Palę Paryż : powieść

Jasieński, Bruno (1901-1938)

View DjVu Page 1 of 322
Go To: next >

BRUNO JASIEŃSKI

PALĘ PARYŻ

POWIEŚĆ

1929

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE "RÓJ"
WARSZAWA

View DjVu Page 2 of 322
Go To: < prev next >

Wszelkie prawa przekładu na obce języki zastrzeżone.
Copyright by Ernest Flammarion, Editeur, Paris.

Drukarnia i księgania nakładowa Karola Prochaski w Cieszynie.

View DjVu Page 3 of 322
Go To: < prev next >

Rozpowszechniła się w obecnych czasach dość nagminnie
wśród najszerszych kół czytelniczych jakaś obawa, czy
pasja, czy podejrzliwość, czy też pochopność złośliwa bardzo,
skryta, ludzi myślących niegodna - dzielenia książek
literackich na budujące i burzące, pogodne i zatrute, zdrowe
i niezdrowe, czyli jakoby chore, zarazę szerzyć mogące.
Pochopność owa, nawiana w nasze serca i umysly z twar-
dych klepisk politycznego życia, jest chorobą, złośliwą na-
roślą w dziedzinie oceny i miary utworów kształtu lite-
rackiego. Świadczy ona, że metody straganu, jarmarku,
czy choćby bojów politycznej trybuny przenosimy w dzie-
dzinę odczuwania i kontemplacji. Nie o to bowiem chodzi
przecież, jak autor pokierował losem ludzi, czy spraw, to
jest, czy wygodził naszym poglądom politycznym, społecz-
nym, lub narodowym. Jeżeli im wygodził, nie racja jeszcze,
iż słuszność rzeczywistą ukazał. Jeżeli im zaprzeczył -
nie racja, iż my właśnie drogą słuszności kroczymy.
Rzecz główna i jedynie istotna: czy nas wzruszył, czy
wstrząsnął sercem naszem, czy choć przez chwilę uwierzy-
liśmy owym ludziom i losom, przez autora na papier książki
wypędzonym,
Jeżeli tak, jeżeli chwilę zadrżeliśmy w obliczu takich
właśnie na papierze drukowanych losów - autor naj-
szanowniejsze zadanie swoje spelnił. Rozszerzył bowiem
pojemność uczuć naszych, przedłużył życie nasze o życie

View DjVu Page 4 of 322
Go To: < prev next >

innych urojonych a jednak jakże czynnych bliźnich -
powiększył skarb naszego doświadczenia i naszych prze-
widywań.
Odsuńmy zatem, gdy mowa o literackim kształcie, wszyst-
kie sprawy pożądań, wierzeń, przesądów, czy też cnót naszego
gospodarstwa - jawi się bowiem przed nami inne, naj-
wyższe gospodarstwo uczucia. Porównajmy je tylko z naszem
własnem najszczerszem przeżyciem, a korzyść i pożytek
z lektury zjawią się same w pomnożeniu naszego współ-
czucia dla prędkich tęsknot artysty, które w temacie ludz-
kim szukają sprawiedliwości człowieka względem człowieka.

Nie sądzę, bym musiał przeprowadzać analizę, na ile,
w jakim stopniu, w jakiej mierze i wysokości jest utwór
Jasieńskiego dziełem sztuki.
Publiczność sama sądzić będzie o tem. Sądzi ona za-
zwyczaj książki po swojemu i kto wie, czy jej właśnie
sposób sądzenia nie jest najlepszy? Publiczność nie wdaje
się naogół w szczegóły estetyczne, w zachowanie proporcji
artystycznego kształtu, nie wdaje sie w zawiłe sprawy
kompozycji, lecz mierzy dzieło zawartą w swojej własnej
piersi nadzieją, gniewem, czy cierpieniem.
Publiczność sądzi książkę wedle własnego przeżycia
i doświadczenia.
Sami więc osądzicie, czytelnicy, ile życia i prawdy
waszej i cierpień dało się autorowi zawrzeć w tej książce.
Sami osądzicie, czy taka właśnie dżuma w Paryżu od-
powiadałaby waszej idei o wyrównaniu rachunków. Czy
taki oto - jak go opisuje Bruno Jasieński - taki
właśnie przewrót odpowiada gniewom i protestom, jakie

View DjVu Page 5 of 322
Go To: < prev next >

każdy z myślących ludzi odczuwa niejednokrotnie w walce
z swą dolą, oraz w walce z takim a nie innym ustro-
jem świata. Ustrojem, nad którego poprawą pracujemy
z pokolenia na pokolenie w najzacniejszej trosce o przy-
szłość, oraz w najwyższej dumie ofiar jednostki na rzecz
wspólnoty.
Nie chodzi na tem miejscu o analizę budowy arty-
stycznej, o pochwałę, czy potępienie społecznych wierzeń
autora, Jeżeliby jednak zależało komuś z racji dzieła
Brunona Jasieńskiego o moje, zgoła w tej materji nie
obowiązujące zdanie - musiałbym przyznać, iż "Palę
Paryż" uważam za książkę w najwyższym stopniu łago-
dzącą i nieomal, że pacyfistyczną.
Tak, tak - mimo wręcz przeciwnych i jakże gwałtow-
nych pozorów!
Bruno Jasieński przedstawia nam w skrótach tak szybkich,
że prawie pobieżnych - wszystkie nieszcześcia, katastrofy
i kataklizmy, które czekają ludzkość, o ile pozostanie w tym
stanie moralności, w jakim się dziś znajduje.
Kataklizmy - wedle mniemań autora - przyniosą
zwycięstwo pewnej, Wyraźnie określonej ideologji społecznej.
Ta druga propozycja - o zwycięstwie ideologji, nie
jest chyba niebezpieczna, skoro w myśl wierzeń autora
ideologja ta przyniesie ludzkości najwyższą miarę szczęścia .
Któż wtem życiu na gorzkim, a jednak tak kochanym
padole ziemskim nie pragnie szczęścia? Pominąwszy zatem
ową drugą propozycję o szczęściu, w które każdemu, wierzyć
wolno wedle przekonania własnego - pozostaje przed
wnikliwością naszą postawiona owa pierwsza przesłanka,
mnjąca dopiero przygotować i sprowadzić drugą, to jest
sprawa kataklizmów i katastrof, które na nas czekają, o ile

View DjVu Page 6 of 322
Go To: < prev next >

pozostaniemy nadal na tym stopniu moralności, na jakim
dziś stoimy.
W niepokoju, w trosce, w namiętnej gwałtowności, jakiemi
otacza autor tę właśnie przesłankę, dopatruję się szczerych
i zacnych walorów moralnych prozy Jasieńskiego. Jego
wzburzone serce w płomiennem wrzeniu przewiduje rzeczy
okropne, o ile nie nastąpi wśród nas, biednych ludzi,
żyjących na tej ziemi, jak najszybsza poprawa. Fantazja
artysty, przepojona zgrozą obecnych warunków istnienia
ludzkiego na świecie, nasuwa nam przed oczy skutki, jakie
wynikną z naszego egoizmu, chciwości na wszelkie dobro
i zatwardziałości wobec cierpienia naszych bliźnich.
Uważam, iż jest to właśnie bardzo godną cnotą Ja-
sieńskiego, że przejmuje się temi sprawami, że o nie dba,
że go tak trapią, niepokoją, straszą i przerażają. Albo-
wiem - przewidywać, lękać się, niepokoić - to kochać!
to zmniejszać zło, nieuchronnie w życiu zbiorowem współ-
istniejące z nami.
Cóż innego w odróżnieniu od zimnych filozofów staro-
żytności czynili wszelcy reformatorzy, cóż innego czynią
w wykładzie swych poglądów kaznodzieje, jak nie to wła-
śnie, iż, chcąc nas podnieść, pubudzić, czy poprawić, grozę
bytu naszego i niedomogi trwania naszego nam ukazują?!

*

Za książkę pod tytułem "Palę Paryż" omal nie wy-
świecono Brunona Jasieńskiego z Francji. Miarodajne
czynniki, licząc się z drażliwością nastrojonej przeciw
cudzoziemcom opinji, poirytowanej, że oto przybysz i cudzo-
ziemiec dzień w dzień w odcinkach "Humanité" pali w tak
zaciekly sposób "Ville Lumière" , miały były z dziś na
jutro wystąpić z wszelkiemi rygorami władzy, gdy oto list

View DjVu Page 7 of 322
Go To: < prev next >

otwarty, podpisany przez wielu wybitnych pisarzów Francji,
całą sprawę zatrzymał. Nazwiska wybitnych twórców
francuskich, podpisanych pod listem, odwiodły władzę od
jej srogich zamierzeń.
Wedle mego mniemania takie właśnie rozstrzygnięcie
drażliwej sprawy przynosi zaszczyt publicznej opinji fran-
cuskiej: Gdy twórcy francuscy orzekli, iż dzieło Jasień-
skiego jest dziełem sztuki i nie należy przeszkadzać artyście
w pracy - rygory administracyjne upadły niejako same
przez się.

Juljusz Kaden-Bandrowski,

View DjVu Page 8 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 9 of 322
Go To: < prev next >

CZĘŚĆ PIERWSZA

View DjVu Page 10 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 11 of 322
Go To: < prev next >

I.

Zaczęło się to od drobnego, nic napozór nie znaczącego
wypadku natury zdecydowanie prywatnej.
Pewnego pięknego listopadowego wieczora, na rogu ulicy
Vivienne i bulwaru Montmartre, Jeannette oświadczyła Pier-
rowi, że potrzeba jej nieodzownie wieczorowych pantofel-
ków.
Szli wolno, pod ramię, wmieszani w ten przypadkowy,
niezgrany tłum statystów, jaki na ekran bulwarów paryskich
wyrzuca co wieczora zepsuty aparat projekcyjny Europy.
Pierre był zasępiony i milczący.
Miał zresztą po temu swoje aż nadto wystarczające po-
wody.
Dziś zrana, majster, gutaperkowym krokiem przemierza-
jący salę, zatrzymał się nagle przed jego obrabiarką i, pa-
trząc gdzieś, powyżej jego ramienia, polecił mu spakować
narzędzia.
Od dwóch tygodni trwał już ten milczący połów. Pierre
słyszał od kolegów: we Francji, z racji kiepskiej konjunk-
tury, ludzie przestali kupować samochody. Fabrykom gro-
ziło zamknięcie. Wszędzie redukowano do połowy personel.
Celem uniknięcia zaburzeń usuwano po kilku ludzi o różnych
porach dnia, z różnych oddziałów.
Przychodząc zrana na robotę i stając nad warsztatem,
nikt nie mógł być pewien, czy kolej dziś nie na niego.
Czterysta niespokojnych par oczu, jak psy węszące po
ziemi, biegło chyłkiem, trop w trop, śladem ociężałych

13

View DjVu Page 12 of 322
Go To: < prev next >

stóp majstra, wolno, jakby z namysłem, przechadzającego
się między warsztatami, i usiłowało uniknąć spotkania z jego
prześlizgującym się po twarzach wzrokiem. Czterystu ludzi,
schylonych nad maszynami, jakgdyby pragnęło stać się je-
szcze mniejszymi, bardziej szarymi, niedostrzegalnymi, w go-
rączkowym wyścigu palców namotywało sekundy na roz-
palone od pośpiechu obrabiarki, i ochrypłe od niemego
krzyku, plączące się palce zdawały się mamrotać: "Ja naj-
szybciej! Nie mnie przecież ! Nie mnie !"
I dzień w dzień w którymś z końców sali zatrzymało się
nagle na kropce nienawistne, wahliwe pismo kroków i w na-
prężonej ciszy rozlegał się matowy, bezwyrazy głos: "Zbie-
raj narzędzia !"
Wtedy z kilkuset piersi, niby podmuch wentylatora,
dobywało się westchnienie ulgi: "A więc nie ja ! Nie mnie !"
I pośpieszne, tresowane palce jeszcze prędzej chwytały,
sczepialy, nawijały sekundę na sekundę, ogniwo na ogniwo,
żelazny ośmiogodzinny łańcuch.
Pierre słyszał: odprawiają, w pierwszym rzędzie podejrza-
nych politycznie. Nie obawiał się. Od agitatorów trzymał
się zdala. Na mitingi nie uczęszczał. Podczas ostatniego
strajku był w liczbie tych, którzy mimo zakazu stawili się
do pracy. Robotnicy-krzykacze spoglądali na niego zpodełba,
Przy spotkaniu z majstrem zawsze silił się wydusić na
wargi przyjazny uśmiech.
I mimo wszystko, ilekroć majster rozpoczynał po sali
swój milczący, złowrogi spacer, palce Pierra gmatwały się
w wytężonej pogoni, narzędzia leciały mu z rąk, nie śmiał
się po nie schylić w obawie zwrócenia na siebie uwagi
i kroplisty pot chłodnym kompresem zwilżał mu rozpalone
czoło.
Kiedy zaś tego rana złowieszcze kroki zatrzymały się
raptownie przed jego obrabiarką, kiedy wzrokiem w ry-
sunku warg wyczytał wyrok, Pierre poczuł niespodziewanie
coś w rodzaju ulgi: otóż i koniec !

14

View DjVu Page 13 of 322
Go To: < prev next >

Obojętnie, bez pośpiechu spakował w węzełek posegre-
gowane narzędzia. Nie oglądając się na nikogo, począł
ściągać powoli robocze ubranie i zawinął je starannie
w papier.
W sekretarjacie przy obliczeniu żetonów okazało się,
że skradziono mu mikrometr.
Nieomylna transmisja administracji fabrycznej przerzu-
ciła go do biura kontroli.
W biurze, łysy, zezowaty kancelista oświadczył Pierrowi
lakonicznie, że fabryka za zgubiony mikrometr potrąca mu
czterdzieści franków. Resztę wybrał przedwczoraj jako za-
liczkę. Nie należało mu się nic.
Pierre w milczeniu zgarnął ułożone symetrycznie, za-
tłuszczone świadectwa. Wiedział dobrze: aby nie dawać
zredukowanym robotnikom prawa do zasiłku dla bez-
robotnych, fabryka w porozumieniu z rządem odmawiała
umieszczenia na świadectwie adnotacji "zwolniony z po-
wodu braku pracy". Przez chwilę chciał mimo wszystko
spróbować, poprosić. Spojrzał na błyszczącą, złą łysinę na-
stroszonego skryby, na dwóch drabów z policji fabrycznej,
odwróconych do niego tyłem, nibyto zajętych rozmową...
Zrozumiał, że na nic się to nie zda.
Ciężkim krokiem wyszedł z kancelarji.
Przy bramie odebrano mu przepustkę zrewidowano
zawartość zawiniątka,
Znalazłszy się na ulicy, Pierre długo stał nieporadnie,
rozmyślając, dokądby tu się udać. Tłusty granatowy policjant -
o twarzy buldoga, z wyczyszczonym numerkiem na obroży,
warknął mu nad uchem, że zatrzymywać się wtem miejscu
nie wolno.
Postanowił obejść kilka fabryk. Zewsząd jednak, dokąd-
kolwiek się zgłaszał, odprawiano go z niczem. Wszędzie
panował kryzys. Fabryki pracowały po kilka dni w ty-
godniu. Personel zmniejszano. O przyjmowaniu nowych
robotników nie mogło być mowy.

15

View DjVu Page 14 of 322
Go To: < prev next >

Po całodziennej bieganinie, głodny i zmęczony, zaszedł
o siódmej pod magazyn po Jeannette.
Jeannette potrzebowała pantofelków. Jeannette miała naj-
zupełniejszą rację. Pojutrze - święto Katarzynek. Ma-
gazyn urządza dla personelu bal. Sukienkę w drodze oszczęd-
ności przerobiła sobie z zeszłorocznej. Brak jej jedynie
pantofelków. Nie może przecież pójść na bal w lakierkach !
W dodatku to nie taki znów wielki wydatek - widziała
sama na wystawie śliczne, brokatowe, raptem za pięć-
dziesiąt franków.
Pierre miał w kieszeni równo trzy sous i w chmurnem
milczeniu słuchał melodyjnego szczebiotania przyjaciółki, na
odgłos którego pierś ściskała mu się słodkim łaskotem, jak
na spadzistych zakrętach "djabelskich gór".

*

Następny dzień upłynął na poszukiwaniach równie bez-
płodnych, jak poprzedni. Nie przyjmowano nigdzie. O siód-
mej, zmęczony i osowiały, Pierre znajdował się gdzieś na
przedmieściu, na przeciwległym krańcu Paryża. Miał o tej
porze czekać przy wyjściu na Jeannette. Nie był już w stanie
zdążyć w żaden sposób. Zresztą i cóż jej powie? Jeannette
potrzebuje pantofelków. Będzie płakać. Pierre nie mógł
patrzeć na łzy Jeannette. Ociężale powlókł się w stronę
miasta.
Po drodze myślał o Jeannette. W gruncie rzeczy nie-
ładnie postąpił, nie czekając na nią przy wyjściu. Należało
jej wytłumaczyć, przedstawit całą sprawę. Niema co, wy-
szedł, jak grubjanin. Musiała na niego czekać. Potem. nie
doczekawszy się, poszła do domu. Ma z pewnością do niego
słuszny żal. Uczuł, że musi, pomimo spóźnionej pory,
zajść do niej, wyjaśnić jej wszystko i przeprosić.
Zaszedłszy jednak na górę, dowiedział się, że Jeannette
dotychczas z miasta nie wróciła. Wiadomość ta zaskoczyła

16

View DjVu Page 15 of 322
Go To: < prev next >

go znienacka, rozsypując jednem uderzeniem nawleczone
już w myśli z takim mozołem paciorki zdań.
Gdzie mogła bawić tak późno Jeannette? Prawie nigdy
nie wychodziła wieczorami sama. Postanowił poczekać na
nią przed bramą. Wkrótce jednak rozbolały go nogi. Przy-
siadł na słupku, oparty plecami o ścianę. Czekał.
Gdzieś daleko, na jakiejś niewidzialnej wieży, zegar wy-
dzwonił drugą. Wolno, jak chłopcy w szkole - wyuczoną
napamięć lekcję, powtarzały ją za nim nad pulpitami da-
chów inne wieże. Potem znowu cisza. Ciężkie powieki, jak
muchy, pojmane na lep, trzepocą niezgrabnie, na chwilę
podfruną. by znowu opaść. Gdzieś, na dalekim wyboistym
bruku, zaturkotał pierwszy nieśmiały wóz. Wkrótce wy-
jadą wozy po śmiecie. Nagi, chropawy bruk - łyse, oskalpo-
wane czaszki żywcem zakopanego tłumu - spotkają je
długim krzykiem-łomotem, podawanym z ust do ust przez
nie kończącą się nigdzie długość wyobrażalnej ulicy. Tro-
tuarami przebiegną czarni ludzie z długiemi włóczniami,
zanurzając ich ostrza w drgające, jak płomyk, serca latarni.
Suchy jazgot obolałego żelaza. Senne, budzące się miasto
podnosi z trudem ociężałe powieki żaluzyj.
Dzień.
Jeannette nie wróciła.

View DjVu Page 16 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 17 of 322
Go To: < prev next >

II.

Nazajutrz było święto "Katarzynek". Pierre nie poszedł
szukać roboty. Wczesnym rankiem udał się na plac
Vendôme i, oparty o sąsiadującą z magazynem bramę,
czekał na zjawienie się Jeannette. Nurtował go głuchy nie-
pokój. W ciężkiej, bezsennej głowie, jak pływające wyspy
tytoniowego dymu - w dusznym, nadymionym pokoju,
unosiły się niejasne pomysły najnieprawdopodobniejszych
wypadków. Przylepiony do żelaznej kraty, przestał tak cały
dzień. Od dwóch już dni nie miał nic w ustach, lecz ckliwy
posmak śliny, pozostający w sferze wrażeń smakowych, nie
przeniknąwszy do świadomości, nie stał się jeszcze głodem.
Nad wieczorem lunął deszcz i, pod chluszczącemi stru-
mieniami wody, twarde kontury przedmiotów zafalowały ła-
godnie, wydłużając się w głąb, jak zanurzone w wartkim,
przezroczystym nurcie.
Zapadał zmrok. Zapalone latarnie, jak tłuste, bezbarwne
plamy na atramentowej powierzchni nocy, niezdolne
ani wsiąknąć w nią, ani jej rozświetlić, zaludniły koryto
ulicy wodorostami cieni, fantastyczną fauną niezgruntowa-
nych głębin.
Urwiste brzegi, pełne fosforyzujących, magicznych grot
witryn jubilerskich, gdzie na skałach z zamszu, wyłuskane
z muszel, drzemią wielkie, jak grochy, dziewicze perły -
prostopadłemi ścianami wydłużaly się wgórę w daremnem
poszukiwaniu powierzchni.
Szerokim wąwozem łożyska, z szumem elastycznych łusek
opon płynęły stłoczone stada dziwacznych żelaznych ryb

19

View DjVu Page 18 of 322
Go To: < prev next >

o ognistych, wybałuszonych ślepiach, ocierając się o siebie
pożądliwie bokami w obłokach błękitnawej ikry benzyny.
Wzdłuż stromych brzegów, poruszając się z wysiłkiem,
jak nurkowie w przezroczystej galarecie wody, brnęli oło-
wianostopi ludzie pod ciężkiemi skafandrami parasoli. Zda-
wało się, że lada chwila ktoś pierwszy szarpnie za zwi-
sającą rączkę i lekko poszybuje wgórę, opisując nogami
esy-floresy nad głowami zastygłego tłumu.
Zdaleka, z biegiem rzeki, zbliżał się powoli płaski. cu-
daczny skafander o trzech parach kobiecych nóg. Nogi omac-
kiem gruntują wyślizgane dno, zataczaj się od wewnętrz-
nego śmiechu, od bulgotu fizycznej radości przezwyciężania
oporu.
Kiedy nogi zbliżyły się do wyrwiska bramy, Pierre doj-
rzał, że niosą pod skafandrem trzy roześmiane głowy i że
jedną z trzech była głowa Jeannette.
Spostrzegłszy Pierra, Jeannette podbiegła doń w pod-
skokach, obsypując go pstrokatem konfetti swego szczebiotu
("djabelskie góry"). Była w wieczorowej sukience, pła-
szczyku i nowiuteńkich przemoczonych brokatowych pan-
tofelkach.
Czemu nie nocowala w domu? Oczywiście spała u kole-
żanki. Szyły do późna kostjumy na dzisiejszy bal. Skąd ma
nowe pantofelki? Wzięła w magazynie zaliczkę na ra-
chunek przyszłej pensji. Jeżeli Pierre chce, ma jeszcze teraz
chwilę czasu, może więc zjeść z nim razem obiad.
Stropiony Pierre bąknął pod nosem, że nie ma na obiad.
Obrzuciła go zdziwionem, nierozumiejącem spojrzeniem.
Nie? W takim razie zje coś naprędce z koleżankami.
Musi się śpieszyć, bo brak jej jeszcze kilku drobiazgów.
Wspięła się na palcach, pocałowała go szybko w usta
i zniknęła w bramie.
Pierre powlókł się do domu. Nogi ciążyły mu i cierpki
posmak w ustach po raz pierwszy przeszwarcował się do
świadomości, długo kołacąc do jej drzwi upartą, cierpliwą

20

View DjVu Page 19 of 322
Go To: < prev next >

czkawką. Zrozumiał i uśmiechnął się z własnej niedomyśl-
ności. Był to głód.
Na bulwarach roiło się już od grup rozswawolonych midi-
netek, przedsiębiorczych młodzieńców, kolorowych cze-
peczków i szarf. W cieniu niewzruszonych lamp, odświętnie
ubrani Pierrowie całowali w usta swoje małe Jeanetty,
które wdzięcznie podnosiły się na palcach.
Szary Menilmontant był mroczny i posępny, jak codzień.
Pierre z trudem przyczłapał się do domu. Był zmęczony
i zajmowała go teraz jedyna myśl: wyciągnąć się, jak długi,
na łóżku.
Od pewnego czasu unikał starannie spotkania oko w oko
z mrukliwym, dziobatym konsjerżem. Wydatki ostatnich cza-
sów (jesienna garderoba Jeannette) były powodem, że od
trzech miesięcy zalegał już z komornem. Co wieczora sta-
rał się przemknąć niepostrzeżenie przez nieoświetloną sień,
wprost na schody.
Tym razem jednak manewr ten zawiódł. Z wnęki sieni,
na spotkanie Pierra wyrósł nagle, jak widmo, bezkształtny
profil konsjerża. Pierre spróbował uchylić kaszkietu i prze-
ślizgnąć się mimo, lecz został przytrzymany za ramię.
Z urągliwych, wycharkniętych słów zrozumiał tylko jedno:
do pokoju go nie wpuszczą. Ponieważ nie płacił od trzech
miesięcy, pokój jego odnajęto. Rzeczy odbierze, kiedy uiści
zaległy czynsz.
Machinalnie, bez słowa protestu, ku widocznemu zdu-
mieniu umilkłego w pół wyrazu konsjerża, Pierre zawrócił
na pięcie i wyszedł na ulicę.
Mżył drobny deszcz. Pierre bezmyślnie podreptał zpowro-
tem, nie wiedząc dobrze dokąd, wzdłuż wilgotnych, ciepłem
pierwszego snu napęczniałych ścian. W ciasnych wnękach,
we framugach domów, czarni skuleni ludzie, mężczyini i ko-
biety, układali się na nocleg, okręcając od zimna kończyny
strzępami pozbieranych gazet.
Upadając ze .zmęczenia, jak rozbitek, zdążający ku naj-

21

View DjVu Page 20 of 322
Go To: < prev next >

bliższym majaczejącym światełkom, Pierre skierował się
w stronę czerwonych ogników metra i dobrnął do rogu
bulwaru.
Biła pierwsza. Z okaflowanej czeluści kolei podziemnej
zaspana służba wypędzała na powierzchnię ostatnich, spóź-
nionych pasażerów i zwabionych ciepłem włóczęgów. Z trza-
skiem zasuwano kraty.
Na schodach, prowadzących na chodnik, panował ścisk,
pogwar i zaduch. Zarośnięci, obdarci ludzie zajmowali już
ze skwapliwym pośpiechcm miejsca na stopniach, co bliżej
wygrzanej kraty, starannie i z namaszczeniem wybierając
sobie leża. Byle bliżej krat! Od krat wieje dusznem, zgniłem
ciepłem oddechu zziajancgo Paryża. Poowijani w łachmany,
układali się powoli wzdłuż schodów, z głową na nieprzy-
tulnej poduszce kamiennego stopnia, niezgrabnie okrywając
skurczone ciało przewiewną frendzlą własnych dłoni.
Wkrótce całe schody były już zasłane powałem. Dla nie-
opatrznych, spóźnionych nocowników pozostały jedynie
miejsca na najwyższych stopniach, naj bardziej wystawione
na deszcz i zimno.

Pierre czuł się już zbyt wyczerpanym, by wlec się dalej.
Pokornie i nieśmiało, starając się nie nastąpić na nikogo,
legł na wolnem miejscu u szczytu, między dwiema omo-
tanemi w gałgany siwemi wiedźmami, witającemi każdego
nowego przybysza wrogim warkotem.
Usnąć nie mógł. Drobny, mgławy deszcz mokrą łapą
błądził mu po twarzy, przesycając ubranie śliską, dojmującą
wilgocią. Szmaty, przemoczone deszczem i potem, wydzielały
stęchłą, kwaśną woń. Kamienna poduszka zacharkanego
stopnia uwierala go w głowę. Ostre kanty stopni wrzynały
się w żebra, rozczłonkowując ciało na szereg odrębnych
kawałków, skręcających się w bezsennej gorączce, jak ka-
wałki pokrajanej dżdżownicy. Nędzarze u dołu, szczęśliwi
na zarezerwowanych zawczasu miejscach pod kratą, chra-

22

View DjVu Page 21 of 322
Go To: < prev next >

pali szeroką gamą zduszonych oddechów. Powoli i Pierra
zmorzył ciężki, gorączkowy półsen.
We śnie wydało mu się, że leży nie na zwykłych scho-
dach, lecz na schodach ruchomych, z gruchotem posuwają-
cych się wgórę (takich, jakie widywał w magazynie "Au
Printemps" lub na stacji metra "Plac Pigalle"). Z ziejącego
przerębla ziemi, z otwartej paszczy metra, grzmiąc głucho
i rytmicznie, pięła się wgórę nieskończona żelazna harmo-
nijka ruchomych stopni. Jeden za drugim wyjeżdżały z hu-
kiem coraz to nowe i nowe szczeble, zawalone pokotem
obszarpanych, bezwładnych ciał. Wierzchołek schodów, na
którym leżał Pierre, znajdował się już gdzieś wysoko,
w chmurach. Wdole miljardem świateł wkrzykiwał się
w bezduszne milczenie nocy wielooki Paryż. Schody
z miarowym szczękiem sunęły wyżej. Pierra ogarnęła ko-
smiczna próżnia przestworów międzyplanelarnych, migot
gwiazd, bezgraniczny spokój przestrzeni.
Z mrocznej czeluści rozwartej jezdni w rozdziawioną
czeluść nieba płynęły ruchome schody czarną ławą wynędz-
niałych śpiących ludzi.

23

View DjVu Page 22 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 23 of 322
Go To: < prev next >

III.

O budziło go niecierpliwe szarpnięcie. Otwierano metro.
Szara rozespana gromada, klnąc i przeciągając się,
niechętnie opróżniała schody. Zdołu biło gęste, rozleni-
wiające ciepło rozgrzanych trzewi miasta, trawiących na-
czczo pierwsze porcje lekkich porannych pociągów. Ludzie,
charcząc i ziewając, gramolili się jeden za drugim na po-
wierzchnię chodnika i znikali pojedyńczo w przenikliwej
porannej mgle.
Otwierano pierwsze bistros. Szczęśliwi posiadacze trzy-
dziestu centymów mogli napić się przy ladzie szklankę
gorącej czarnej lury.
Pierre nie miał trzydziestu centymów, dlatego powlókł
się bez celu wgórę bulwarem Belleville.
Paryż zwolna budził się ze snu. W rudych, spróchnia-
łych framugach okien przygarbionych hotelików, tu i ówdzie,
ukazywały się już profile starych, rozczochranych, nawpół
gołych kobiet, majestatyczne w swoich wygniłych ramach,
jak widmowe portrety prababek tej bezpańskiej dzielnicy,
gdzie prostytucja jest godnością dziedziczną, jak gdzie
indziej tytuł rodowy lub stanowisko notarjusza.
Okno jest obrazem, przybitym na martwym, kamiennym
prostokącie szarej ściany dnia. Są okna - martwe natury,
dziwne, mozolne kompozycje zapoznanego artysty-przypadku,
sklecone z rogu przygodnej kotary, zapomnianego wazonu,
jaskrawego cynobru dojrzewających na parapecie pomidorów.
Są okna-portrety, okna-wnętrza, okna - naiwne podmiejskie

25

View DjVu Page 24 of 322
Go To: < prev next >

sielanki à la celnik Rousseau. nieodkryte, nieocenione, ni-
czyje.
Kiedy pociąg, wjeżdżający wieczorem do miasta, mija
uszeregowane po obu stronach toru domy z oświetlonemi
nieregularnie, tu i tam, na różnych wysokościach, kwa-
dratami okien, okno jest wówczas gablotką cudzego, nie-
zrozumiałego, ach, jakże obcego życia, i oko moje, samot-
nego podróżnego, jak ćma trzepoce bezradnie u nieprze-
niknionej tafli szkła, niezdolne dostać się do wnętrza.
Gdy, po całodziennych bezowocnych poszukiwaniach pracy,
Pierre powracał jakąś pustą, nieznajomą uliczką, był już
wieczór i wklęsłe kwadraty okien zaczynały fosforyzować
wewnętrznem, utajonem światłem. Ulica pachniała fryturą.
ciepłem niewietrzonych mieszkań, świętą, sakramentalną
godziną obiadu. Chciwy, oswojony głód, jak wytresowany
pies legł u progu świadomości, nie przestępująć go nie-
proszony, zadowalając się tem, że każda myśl, pragnąca
tam się wkraść, musiała wprzód na niego nastąpić.
Poprzez tuman zmęczenia, jak krzyk, zamknięty w her-
metycznym cylindrze i nie mogący wyrwać się zeń echem,
łopotało w Pierrze imię Jeannette.
Zrozumiał, że musi zajść do niej do domu, rozmówić się.
Co jej zresztą powie - dokładnie nie zdawał sobie sprawy.
Zanim wyplątał się z wiążącej go gmatwaniny uliczek,
zapadła noc. Długo błądził w mroku, pozbawiony jakie-
gokolwiek punktu orjentacyjnego, z trudnością rozróżnia-
jąc napisy ulic. Nagle doznał wrażenia, jakby z nieznanej
ścieżki polnej wyszedł na bity, bezpieczny gościniec.
Ileż to razy zdarza się, że, błądząc po obcych zakąt-
kach, natrafiamy nagle na szlak znajomy, którego nie może
sobie przypomnieć myśl, a puszczone samopas nogi in-
stynktownie prowadzą nas naprzód, jak senne konie, wio-
zące zaspanego woźnicę raz przemierzoną koleją. Kto wie,
być może natrafiliśmy przypadkiem na swoje własne, po-
zostawione tu kiedyś kroki, po których stopy stąpają wy-

26

View DjVu Page 25 of 322
Go To: < prev next >

godnie i pewnie, jak psy, zdążające węchem po własnych
śladach? I miasto, przemierzane przez nas codzień, oderwane
paciorki obrazów, które utrwala nasz wzrok na negatywie
pamięci, zrastają się w nas w jednolite pojęcie miasta do-
piero nawleczone na tę niewidzialną nić rozsianych po
niem naszych kroków, tę nieuchwytną mapę naszego wła-
snego Paryża, jakże inną od Paryżów innych ludzi, prze-
biegających temi samemi, co i my, ulicami.
Kiedy szlak stóp Pierra wyprowadził go po długiej
wędrówce pod dom Jeannette, minęła już dwunasta. Mimo
to Pierre wszedł na górę i zapukał. Otworzyła mu rozespana
matka. Jeannette nie było. Nie wracała do domu od wczoraj.
Pierre długo schodził w ciemnościach, zanim wydostał
się zpowrotem na ulicę. Znalazłszy się na chodniku, nie
czekał już przed bramą, jak pierwszej nocy, lecz ociężale
powlókł się w mrok.
Na rogu ludnej alei obryzgało go błotem przejeżdżające
otwarte taxi. Opasły galant, rozparty na siedzeniu, całował
wtuloną w niego smukłą dziewczynę, błądząc wolną ręką
po jej szczupłych kolanach, z których odgarnął sukienkę.
Pierre nie mógł dojrzeć twarzy dziewczyny, widział tylko
granatowy kapelusik i szczupłe, prawie dziecinne kolana
i nagłym wewnętrznym skurczem poznał po nich Jeannette.
Zaczął biec, roztrącając opryskliwych przechodniów.
Auto po chwili zniknęło mu z oczu za zakrętem.
Przebiegłszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się
znękany. Niejasne, gorączkowe myśli, jak spłoszone gołębie,
odleciały go nagle, zostawiając zupełną próżnię i łopot
skrzydeł w skroniach.
Był w jakiejś wąskiej uliczce. Pachniało w niej kiszoną
kapustą i marchwią. Z wysiłkiem dowlókł się do rogu.
Na opustoszałych polach przestronnych jezdni, wyrosłe
z ziemi przez noc, piętrzyły się olbrzymie zielone walce,
czerwone stożki, białe sześciany, obciosane piramidy, nocne
realne królestwo form geometrycznych. Był w Halach.

27

View DjVu Page 26 of 322
Go To: < prev next >

Szarzy, spłowiali ludzie w łachmanach wznosili z idealnie
kulistych głów kapusty, z rozłożystych bukietów kalafjorów
wielopiętrowe gmachy i wieże. Obok wystrzelał ku niebu
patetyczny sześcian ściętych kwiatów. Tutaj gromadzono
przez noc wszystko, co nazajutrz spotrzebuje Paryż do
jedzenia i miłości.
Ostry zapach świeżych, wydartych ziemi jarzyn osadził
Pierra na miejscu. Cierpki, cierpliwy głód, warujący da-
remnie u drzwi świadomości, począł psim zwyczajem lekko
skrobać w nie łapą. -
Pierre podszedł bliżej. Człowiek, uginający się pod gigan-
tyczną naręczą kalafjorów, potrącił go boleśnie i z przekleń-
stwem. Pierre usunął się nieśmiało na trotuar. Ktoś ujął go
za ramię. Obejrzał się. Barczysty, wąsaty dryblas wskazywał
mu rękę na dwukołowy wóz, naładowany marchwią....
Pierre zrozumiał propozycję i skwapliwie zabrał się do
zwalania na jezdnię bezkształtnych bloków. Pomagało mu
w tem jeszcze kilku wynędzniałych ludzi. Pierrowi wydało
się, że w jednym z nich poznaje sąsiada z wczorajszego
noclegu pod metrem.
Nieprawidłowy czerwony ostrosłup rósł, zrównał się
z pierwszem piętrem, sięgnął wyżej.
Kiedy wozy opróżnione odjechały, wszystkich tragarzy
poprowadzono w głąb Hal. Obejrzawszy się za siebie, Pierre
spostrzegł, że postępuje za nim tłum podobnych mu, wy-
szarzałych ludzi. Wszyscy mieli dokoła szyi okręcone brudne
wełniane szmaty, twarze - wyżęte z krwi, zarośnięte i zie-
miste.
Ustawiono ich w długą kolejkę, częstując każdego z kotła
miską gorącej cebulowej zupy. Pierre dostał również swoją
miskę i ponadto trzy franki w gotówce. Gdy wychłeptał
gorącą ciecz, parząc sobie niemiłosiernie przy tej operacji
usta, odebrano mu z ręki miskę i odepchnięto go nabok,
torując dostęp innym. Powracając uliczkami tego nowego
dziwacznego miasta, skazanego za kilka godzin na zagładę,

28

View DjVu Page 27 of 322
Go To: < prev next >

Pierre uszczknął z jednego z bloków kilka wielkich mar-
chwi, zalatujących jeszcze tłustością ziemi, i łapczywie
zjadł je w zaułku.
Switało. Pierra ogarnialy zmęczenie i senność, zwabione
ciepłem pochłoniętej aromatycznej zupy. Zaczął się oglądać
za miejscem na nocleg.
I tu, w zapadłościach bram, we wnękach stężałych domów,
spali zwinięci, poskręcani, jak skórki, ludzie. Pierre wy-
szukał sobie wolny, osłonięty od wiatru narożnik i ułożył
się za nim, poowijawszy sobie uprzednio kostniejące koń-
czyny, za przykładem innych, strzępem podniesionej ze
śmietniska gazety. Zasnął, zanim zdążył przytulić się wy-
godnie do wilgotnego, sparszywiałego muru.
Obudził go niski granatowy człowieczek w kusej pele-
rynce, przekładający mu cierpliwie od kilku minut, je leżeć
w tem miejscu nie wolno i że musi natychmiast wynosić
się dalej. Pierre nie wiedział dobrze, gdzie ma właśnie iść
"dalej", powlókł się jednak posłusznie przed siebie.
Fantastyczne, wzniesione z takim mozołem miasto nocy
zniknęło, jak fata morgana. Tam, gdzie przed chwilll pię-
trzyły się magiczne sześciany i przysadziste stożki z głó-
wek rzepy, po wyślizganych szynach sunęły teraz ruchome
domki tramwajów z imitującą dym laską pałąka. Był
już dzień...
Pracy nie było nigdzie. Wałęsając się bocznemi ulicanli,
Pierre wstępował z uporem do napotykanych po drodze
garażów, proponując swe usługi przy myciu samochodów.
Wszędzie witały go wrogie twarze i nabiegłe krwią oczy
szorujących karoserje wyrobników, oczy, najeżone, jak psy,
wietrzące rywala do kości, która pożywić może najwyżej
jednego. Pomocy nie potrzebowano nigdzie.
Z nadejściem wieczora, nowym palącym skurczem, bole-
śniejszym od głodu, zadygotało w nim imię Jeannette. In-
stynktownie powlókł się w kierunku jej mieszkania.
Jeannette ciągle nie było w domu,

29

View DjVu Page 28 of 322
Go To: < prev next >

Ulice mnożyły się długie i giętkie, rozciągały w nie-
skończoność, jak przywiązany do nogi gumowy powróz,
pierzchały z pod nóg, jak jaszczurki w odbłyskach ucie-
kających świateł, mrugały z mroku porozumiewawczo
oczyma tysiąca godzinowych hotelików.
Zbliżając się do jednego z nich, Pierre ujrzał nagle wy-
chodzącą stamtąd parę. Barczysty mężczyzna i drobna,
smukła dziewczyna. Twarzy dziewczyny nie mógł dostrzec
w ciemności, z sylwetki jednak poznał Jeannelte. Rzucił
się w ich stronę, roztrącając zagradzających mu drogę
przechodniów. Zanim zdążył się z nimi zrównać, para
wsiadła do taksówki i odjechała.
W bezsilnem zapamiętaniu stał przez chwilę bezradny
przed drzwiami pustego hoteliku. Napływająca fala prze-
chodniów popchnęła go dalej.
Nie uszedł nawet stu kroków, gdy zobaczył wychodzącą
z innego hoteliku parę. Dziewczyna z sylwetki łudząco po-
dobna była do Jeannette. Chcąc ich dopaść, musiał przedo-
stać się na drugą stronę jezdni. Drogę zatarasował mu nie-
przerwany potok samochodów. Gdy przedarł się wreszcie
na przeciwległy chodnik, pary już nie było, wsiąkła w tłum.
Bezsilny płacz złości, dotkliwszy, niż płacz z bólu, podstą-
pił mu do gardła.
Dokoła zapalały się i gasły, migocąc naprzemian zna-
cząco światłem białem i czerwonem, napisy hotelików, za-
praszające gościnnie przechodniów. W każdym z tych hoteli-
ków mogła w tej chwili znajdować się Jeannetle. Zamęczona
pożądliwością wymagającego dryblasa, śpi skulona, jak
dziecko, ze złożonemi modlitewnie między kolanami rękoma.
Drab głaszcze jej białe ciało, wątłe i bezbronne. Pierre po-
czuł dla niej niewyslowioną tkliwość, graniczącą niemal
z rozrzewnieniem.
Myśli kłębiły się zawikłane i kręte, jak uliczki, po których
teraz błądził. Na progu tanich, parofrankowych hotelików,
chude, ubogo ubrane kobiety, chroniące się przed deszczem

30

View DjVu Page 29 of 322
Go To: < prev next >

pod rozkwitającemi błyskawicznie palmami parasoli, za-
trzymywały przechodniów krótkiem, nęcacem cmoknięciem,
którem na całym świecie wabi się psa. W Paryżu tak przy-
wołuje się człowieka.
Wątła, suchotnicza dziewczyna w nocnych przemoczo-
nych pantoflach obiecywała mu za pięć franków najtajniejsze
rozkosze swego skrofulicznego ciała. Dla podkreślenia nie-
przyzwoitego gestu, który dlaczegoś wydawał się jej kuszą-
cym, wysunęła z ust język biały i obłożony, jak u ludzi
chorych na niestrawność.
Pierre trząsł się z zimna i napięcia wewnętrznego. Skądś,
zbliska, dolatywała skoczna melodja pianoli. Mała czerwona
latarenka wskazywała charakter wesołego lokaliku.
Pierre przypomniał sobie, że ma w kieszeni zarobione
w nocy trzy franki i zdecydował się zajść do środka. Mając
trzy franki, można zamówić sobie "boc'a" i przesiedzieć
w cieple do rana.
Owionęła go fala mdłego, oszałamiającego ciepła, mocny
zapach pudru, tanich perfum i tanich kobiet. Poomacku
prawie doszedł do pierwszego stolika pod ścianą i, wyczer-
pany do ostatka, ciężko osunął się na zgrzytliwy lament sprę-
żyn wyściełanej kanapki, -
Kiedy otworzył oślepione światłem oczy, wydało mu się,
że naciśnięta przezeń sprężyna kanapki była jednocześnie
centralną sprężyną całego tego mechanizmu, który mimowoli
uszkodził,
Sala nie różniła się w zasadzie niczem od baru przecięt-
nego dowu publicznego ze stolikami i pianolą, która grała
teraz w tempie tak powolnem, że pomiędzy poszczegól-
nemi tonami podskakujących klawiszy Pierre słyszał próż-
nię, szum spadającej kropli-molekuły czasu.
Pod ścianami, w cieniu rachitycznych palm w zielonych
wiaderkach, wykwitały rzędami nakrapiane muchomory sto-
lików. Środkiem, w leniwych, rozłożonych na atomy ruchach,

31

View DjVu Page 30 of 322
Go To: < prev next >

jak w filmie upowolnionym, krążyło kilkanaście nagich,
przysadzistych kobiet. Tłuste, obrzękłe ich ciała zdawały
się z trudem przezwyciężać opór powietrza, kołysane na
jego elastycznych poduszkach, wśród płaskich, zgęszczonych
obłoków tytoniowego dymu, niby ciala renesansowych anielic,
w rytmicznym łopocie rozczapierzonych, jak wytarte skrzy-
dła motyle, wypełzłych szarf.
Pierre w jednej chwili zrozumiał wszystko. Sprężynka
trzasła, przerzucając go ostatnim odskokiem w inną rzeczy-
wistość.
Tak, to był raj. Pierre zrozwniał to odrazu, aczkolwiek,
nie będąc religijnym, nie wyobrażał sobie nigdy dokładnie
tej instytucji. Odgadł to po błogiem odrętwieniu, rozlewa-
jącem się po jego żyłach, po dźwiękach jakby znajomej,
niegdyś, w ubiegłem życiu, raz już słyszanej rajskiej mu-
zyki, po szeleście skrzydeł kołujących powoli anielic. Tylko
dlaczego obłoki tak bardzo przypominają. dym tytoniowy,
a destylator ambrozji - ladę zwykłego bistro.
Nagle wzrok jego padł w kąt, i Pierre zamarł w kornej
ekstazie.
W rogu. nad drewnianym ołtarzem kontuarka, niemy
i nieruchomy , jak posąg, górował bóg-Sabaot. Nie był to
bóg chrześcijański z długą białą brodą, przypominał raczej
bronzowego, beznamiętnego Buddę, którego olbrzymią. sta-
tuę Pierre miał sposobność oglądać niegdyś na wystawie
kolonjalnej. Był to identycznie taki sam bóg, o kształtach
matrony, twarzy nalanej, pomarszczonej i kobiecej, tylko
z uszu jego zwisały jeszcze kosztowne wota masywnych
kolczyków, zrównoważonych, jak szale nioomylnej, mistycznej
wagi.
Przez wpółprzymknięte drzwi, wraz z chłodnym po-
wiewem powietrza, przesączali się pojedyńczo na salę męż-
czyźni, niezgrabni i onieśmieleni, szukający długo i nie-
zaradnie miejsca za oczekującym ich gościnnie, wolnym
stolikiem.

32

View DjVu Page 31 of 322
Go To: < prev next >

przy kilku stolikach Pierre zauważył inne jeszcze kobie-
ty, znieruchomiałe w szczelnem zatuleniu kosztownych futer,
podobne do grzesznic na obrazach starych mistrzów, usiłu-
jących napróżno osłonić swą palącą nagość przejrzystą
frendzlą rozpuszczonych włosów.
Od czasu do czasu któryś z przybyłych mężczyzn pod-
nosił się wolno, wpatrzony rozszerzonemi zdumieniem
oczyma w jedną z otaczających go anielic, jakgdyby nagle
odnalazł w jej twarzy twarz inną, dawno szukaną i zna-
jomą. Wtedy oboje, ująwszy się za ręce i zakreślając nogami
powolne półkola, zdążali ku ołtarzowi kontuarka, gdzie,
wzamian za mistyczną przepustkę bauknotu, nieruchomy
Budda, o twarzy nalanej i kobiecej, uroczystym, liturgicz-
nym ruchem wręczał kobiecie symlboliczny pierścień numeru
i wąską stułę ręcznika. Potem oblubieńcy, w majestatycz-
nych spiralach, unosili się wgórę linją krętych. niemate-
rjalnych schodów, odprowadzani jedynie przez roztrzepotane
motyle spojrzeń dziwnych kobiet, zatulonych w futra.
Pierre wpółomdlewał w błogiem poczuciu przenikają-
cego go ciepła. Ogarniał go słodki półsen, w który pogrążył
się, jak w letnią wannę po długiej wędrówce.
Wytrącił go zeń głos, dobijający się natrętnie i oddawna
do furtki jego świadomości. Niechętnie otworzył oczy,
Znowu ta sama gama. Natężył słuch:
- Nie poznaje mnie pan, panie Pierre?
Ktoś natarczywie, przemocą usiłował wyciągnąć go z pod
miękkiej pierzyny naciągniętej na głowę senności. Pierre
spróbował wywinąć się temu głosowi, przepuścić go mimo,
jak człowiek, którego napastliwy budzik wypędza z dzie-
wiczych gąszczów snu, napróżno usiłuje zakopać się napowrót
w jego zagrzaną, wyhodowaną przez noc, zwrotnikową
roślinność. Głos przeszybował gdzieś nad nim, jak ciężki
ptak, nie dotrzegający swej zdobyczy, zatoczył szerokie koło
i powrócił nagły i ogłuszający, jak uderzenie:
- Czy nie spotyka się pan już z Jeannette?

33

View DjVu Page 32 of 322
Go To: < prev next >

Pierre otworzył oczy naoścież.
Monotonne skomlenie pianoli. Ciężkie, pełnopierśne anie-
lice defilują po sali w hipnozie zwolnionego filmu. Jedna
z nich, zupełnie naga, z kokardą we włosach, przycupnęła na
slkraju kanapki, uporczywie wpatrzona w Pierra.
- Nie poznaje mnie pan? Byłam przecież przyjaciólką
Jeannette. Chodziliśmy razem często do kina. Pamięta pan,
kupował nam pan zawsze cukierki?...
Pierre, z uporem jarmarcznego gapia, nachylony nad
straganem pamięci, szperał w napełniających go trocinach,
natrafiając co chwila na rozsiane w nich błyszczące punk-
ciki wspomnień.
Któż to taki ta namolna mucha, zawzięcie usiłująca wró-
cić go poprzedniej, porzuconej na zawsze rzeczywistości?
Byłażby to tylko złuda jego przesiąkniętej jeszcze ziemskiemi
reminiscencjami wyobrażni? W takim razie wystarczy za-
grzebać się głębiej w czarodziejskie poduszki napływającej
falami, wszechoczyszczającej senności.
Lecz dokuczliwa mucha brzęczała bez przestanku:
- Chciał pan spytać pewno, jak się tu d0stałam? Mój
Boże, to takie proste. Nigdy nie miałam jakoś szczęścia.
Ani razu nie trafił mi się forsisty przyjaciel. Za dwieście
franków miesięcznie wyżyć i ubrać się trochę trudno. Co
innego, gdy się ma takiego dobrego przyjaciela, jak ma
Jeannette. Powinęła mi się noga. Dostałam książeczkę. Z ma-
gazynu wyrzucono mnie oczywiście na drugi dzień. Trzeba
było próbować na ulicy, a to nie tak łatwo, jakby się zda-
wało. Jeszcze latem niczego, ale jak przyjdą deszcze... Nie
mam na to zdrowia. Przeziębiłam się. Leżałam w szpitalu.
Jak wyzdrowiałam, dostałam się tutaj. Tu, w gruncie
rzeczy - praca o wiele lżejsza. Zawsze ciepło. Zarabia się
mniej, ale zato regularnie. Dziesięć franków od gościa,
z tego siedem - dla gospodyni. Jedzenie na miejscu. Można
wyżyć. Zarabia się raz więcej, raz mniej, zależy od szczęścia.
Przedwczoraj naprzykład miałam piętnastu gości - to

34

View DjVu Page 33 of 322
Go To: < prev next >

zawsze czterdzieści pięć franków. Ma się wiedzieć, nie co-
dzień bywa tyle. Praca trochę męcząca, ale zato co trzeci
dzień - wychodne. Już pan odchodzi? Nie zostaje pan
jeszcze trochę? Chciałam się spytać, co porabia Jeannette.
Czy nie jest już pańską przyjaciółką?
Pierre wstał nagle od stolika i z mozołem naciągał ka-
szkiet. Uwolniona sprężyna odskoczyła ze zgrzytem, wprawia-
jąc w ruch cały mechanizm, Pierre miał wrażenie, że po-
trącił otaczającą go bańkę mydlaną, która nagle prysła.
Skoczny, karkołomny lament pianoli. Po sali w szyb-
kich obrotach krąży kilkanaście gołych, spoconych dziew-
czyn, poprzystrajanych taniemi, pretensjonalnemi kokardami.
Kilka innych napiera się krzykliwie czerwonym sierżantom,
aby postawili im piwo. Dym, zgiełk i zaduch.
Przy kilku stolikach - kosztownie ubrane panie w towa-
rzystwie panów o połyskujących gorsach. Ci nie piją swego
piwa, hojnie częstują niem oblegające ich stolik dziewczyny,
podziwiając chętnie ich sztukę akrobatyczną. Sztuka polega
na tem, że jeden z gości kładzie na stoliku franka, dziew-
czyna zaś zdejmuje go bez użycia rąk, zapomocą samych
tylko organów kobiecych, Panie w futrach uśmiechają się
z aprobatą.
Pozostawiwszy na spodku wygrzebane z trudem z kie-
szeni trzy franki, Pierre przecisnął się do drzwi i, nie odpo-
wiadając nawet na uprzejme pozdrowienie majestatycznej,
jak Budda, matrony przy kasie, wyślizgnął się na ulicę.
Na ulicy padał deszcz, drobny, rzęsisty, przerywany od-
ległym migotem gwiazd. Nad lodowatym basenem nieba
Wielka Niedźwiedzica otrzepywała swą połyskliwą sierść po
wieczornej kąpieli i chłodne bryzgi leciały na ziemię.

35

View DjVu Page 34 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 35 of 322
Go To: < prev next >

IV.

Jeannette nie było ciągle. Stara megiera-matka, spoglą-
dająca zawsze niechętnem okiem na stosunek córki
z ubogim Pierrem, zatrzasnęła mu pewnego wieczora przed
nosem drzwi, oświadczając, że Jeannette więcej już w domu
nie mieszka.
Miasto huczało po dawnemu w swoich wiecznych przy-
pływach i odpływach. Ulicami przelewały się nieprzebrane
tłumy ludzi, grubych, spasionych mężczyzn o szyjach z sala-
mi. Każdy z nich może zeszłej nocy, może przed chwilą
mógł spać z Jeannette. Każdy z nich mógł być właśnie tym,
którego szukał i ścigał w swych bezowocnych pogoniach.
Pierre z uporem manjaka wpatrywał się w twarze przecho-
dniów, starając się dostrzec na nich jakiś ślad, jakiś najdrobniej-
szy skurcz, pozostawiony przez rozkosz przeżytą z Jeannette.
Chciwemi nozdrzami wsysał zapachy ubrań, wietrząc, czy
nie pochwyci na któremś zapachu perfum Jeannette, subtel-
nej woni jej maleńkiego ciała.
Jeannette nie było, nie było jej nigdzie.
A jednak była wszędzie. Pierre widział, rozpoznawał ją
dokładnie w sylwetce każdej dziewczyny, wychodzącej w to-
warzystwie amanta z drzwi każdego hoteliku, przejeżdżającej
obok taksówką, znikającej nagle w czeluściach pierwszej
spostrzeżonej bramy. Po tysiąckroć biegł, z wściekłością roz-
trącając przechodniów, zawsze oddzielających go od niej nie-
przebytą falą, i zawsze przybiegał za późno.
Dnie zmieniały się za dniami w monotonnej grze światła
i cienia.

37

View DjVu Page 36 of 322
Go To: < prev next >

Pracy po jałowych tygodniach wędrówek szukać już
przestał.
Od długich dni, jak matka - płód, nosił w swojem łonie
łapczywy, ssący głód, podchodzący mu mdłościami do gar-
dła i rozpływający się po ciele ołowianem zmęczeniem.
Kontury przedmiotów zaostrzyły się, jak oprowadzone
ołówkiem, powietrze stało się rzadkie i przezroczystsze pod
szczelnym kloszem ssącej pompy miejskiego nieba. Domy
stawały się rozciągłe i przenikliwe, wciskały się niespodzie-
wanie jeden w drugi, to znów wydłużały w nieprawdopo-
dobnej, absurdalnej perspektywie. Ludzie nosili twarze za-
mazane i niejasne. Niektórzy mieli po dwa nosy, inni -
po dwie pary oczu. Większość miała na karku po dwie
głowy, jedna dziwacznie wtłoczona w drugą.
Pewnego wieczora, nagły przypływ wyrzucił go z bul-
warów na Montmartre i cisnął nim o oszklony przedsionek
wielkiego music-hallu. Olbrzymi ognisty wiatrak powoli
obracał się dokoła swej osi, mamiąc z nieskończonych ulic
świata śmiesznych Don Kichotów użycia. Okna otaczających
domów płonęły jasnem czerwonem zarzewiem spalającej je
nieugaszonej gorączki.
Była godzina rozpoczęcia spektaklu. Dokoła oszklonej,
jak latarnia morska, sieni, wściekłą falą uderzał o trotuar
skłębiony zator aut, by za chwilę odpłynąć napowrót, po-
zostawiając na kamiennem wybrzeżu chodnika białą pianę
gronostajowych cape'ów, frakowych narzutek, gorsów i ra-
mion.
Do bocznych drzwi gwarliwym potokiem, popychając się
i depcąc, parł nieprzeliczony czarny tłum. Pierre doznał
wrażenia, jakgdyby gdzieś już widział tę ciżbę, był jej za-
gubioną cząstką. Przypomniała mu się taka sama zbałwaniona
rzeka ludzi, cisnących się w Halach po miskę cebulowej zupy.
Nowy spiętrzony wał odrzucił go wbok, wgniatając twa-
rzą w mur, który, po bliżnem wpatrzeniu, okazał się
miękką twarzą ludzką, skądś tak nagle, tak bardzo znajomą,

38

View DjVu Page 37 of 322
Go To: < prev next >

Twarz, uwalniając się rękami od niespodzianego uścisku,
również mierzyła go badawczo.
- Pierre?
Pierre natężył myśli, usiłując coś sobie przypomnieć.
Teraz zdawało mu się, że pamiętał: Etienne z parterowej
pakowni.
Przedarli się przez tłum w boczną uliczkę. Etienne mówił
coś szybko i niezrozumiale. Tak, jego odprawiono również.
Dostać gdziekolwiek pracę niepodobna. Kryzys. Trzeba
z trudnością zarabiać sobie na życie. Próbował wszystkiego.
Sprzedawał "koko". Nie szło. Za wielka konkurencja. Wy-
lansował swoją Germaine. Zawsze za wieczór kilkanaście
franków przyniesie. Chociaż czasy bardzo ciężkie. Mało
cudzoziemców. I podaż przekracza wszelkie możliwe zapo-
trzebowanie. Trzeba samemu coś dorabiać na boku.
Teraz jest "naganiaczem". Robota żmudna, ale jeszcze
stosunkowo naj intratniejsza. Trzeba znać kilka adresów
i przedewszystkiem być pyskatym , to grunt. Troszkę jeszcze
trzeba być psychologiem. Wiedzieć, czem kogo brać. Też
duża konkurencja, ale jeżeli się jest wyszczekanym -
można wytrzymać.
On specjalizuje się w starszych panach, Zna kilka domów,
gdzie trzymają smarkatki. To zawsze ma powodzenie. Tu,
niedaleko, przy ulicy Rochechouart. Trzynastolatki. Towar
pewny. Trzeba tylko umieć to podać w odpowiednim sosie.
Przedstawić: krótka sukieneczka, fartuszek, warkoczyk z ko-
kardą. Na górze pokoiku - szkółka: święty obrazek,
łóżeczko z siatką, pulpicik szkolny, tablica, na tablicy -
kredą: 2 X 2= 5. Pełna iluzja. Żaden starszy pan się nie
oprze. Od gościa za wskazanie adresu - dziesięć franków, od
gospodyni - pięć. Wyżyć można.
Tutaj ma swój posterunek. Jeżeli Pierre chce, może go
w tę robotę wprowadzić. Kilka adresów na ucho. Grunt -
wymowa. I orjentaeja. Wiedzicć, do kogo podejść. Naj-
lepiej czekać przed restauracją. Może obierze sobie jego

39

View DjVu Page 38 of 322
Go To: < prev next >

dawny punkt, pod "Abbaye"? Murowane miejsce. Byle
nie poplątać adresów..,
Nowy wir przechodniów porwał raptownie Pierra i po-
niósł, naoślep. Etienne gdzieś się zapodział. Pierre nie pró-
bował stawiać oporu, niesiony bez woli. Po kilku godzinach
przypływów i odpływów wyrzuciło go na plac Pigalle.
Jaskrawy kołowrót reklam. Płomienne zgłoski wyrazów,
wypisanych w powietrzu czyjąś niewidzialną ręką. Zamiast
"Mane, Thecel, Phares," - "Pigall's", "Royal", "Abbaye".
"Abbaye" ...
Coś o tem mówił Etienne.
Przed oświetlonem wejściem smukły, wygalonowany boy
marznie w swej krótkiej kurtce, by nagle złamać się przez
pół w służalczym ukłonie,
Dwóch starszych panów, Samych. Zatrzymują się na rogu.
Palą.
Pierre machinalnie podchodzi bliżej. Panowie, zajęci roz-
mową, nie zwracają na niego najmniejszej uwagi. Pierre
ciągnie starszego brzuchatego pana za rękaw i nachylając
się, bełkoce mu do ucha:
- Zabawa... Trzynastolatki.., w fartuszkach... łóżecz-
ko z siatką... tablica.., 2 X 2 = 5 ... pełna iluzja...
Starszy pan gwałtownie wyrywa rękaw. Obaj panowie
automatycznie chwytają się za kieszenie, w których mają
portfele. Pośpiesznie, prawie w biegu, wskakują do prze-
jeżdżającej taksówki, zatrzaskując trwożnie drzwiczki.
Pierre zostaje na rogu sam. Nie rozumie nic. Ocierając
się o ściany, brnie w noc ciemnym, bezludnym bulwarem,
Szyba. Lustro. Z lustra na spotkanie jego wynurza się szara,
ziemista twarz w kołtunach zarostu i czerwone, rozpalone
latarnie oczu.
Pierre przystaje. Zdaje mu się, że zaczyna rozumieć. Po-
prostu przestraszyli się. Z taką twarzą niepodobna szukać
zarobku.

40

View DjVu Page 39 of 322
Go To: < prev next >

Srodkiem bulwaru, całując się co krok, idzie przytulona
do siebie para. Mały, zagięty kapelusik. Długie, smukłe nogi.
Jeannette!! Para wchodzi do narożnego hoteliku, nie prze-
stając się całować. Znów auto - przeklęte auto! - za-
tarasowało drogę.
Pierre jednym susem jest na drugiej stronie. Drzwi hote-
liku połyskują matowo. Sześć wysokich pięter. Gdzie szukać?
W którym pokoju? Niepodobieństwo! Lepiej poczekać tu-
taj, aż będą wychodzić.
Pierre, wyczerpany, opiera się o ścianę. Mijają minuty,
może godziny. Teraz z pewnością rozbierają się.
Pierre w zapamiętaniu samoudręki odtwarza w myśli
kolejno wszystkie fazy tak dobrze pamiętnej pieszczoty,
podstawiając na własne miejsce tego innego, bez twarzy,
z podniesionym do góry kołnierzem.
Teraz na pewno leżą jui w łóżku. Drab błądzi rękami
po jej białem, jędrnem ciele. Teraz zwierają się ze sobą...
Naraz wszystko pryska. Z hoteliku naprzeciw wychodzi
para. Gruby opasły jegomość i smukła dziewczynka, Jean-
nette!! Dziewczyna, wspinając się na palce (o, jakże dobrzej
znał ten ruch!), całuje opasłego jegomościa w usta. Ski-
nęła ręką na taxi.
Pierre z krzykiem, karkołomnemi susami, sadzi na drugą
stronę jezdni. Taxi z Jeannette odjechało. Przed bramą ho-
teliku został opasły jegomość, sprawdzający przy świetle
latarni zawartość pękatego portfelu. Na obwisłych policz-
kach dogasają jeszcze rumieńce doświadczonej przed kilku
minutami rozkoszy. Na obleśnych wargach więdnie ostatni
pocałunek Jeannette. Zmięte fałdy ubrania chłoną jeszcze
ciepło jej dotyku, jedyny, niepodrabialny zapach jej ciała.
Nareszcie !
Oderwana od ciała pięść sama spada między wyłupiaste,
otorbione oczy. Głuchy łoskot powalonego ciała. Byczy, spa-
siony kark przecieka, jak ciasto, przez szpary zaciśniętych

41

View DjVu Page 40 of 322
Go To: < prev next >

palców. Upuszczuny portfel bezsilnie, jak postrzelony ptak,
trzepoce się w rynsztoku.
Na bezradny charkot grubasa noc odpowiada przeciągłym,
rozpaczliwym gwizdkiem. Na rozwianą grzywę rudych wło-
sów Pierra, jak na płomyk świecy, ze wszystkich stron, z za-
kamarków nocy, z trzepotem szew jotowych skrzydeł, zla-
tują się granatowe nietoperze.
Rytmiczny kołys auta, unoszącego gdzieś, w nieskończo-
ność perspektywy. Usypiający furkot pelerynek. I na twarzy
- jak chłodny żołnierski całun - amerykański sztandar
nieba z gwiazdami gwiazd.

42

View DjVu Page 41 of 322
Go To: < prev next >

V.

Wszystko, co nastąpiło później, wystawało już, jak cha-
plinowska chatka nad przepaścią, jednym bokiem
poza granicę trójwymiarowej rzeczywistości.
Czarne, ociekające mrokiem ściany. Prawidłowy sześcian
stęchłego powietrza, które można krajać nożem, jak gigan-
tyczną kostkę magicznego buljonu Maggi. I w głębokiej,
zakratowanej studni okna - litr skondensowanego nieba.
Pierre poznał nowy, minjaturowy światek, rządzony wła-
snemi, osobliwemi prawami na marginesie olbrzymiego,
skomplikowanego mechanizmu świata. Nieznany świat rze-
czy niezasłużonych: wąski, wygodny tapczan pod obwisłym
baldachimem sufitu, rano i wieczór - menażka ciepłej zupy, I
omaszczonej kromą chleba, na które nie trzeba zapracować.
Obok, za ścianą, w sąsiednich ciasnych pokoikach - dziwne
społeczeństwo ludzi, wyrzuconych, jak nieużytki, przez skru-
pulatną, niewybaczającą maszynę świata tu, za wysoki mur
bulwaru Arago i, z czyjejś niewiadomej woli, związanych,
zmontowanych w nowy, dziwaczny mechanizm, rządzony
nowemi, dziwacznemi prawami Świata Rzeczy Gotowych.
Regularne, jako karuzela, bezsensowne spacery po syme-
trycznych kręgach dziiedzińca pod niskim, zakopconym klo-
szem więziennego nieba. Długi, przesuwany czyjąś niewi-
dzialną ręką szereg-różaniec, którego każdy paciorek jest ży-
wym, pulsującym ochłapem ludzkiego istnienia; maszynerja
kółek, co nie mogły dopasować się nigdzie tam, po tamtej
stronie muru, a wyrzucone razem do tego monstrualnego
lamusu, przywierają do siebie zdumiewająco, zazębiają się
niespodzianie, tworzą nowy zbiorowy organizm, funkcjo-

43

View DjVu Page 42 of 322
Go To: < prev next >

nujący według jakiejś innej, niepomyślanej po tamtej stronie
wytycznej.
Dnie za dniami zmieniają się nieprzerwanie, inne jakieś,
dłuższe, wykreślone jakimś osobliwym pomiarem odrębnego
regulaminu.
Gdzieś w dusznych wazonikach mieszkań, w doniczkach
kancelaryj, zwolna, listek po listku, okwita metafizyczny
kwiat kalendarza. Długie tysiące przemierzonych w celi kilo-
metrów. wyciągnięte w jedną myślową prostą, gubią się kędyś
u błotnistych, zarośniętych trzciną wybrzeży rzeki Orinoko.
I tylko w nocy, gdy na niepisanej tarczy mistycznego
regulatora zapala się, rozkazujący sugestywną wymową lam-
pek elektrycznych, napis: "Sen" - sny.
Czarne, zbałwanione fale rzeczywistości z tamtej strony,
trzymane na uwięzi niedosiężnym murem dnia i regulaminu,
obstępują wysepkę przy bulwarze Arago ze wszystkich stron.
Mur trzeszczy i chwieje się. Spiętrzona rzeka ciał, ban-
knotów, uczynków, butelek, wysiłków. lamp, kiosków, nóg
wydętą falą przewala się powyżej dachów z hukiem i wrza-
wą. Z rozdziawionych paszcz hoteli, jak szuflady z otwar-
tych drzwi szaf, wysypują się wiekowe. niewietrzone, prze-
spane nawylot materace, rosną, wystrzelają wgórę olbrzy-
mią, stupiętrową wieżą Babel o zgrzytliwych sprężynowych
stopniach. A na górze, na olbrzymim, czteroosobowym ma-
teracu wszechnarodowego łóżka ("Le lit national") , leży
maleńka, bezbronna Jeannette. Po rozdygotanych stopniach
wgórę pnie się, jak mrówki, nieprzebrany tłum mężczyzn,
blondynów, brunetów, rudych, aby na chwilę nakryć ją,
zmęczoną, ciężkiem pożądliwem cielskiem, jeden za drugim,
wszyscy, miasto. Europa, świat! Wieża trzeszczy w kon-
wulsyjnych podrygach sprężyn, chwieje się, ugina, zapada,
zalana bałwanami rozwścieczonego morza, walącego druzgo-
cącym przypływem o skalisty mur wyspy śpiących Robin-
sonów o golonych głowach, wychodzącej na bulwar Arago.

44

View DjVu Page 43 of 322
Go To: < prev next >

Któregoś dnia, niespodziewanie, jakgdyby naraz pękło
któreś z kółek funkcjonującego dotychczas precyzyjnie me-
chanizmu, samotna cela Pierra zapełniła się po brzegi hała-
śliwymi ludźmi z pokiereszowanemi głowami, z krwią za-
krzepłą na bandażach i na klapach granatowych bluz. Za-
pachniało mocnym męskim potem, prochem, cierpką fa-
bryczną, niezmywalną sadzą. Padały słowa, ciężkie, obtłu-
czone, jak brukowce: rewolucja, proletarjat, kapitalizm.
Z fragmentów zdań, opowiadań, okrzyków zarysowywał
się wyraźnie twardy czterodniowy epos, wypisany w blasku
elektrycznych lamp krwią na asfalcie.
Spis rozdziałów zawsze, niezmiennie ten sam:
Bezrobocie. Obcięte zarobki. Posępny, demonstracyjny
miting. Z mitingu - pochód przez miasto, z "Międzynaro-
dówką".
Prowokowała ich policja. Osaczyła w bocznych uliczkach,
Gumowemi pałkami biła do krwi. Tratowany bruk splunął
na jej spotkanie gradem kamieni.
Szarżowało rozjuszone żołdactwo. Salwą wymościło ulicę
nowym nieubitym brukiem. W odpowiedzi - kamienne
szczęki ulicy wyszczerzyły zęby barykad.
Była masakra. Lepka, bura krew na chodnikach. Nała-
dowane ludźmi ciężarowe auta. I kilkudziesięciotysięczny
tłum, jak skreślona z bilansu cyfra - wyniesiony na mar-
gines, za szare niedostępne mury więzienne.
Opowiadano sobie cyfry fantastyczne. Więzienia nie były
w stanie pomieścić zbyt obfitego połowu. Do więzienia
"Santé" zapakowano podobno piętnaście tysięcy ludzi. W wię-
zieniu "Fresnes" miało ich być jeszcze więcej. Gmachy wię-
zienne otoczono wojskiem. W celach, przeznaczonych dla
jednej osoby, piętnastu ludzi spało na ziemi pokotem. Spa-
cery więzienne, w celu uniknięcia zaburzeń, odbywaly się
odtąd o różnych porach dnia, partjami.
Nieskazitelny mechanizm odrębnego światka, jak prze-
kręcony zegarek, bezsilnie skrzypiał. Posuwały się jeszcze

45

View DjVu Page 44 of 322
Go To: < prev next >

swą utartą drogą skazówki, ale rozluzowane kółka, nie tra-
fiając zazębieniem na zazębienie, przeskakując z trybu na
tryb, wlokły już za sobą bezładny chaos śrubek i sprężyn.
Z celi do celi, tysiącem niestrudzonych dzięciołów, dniem
i nocą, pukał więzienny telegraf.
Wtrąceni do ogólnych cel więźniowie domagali się prze-
niesienia ich na reżym przestępców politycznych. Zarząd
więzienia żądanie odrzucił. Więźniowie odpowiedzieli gło-
dówką.
Codziennie. wtulony w swój kąt, nastroszony, jak jeż.
(chłepcąc swą porcję zupy i zagryzając ją łapczywie chle-
bem, Pierre czuł na sobie piętnaście par niewesołych sta-
lowych oczu, rozszerzonych atropiną głodu, i pod ich spoj-
rzeniem smakowity kęs więziennego chleba, napęczniały na
drożdżach śliny, nieprzełknionym kłębem utykał mu w gar-
dle, a gęsta, zupa stygła w menażce, powlekając się mapą
kożucha.
Z daleka, jak przez szklaną ścianę, dolatywały go długie
nocne rozmowy. Słowa, obciosane. jak bloki, rosły. pię-
trzyły się jedno na drugiem, za chwilę wyrastał już ku
niebu strzelisty gmach. Wystarczy wyjść na słońce, zakasać
rękawy, a z prawdziwcgo kamienia wzniosą go bez błędu,
taki sam przestronny i krzepki.
Świat, jak źle skonstruowana maszyna, więcej niszczy, niż
produkuje. Tak dalej niepodobna. Trzeba rozebrać wszystko
aż do śrubek. co nieużyteczne - odrzucić, rozebrawszy,
zmontować na nowo, na fest! Plany leżą gotowe, monterów
świerzbią ręce, tylko stare, zardzewiałe żelastwo nie puszcza.
Wrosło, pozrastało się w szwach tkanką rdzy - każdy gwint
wypadnie odrywać zębami.
I w czarnem, nadymionem pudełku celi taśmą feerycznego
filmu rozwijał się myt o nowym ładzie zrekonstruowanego
świata.
Pierre słyszał i dawniej, w fabryce, długie, monotonne
opowieści o tym nowym świecie, bez bogatych i nędzarzy,

46

View DjVu Page 45 of 322
Go To: < prev next >

gdzie fabryki będą własnością robotników, a praca, zamiast
niewoli, stanie się hymnem, higjeną wyzwolonego ciała.
Nie wierzył. Nie ruszyć z miejsca potwornej machiny! Wro-
sła na metry w ziemię. Puszczona w ruch, kręci się od
niepamiętnych czasów. Chwytać gołemi rękoma za tryby?
Nie zatrzyma się, tylko ręce pourywa. Widział krew na
usmolonych bandażach, okrwawionemi szmatami przewią-
zane ręce i myślał: jeszcze jeden daremny wysiłek. Po-
charatane ciała jednym rzutem pasa transmisyjnego wyrzu-
ciło na margines, za mur.
Czasem, po nocach, z grupy nachylonych ku sobie ludzi
tryskało rozpalone do białości słowo nienawiści; jak iskra
padało na miękkie trociny snu i sen buchał czerwonym pło-
mieniem: iść! Stanąć z nimi, ramię w ramię ! Burzyć !
Łamać! Mścić się!
Pierre zrywał się wtedy nagłym podrzutem i przysiadał
na tapczanie.
Lecz chłodne, przejrzyste słowa ludzi w granatowych blu-
zach rosły symetryczne, jak cegły, i w słowach nie było
złości, nie było tępej, niszczycielskiej nienawiści, lecz twarda
wola budowy: oskard i kielnia.
Nie, ci ludzie nie umieją nienawidzić ! Na miejsce jednej
maszyny nagromadzili stertę planów innej, zastąpią jedną
- drugą, i znowu zawirują koła, tryby zaczepią o tryby,
pociągną, powloką, poniosą bezbronne drzazgi ludzkie,
i znowu o czarne szprychy kół krwawić będą sobie ręce
oszaleli z przerażenia Pierrowie, niezdolni zatrzymać ich,
osadzić bodaj na chwilę.
I wyciągnięta ręka Pierra kurczyła się, cofała w głąb,
uniesiona nad poduszką głowa zwolna wchodziła w ra-
miona i za chwilę na sienniku, wciśnięty w ubitą słomę,
leżał już nie człowiek, lecz żółw w nieprzeniknionej sko-
rupie samotności.

47

View DjVu Page 46 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 47 of 322
Go To: < prev next >

VI.

Pewnego poranka, kiedy rozwieszone na rozgrzanych dru-
tach gałęzi zielone łachmany listowia wydzielały cierpką,
przypaloną woń, przed zdumionym Pierrem nagle otwarła
się zaczarowana brama, przez którą prawie przemocą wy-
pchnięto go nazewnątrz.
Długą chwilę stał oszołomiony tem nieprawdopodobnem
wydarzeniem, nie wiedząc dobrze, co począć, dokąd się udać,
zagubiony na nowo w tym obcym, niezrozumiałym świecie,
w którym niema wygodnego tapczana, w którym poto, by
otrzymać menażkę gorącej zupy, dźwigać trzeba przez długą,
bezscnną noc ciężkie bloki wilgotnej marchwi.
W pierwszym instynktownym odruchu chciał już za-
wrócić przez zamkniętą, gigantyczną bramę, ale brama nie
zechciała wchłonąć go napowrót. Jak się okazało, wstęp
do Świata Rzeczy Gotowych również należało sobie zapra-
cować jakimś niewiadomym wysiłkiem w tym świecie rzeczy
wrogich i niedostępnycb.
Wówczas zdezorjentowana myśl, przebiegając kręte, nie-
przytulne uliczki tego świata, natknęła się nagle na jeden
znajomy, obolały punkt, i Pierre postanowił udać się na
poszukiwanie Jeannette.
Puścił się w pierwszą po długich miesiącach (może latach?)
podróż po linji prostej. Szedł długo przecinającemi się
nawzajem pod kątem wszelkich możliwych stopni ścieżkami
uliczek, wysypanemi przez nieznanych wielkoludów olbrzy-
mim żwirem bruku. Wszystko było tu inaczej, Ludzie biegli,
potrącając się, nieskoordynowani i przypadkowi, nie skuci,

49

View DjVu Page 48 of 322
Go To: < prev next >

zdawałoby się, żadnym wspólnym regulaminem, jakby obra-
cali się w jakimś chimerycznym świecie absolutnej swo-
body. Jedynie wznoszący się gdzicniegdzie na skrzyżowa-
niach bulwarów, jak majestatyezne posągi, granatowi poli-
cjanci, skinieniem cudotwórczej pałeczki zatrzymający raz
wraz, to znów puszczający w ruch zastygłe na chwilę potoki
pojazdów, dawali znać, że działa tu jakiś inny mechanizm,
bardziej złożony i nieuchwytny.
Gdy Pierre znalazł się na placu Vendóme, biła godzina 1
dwunasta i przez wpółotwarte stawidła magazynów zaczy-
nały chlustać na ulicę zgiełkliwe fale midinetek. Pierre
natężył rozpaczliwie wzrok - czy nie dojrzy w ich tłumie
Jeannette. Zwolna rozprószyły się ostatnie.
W chłodnym, jak oranżerja, magazynie odpowiedziano mu,
że Jcannette oddawna już tam nie pracuje.
Stropiony, wyszedł zpowrotem na ulicę. Czuł, że zgubił
ostatni ślad, że Jeannette zginęła dla niego w czarnym lesie
miasta, zginęła na zawsze, że nigdy już nie zdoła jej w nim
odszukać.
Napływający tłum zepchnął go na jezdnię, napływające
auta odrzuciły go na wątłą kamienistą wysepkę, gdzie,
z czubka olbrzymiej śpiżowej kolumny, mały pretensjonalny
człowieczek zerkał na rozbijające się u stóp odpryski. bez-
radny, jak wróbel na słupie telegraficznym.
Naprzeciw, szerokim traktem jezdni, gotowe lada chwila
wykipieć z niskich opłotków trotuarów, waliły nieprzejrzane
stada charczących, zasapanych aut.
Za uciekającą przodem, rasową i smukłą, jak charcica,
Hispano-Suizą, o wystraszonych ślepiach latarni, ociekającą
żeńskim sokiem benzyny, z ujadaniem i skowytem, odgry-
zając się nawzajem i napróżno usiłując przypaść nozdrzami
do jej kobiecego podogonia, sadziły majestatyczne, stateczne,
jak dogi, Rolls-Royce'y, przysadziste, jak jamniki, Amilkary,
brudne i bezpańskie, jak kundle, Fordy i kuse, kurtyzowane,
jak fox-terriery, Citroënki, pstra, rozjuszona sfora psów

50

View DjVu Page 49 of 322
Go To: < prev next >

w okresie rui. Nad ulicą unosił się zgiełk, omdlewający
zapach samki, wrzask obłędnej pogoni, odurzający czad let-
niego upalnego popołudnia.
Pierre rozszerzonemi zgrozą oczyma wpatrywał się w to
kotłowisko ciał, napróżno szukając jakiejś zagubionej nici,
ścieżyny, która wywiodłaby go z tego potopu rozwydrzonej
cielesności, zatracony w nim na nowo, raz na zawsze, bez
nadziei ratunku, bez oporu.
Ciepłe fale zmyły go, jak drzazgę, i poniosły bez busoli,
naoślep.
Rozpoczęły się znów dnie bezcelowej, bezładnej tułaczki
po rozkołysanych oceanach ulic, noce pod mistycznymi para-
solami gwiazd, samotność, jakiej nie zaznał nigdy Alain
Gerbault, śmieszny Sancho-Pansa, huśtany miesiącami na
bezbrzeżnych prześcieradłach Atlantyku.
W powrozach wnętrzności, jak mewa w poplątanem olino-
waniu opuszczonego statku, uwił sobie gniazdo stary, zado-
mowiony głód, nie opuszczając go ani na chwilę. Pierre nie
usiłował go już nawet stamtąd wypłoszyć. Jak miasto, którego
wszyscy mieszkańcy pokłócili się z sobą nawzajem, nosił
w swem wnętrzu bezużyteczną pneumatyczną próżnię trzew,
w którą niczyja ręka nie wrzuci już więcej szeleszczącej
koperty pokarmu.
Pewnej nocy, kiedy wałęsał się po pogmatwanych labiryn-
tach przechodnich bram w poszukiwaniu cieplejszej wnęki
na nocleg, zbliżając się do czegoś, co w ciemnościach wziął
za wygodną skrzynię, Pierre natknął się w mroku na czyjąś
czarną, nachyloną postać. Postać odskoczyła wbok, łyskając
złowrogiemi białkami oczu i drapieżną szramą wyszczerzo-
nych zębóh Z wnęki bił ciężki, mdły odór rozkładających się
odpadków. Wówczas Pierre dostrzegł, że to, co w pierwszej
chwili wziął za skrzynię, było szeregiem olbrzymich kubłów na
śmiecie, wypróżnianych nad ranem przez objeżdżające miasto
wozy asenizacyjne.

51

View DjVu Page 50 of 322
Go To: < prev next >

Postać, szperająca w kubłach, nacierała na Pierra groźnie,
zasłaniając przed nim swem ciałem ich złowonną zawartość.
Wyszczerzone zęby zionęły ochrypłym warkotem:
- Precz! To moje! Idź szukać gdzie indziej!
Wówczas, jak błyskawica, olśniło nagle Pierra proste obja-
wienie: w bramach domów, w kubłach na śmiecie, znaleźć
można bez wątpienia odpadki jedzeń !
Posłusznie zawrócił i powlókł się na poszukiwanie innej
bramy. Jak się jednak przekonał, w społeczeństwie demo-
kratycznem objawienie przestało być przywilejem jedno-
stek, stając się dobytkiem zbiorowym. We wszystkich bra-
mach, z nad woniejących, pełnych nieznanych dóbr kubłów
na spotkanie jego podnosiły się takie same złowrogie białka
oczu i wyszczerzone zęby wcześniejszych odkrywców.
Przepuściwszy w ten sposób długi szereg bram, Pierre
natrafił nareszcie na jedną - pustą! Ustawione w niej kubły,
przetrząśnięte do spodu, zdradzały już widoczną wizytę szczę-
śliwszego poprzednika. Mimo to Pierre, niezrażony, rzucił
się na nie chciwie, rozgrzebując je raz jeszcze doszczętnie.
Jako trofea długich poszukiwań, wyciągnął niedojedzone
pudełko konserw i niedogryzione żeberko cielęce. Rozłożyw-
szy to ubogie gospodarstwo na murku, wylizał je łapczywie,
nie zaspokajając tem bynajmniej głodu, raczej roztarmo-
siwszy go z odrętwiałego snu.
Wyczerpany, rezygnując z dalszych poszukiwań, powlókł
się na bulwar i przycupnął na pierwszej napotkanej ławce.
Postrzępioną, dziurawą płachtą otulił go sen.
Przez dziury w płachcie widział nad sobą gwiazdy, mru-
gające w górze, zapalające się i gasnące naprzemian za
pociśnięciem niewidzialnego kontaktu, jak reklamy od-
ległych niebiańskich hotelików, przywołujących w swe bra-
my - spragnione miłości parki zabłąkanych w przestrzeni
dusz.

52

View DjVu Page 51 of 322
Go To: < prev next >

VII.

Silnie szarpnięcie zmusiło go do otworzenia oczu. Zamiast
granatowego policjanta Pierre ujrzał nad sobą czer-
stwą, rumianą twarz z wysoką nadbudówką czoła pod oka-
pem kaszkietu.
Był już dzień. Człowiek pochylony nad nim tarmosił go
widocznie oddawna. Młody, wesoły głos otrzeźwił go, jak
strumień chłodnej, kryształowej wody.
- Pierre! Naturalnie, że Pierre ! Poznałem cię odrazu!
Głos był znajomy, okrągły i polerowany, jak kula, która,
potoczywszy się chwilę po bilardowem polu świadomości,
natrafiła nagle na przeznaczoną dla siebie, jakby wydrą-
żoną tu już kiedyś przez nią łuzę. Ale kiedy miała spo-
sobność ją tam wydrążyć?
Pierre przymknął oczy, napróżno starając się zajrzeć przez
tę łuzę w głąb. Zpoczątku nie dostrzegł nic prócz ciemności.
Potem oswojony z nią wzrok wewnętrzny chwytać począł
wąską, niezdecydowaną smugę światła. Wydało mu się, że
rozróżniać zaczyna, jak przez otwór od klucza, niejasne
kontury przedmiotów:
Wąska, wydłużona sylwetka dzwonnicy w czerwonym koł-
paku dachu z palonej dachówki. Chuda, słomiana kukła
w czarnym, dziurawym kaszkiecie, nasuniętym zawadjacko
na miejsce, w którem u ludzi znajdować się zwykło lewe
ucho; czupiradło z wyzierającym z rękawa wiechciem po-
strzępionej słomy, wyprężone na zielonem tle skrzypiącej,
świeżo malowanej okiennicy. Krzywa, zielona ze starości

53

View DjVu Page 52 of 322
Go To: < prev next >

studnia z przycupniętą na niej okrakiem korbą, omotaną
pręgami rudego, zardzewiałego łańcucha; na końcu łań-
cucha drewniane wiadro, trącące o milę wilgocią, w któ-
rem tak wygodnie jest zjeżdżać w czarną, zalatującą pleśnią
i zbutwieliną ziemi głąb studni, słyszeć nad sobą coraz wyżej
skrzyp rozwijającego się łańcucha, widzieć wgórze małe
okrągłe okirnko nieba; serce bije mocno, po plecach biega
chłodek strachu, a w piersiach - taka radość, że aż ściska
w gardle, póki rozlegający się wdole bulgot wody nagłym
zimnym skurczem lęku nie da znać, że czas już szarpnąć
z całej siły za łańcuch. Wtedy stuletni staruszek-łańcuch,
postępując i skarżąc się, pociągnie powoli, z wysilkiem wgórę,
wzdłuż czarnych, porośniętych pleśnią i grzybem ścian, ku
niebu, ku płaskiej, rozwałkowanej, jak: ciasto, jak okiem
sięgnąć, przestrzeni, ku wesołym, roześmianym głosom, dzwo-
niącym tak szeroko na okrągłej i gładkiej, niby płyta gramo-
fonowa, tafli widnokręgu.
Teraz już dźwięk nieoczekiwanego głosu, umiejscowiony
w przestrzeni i próbujący poomacku umiejscowić się w cza-
sie, na linji ich wzajemnego przecięcia, przyoblekać za-
czynał zwolna kontury określonej ludzkiej jednostki, póki,
przełożony zpowrotem na abstrakcyjny język dźwięków, nie
skrystalizował się wreszcie w kilku sylabach wyksztuszonego
pośpiesznie imienia.
Pierre doznał nagle niebywałej ulgi. Miał uczucie, jakby
przez długie godziny ciągnął z głębi własnego wnętrza, jak
z ciemnej, zarośniętej brodą pleśni, głębokiej studni, wiadro,
pełne drogocennej cieczy, którą obawiał się rozpluskać;
ciągnął z nieludzkim wysiłkiem, czując, że lada chwila wy-
puści je z rąk bezpowrotnie w czarną czeluść, i teraz oto
trzyma je w rękach, wydobyte nawierzch, nierozlane, nie-
tknięte.
Wydobyty z takim mozołem z tej głębiny człowiek naj-
wyraźniej nie zdawał sobie wcale sprawy z ciężkiej ope-
racji, jakiej był przed chwilą objektem, i uśmiechał się

54

View DjVu Page 53 of 322
Go To: < prev next >

szeroko, obsypując Pierra, w przerwach między uśmiechami,
odpryskami urywanych zdań, bolesnemi, jak tłuszczone szkło.
A to dopiero niezwykłe spotkanie ! Poznał Pierra natych-
miast, chociaż to już ładna kopa lat. Jak można nie poznać
ziomka i kolegi, z którym spędziło się dzieciństwo? Zmie-
nił się, coprawda, przyzwoicie. Właściwie oddawna słyszał
o tem, że znajduje się w Paryżu, ale nie mógł dopytać się
o niego w żaden sposób. Dochodziły go różne słuchy...
Prawdę mówiąc, wygląda nieszczególnie. Zapewne bez pracy,
co? Słyszał i o tem. Trzeba będzie coś na to poradzić.
Przedewszystkiem nie może pozostawać tak tu, na ławce. Je-
żeli nie ma mieszkania, może tymczasem przenieść się. do
niego. On ze swojej strony nie może się uskarżać. Udało mu
się urządzić wcale nieżle. Pracuje jako posługacz w pewnym
instytucie bakterjologicznym. Praca lekka, mieszkanie i wy-
chodne. Pierre zobaczy zresztą sam. Mieszka tu niedaleko.
Za chwilę będą na miejscu.
Pierre posłusznie, z trudnością ciągnąc nogi, powlókł się
bez słowa niewiadomymi ulicami, prowadzony na sznurku
nieoczekiwanego głosu, którego kłębek zgubił niegdyś (tak
dawno!) na dnie zielonej wiejskiej studni swego dzie-
ciństwa.

55

View DjVu Page 54 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 55 of 322
Go To: < prev next >

VIII.

Nieobliczalna ruletka przypadku, omijająca uporczywie
przez długie godziny feralny numer, na który gracz-
fatalista postawił wszystko, co posiadał, przegrywając ko-
lejno majątek, przekonania, kobietę, to, czego odegrać już
niesposób, gdy wreszcie, spłókany do nitki, wstawał już od
stołu gry, wyrzuciła, jak zawsze poniewczasie, tak długo
i daremnie wyczekiwaną cyfrę.
Pierre znalazł robotę. Wieża ciśnień na stacji filtrów
miejskich w Saint-Maur. Od ósmej do szóstej. Co rana
duszny, natłoczony wagon kolei podmiejskiej. Wąski, ośmio-
kątny pokój z ptasią tapetą przy bulwarze Diderot. Snia-
dania i obiady. Długie, wysmukłe laski toczonego chleba,
znikające bez śladu w nienasyconym otworze ust, jak roz-
palone głownie w ustach kuglarzy jarmarcznych. Ciepło
i sen.
Wieczorem, powróciwszy z pracy, Pierre leżał godzinami,
wyciągnięty na zatłuszczonym materacu, upajając się bierną
rozkoszą trawienia, ze wzrokiem, utkwionym bezmyślnie
w nieskomplikowanych arabeskach tapet. Wyzwolony z pod
kontroli umysłu wzrok oddawał się czystej, bezużytecznej
twórczości, zlepiając pracowicie z przypadkowych urywków
deseni, z wyciętego z całości dziobu ptaka, liścia gałązki
i niematerjalnej smugi cienia - kontury ludzkich postaci,
fantutyczne, drapieżne profile, nowe królestwo przedmio-
tów nadrealnych i niepokojących.
W głębi bezczynnej świadomości, zastygłej w bezruchu,
jak żytni łan w bezwietrzne, upalne południe, zasnuta

57

View DjVu Page 56 of 322
Go To: < prev next >

babiem latem dni, przypominała o sobie poczuciem me-
usprawiedliwionej próżni głęboka, czarna, jak szyb, nieza-
sklepiona rana. Ospałe myśli, wałęsające się po powierzchni,
jak leniwe podmuchy, przemykały obok tego miejsca in-
stynktownie na palcach, jakby obawialy się nieopatrznem
stąpnięciem trafić w próżnie. Puszczony samopas wzrok,
zlepiający z powykrawanych fragmentów coraz to nowe
profile, ślepym wewnętrznym instynktem omijał starannie
kuszące go zdradziecko kontury, gotowe złożyć się na jeden
wyblakły profil kobiecy.
W pierwszą zaraz niedzielę, do nowego pokoiku Pierra
zaszedł po niego rumiany René, pośredni sprawca dobro-
bytu dni ostatnich, by wciągnąć go na przechadzkę po
mieście.
Na ulicach było ludno, duszno i nudno bezczynną, za-
kurzoną nudą wakacyj. Był to ten okres lata paryskiego po
"Grand Prix", kiedy ze zgrzanego ciała Paryża, wraz z po-
tem i wodą, wyparowują ostatnie ciałka błękitnej, czy
bodaj zafarbowanej na błękitno krwi, skraplając się w przy-
gotowanych przezornie na ten cel zbiornikach - Dau-
ville, Trouville i Biarritz, - i krew Paryża nabiera po-
woli koloru zdecydowanie czerwonego, czerwienią miej-
skiego, roboczego parwenjusza.
Była właśnie wigilja dnia 14 lipca i nad miastem roz-
wieszano pośpiesznie trójkolorowe flagi i papierowe lam-
pjony. Ulicami przewalały się przystrojone odświętnie tłumy,
wydzielające ten specyficzny zapach francuskiego święta:
taniego wina, machorki i demokracji.
Po parogodzinnej błąkaninie, Pierre i René znaleźli się
przed bramą Instytutu, gdzie René sprawował tej nocy
dyżur. Instytut był pusty. Wiało od niego wilgotnym chło-
dem i tym złożonym zapachem chemikaljów, jakim pachną
apteki w małych prowincjonalnych miasteczkach.
René zaofiarowal się pokazać Pierrowi laboratorja.

58

View DjVu Page 57 of 322
Go To: < prev next >

Po szerokich, cienistych, jak tunel, kamiennych scho-
dach weszli na górę.
W laboratorjach panował ten sam orzeźwiający chłód.
Wzdłuż ścian, z głębin szaf, tysiącem szklanych oczu wyj-
rzały na Pierra dziwne, nieznane istoty ze szkła i stali,
o kształtach zagadkowych i napawających lękiem.
Po chwili w białym laboratoryjnym chałacie powrócił
René.
Była to jedna z tych natur, jednocześnie prostych i skom-
plikowanych, spotykanych najczęściej na najniższym szcze-
blu drabiny społecznej, w których nieustanny, bezpośredni
kontakt z zamkniętym światem przedmiotów rozwinął, nie-
postrzeżenie dla otoczenia, niedostępny dla innych, szósty
zmysł - zmysł na zawsze obcej, milczącej materji - właściwy
często ludziom obracającym się długo wśród głuchoniemych.
Żyjąc, jak w sferze dnia codziennego, w świecie prawie
irrealnym, w przezroczystym świecie szkła, fantastycznych,
niepojętych aparatów, René umiał odgadywać niepowta-
rzalną indywidualność przedmiotów, wyczuwać ją nawet
w przedmiotach identycznych, wytwarzanych serjami, wy-
dających się nam jednakowemi, podobnie, jak dzikiemu mu-
rzynowi z Senegalu wydawać się muszą jednakowemi twarze
wszystkich Europejczyków.
Piastując je codzień pieczołowicie, odkurzając je i poleru-
jąc, René z trwogą czuł w rękach ich kruchy żywot, za-
leżny od jednego nieostrożnego ruchu swoich zgrubiałych
palców. Ustało się w nim groźne instynktowne poczucie
odpowiedzialności za byt tego całego iluzorycznego światka
istot bezbronnych i tajemniczych, zdanych na łaskę jego nie-
wyszkolonych rąk.
Ilekroć zdarzało mu się rozbić któryś z powierzonych
mu przyrządów, cierpiał nad tem więcej, niż nad śmiercią
jakiejkolwiek z istot iyjących.
Kiedy jeden z asystentów instytutu, obchodzący się z nim
zresztą jak najlepiej i obdarzający go nawet wyraźną sym-

59

View DjVu Page 58 of 322
Go To: < prev next >

patją, zatruł się pewnego dnia bakcylem i zmarł w stra-
sznych męczarniach, René nie doznał z tego powodu naj-
mniejszego żalu, przeciwnie, coś, jakby. złośliwe zadość-
uczynienie. Asystent miał nieszczęście stłuc poprzedniego
dnia przez nieuwagę jedną z retort, czego René nie był mu
w stanie darować, uważając w głębi śmierć jego za usprawie-
dliwiony odwet zabitego przedmiotu.
Nie przeszkadzało to bynajmniej, że René odznaczał się
wyjątkowo dobrem sercem i nie skrzywdziłby muchy,
Zbierając szczątki potłuczonych przyrządów i napróżno
próbując złożyć je zpowrotem, René myślał z goryczą:
- Niech sobie okaleczą czlowieka, - człowieka mi nie
żal! Człowiek może się bronić. Co innego - rzecz. Kto
krzywdzi rzecz, jest łotrem. Rzecz jest bezbronna.
Poczucie wewnętrznej odpowiedzialności za życie setek
tych kruchych istot przeważało szalę jego ludzkich sen-
tymentów.
W chwilach wielkich kataklizmów i rewolucyj, ludzie
typu René zdolni są. do największych bohaterstw i poświę-
ceń dla uratowania zagrożonej maszyny, spoglądając równo-
cześnie obojętnie na rozlewaną w ich oczach krew ludzką.
Ta świadomość nieustannej odpowiedzialności za życie
minjaturowego światka, którego czuł się opiekunem i pa-
nem, napawała skądinąd René głęboką dumą i poczuciem
własnego znaczenia, wyraźnie bagatelizowanego przez ludzi
otaczających. W fikcyjnej hierarchji administratorów tego
świata René był osobą najniższą.
Cała popołudniowa wizyta u Pierra i przechadzka z nim
po mieście były poniekąd uplanowanym zgóry manewrem,
zmierzającym do tego, by sprowadzić Pierra, niby odniech-
cenia, pod bramę instytutu i olśnić go swojem małem kró-
lestwem.
Oprowadzając onieśmielonego Pierra wzdłuż oszklonych
szaf, jak przed połyskującemi w słońcu szpalerami podwład-
nych armij, René upajał się rozkoszą swej złudnej potęgi.

60

View DjVu Page 59 of 322
Go To: < prev next >

Przed wielką szafą, gdzie, w ustawionych rzędem sta-
tywach, widniały napełnione jakimś płynem, większe i mniej-
sze probówki, nie mógł się nawet powstrzymać od wy-
głoszenia małego wykładu o bakterjologji, ilustrowanego
przez uwięzione w hermetycznem szkle kolonje milczących
mikrobów.
- Tu, za tą niepozorną, jak widzisz, szybą, trzymamy
jedyną w swoim rodzaju menażerję. Wszystkie możliwe za-
razy świata. W tej probówce, na lewo, masz szkarlatynę;
w tamtej dalej - tężec; w tej - tyfus plamisty; w tej,
w głębi - brzuszny; w tej, szóstej z brzegu - cholerę,
Niczego kolekcyjka, co? Widzisz te dwie probówki na
prawo z białym, mętnawym płynem? To pupilka naszego
asystenta - dżuma. Od roku nad nią pracuje, hoduje ją na
jakichś pożywkach własnego wynalazku i mówi, że docho-
wał się niebywałych szczepów. Bakterje, jak konie. Tej
jesieni wystąpić ma ze swoją hodowlą na zjeździe bakterjo-
logicznym. Chwali się, że wywoła rewolucję w całej bak-
terjologji. No, jak ci się podoba nasze gospodarstwo?
Pycha, co? Wyobraź sobie, gdyby tak puścić to wszystko
bractwo z szafki na przechadzkę po mieście, - jak myślisz,
dużoby zostało z naszego Paryża?
Pierre potakiwał w roztargnieniu.
Wizyta przeciągnęła się do wieczora. Późno już było, gdy
Pierre pożegnał wreszcie gościnnego przyjaciela i, odprowa-
dzony przez niego do bramy, wydostał się na ulicę.
Miał tego dnia, o dwunastej, objąć nocną zmianę na
wieży ciśnień i musiał przed tą godziną zdążyć do Saint-
Maur.
Na ulicach panował już mrok, rozświetlony matowemi
księżycami elektrycznych lamp.
Od pamiętnego spotkania z René na ławce bulwaru,
Pierre unikał starannie wszelkiej sposobności znalezienia
się na mieście nocą. Znajomy i nie posiadający tajemnic
przy świetle dziennem sześcian miasta, z zapadnięciem nocy

61

View DjVu Page 60 of 322
Go To: < prev next >

tracił swe znajome kontury, rozpękał się nagle tysiącem
szczelin nieistniejących za dnia uliczek, zaludniał się ucie-
kającą w popłochu naoślep armją rozżarzonych lamp, zło-
wieszczemi zjawami płomienistych napisów, skowytem nawo-
ływań potworów o wybałuszonych, ognistych ślepiach.
Zapuściwszy się w ten labirynt, Pierre doznał zawrotu
głowy i odrazu stracił kierunek. Stare, taK dobrze znane
fale podchwyciły go, jak piłkę.
Ostatkiem sił dotarł do małej wysepki i oparł się o ka-
mienny portyk bramy Saint-Denis.
Uliczki dokoła płonęły już kolorowemi bańkami lampjo-
nów jutrzejszego święta. Tu i ówdzie próbowano tańczyć.
Trotuary i jezdnie mrowiły się od ciżby przytulonych do
siebie par.
Pierre poczuł nagle, jak jakiś podziemny nurt, zamuro-
wany gdzieś, głęboko, przystającemi do siebie szczelnie
cegłami ostatnich dni, pręży się w nim i podważa je od
spodu, jak, jedna za drugą, odskakują wywalone cegły,
trzaska rozsadzony tynk i ciepły czerwony strumień, zata-
piając kolejno z takim jaskółczym trudem posklepiane
nadbudówki spraw codziennych, zwolna zalewa mu oczy.
Przymknął je od wewnętrznego bólu.
Kiedy je otworzył, dostrzegł już tylko migot niezliczo-
nych hotelików, mrowie nalanych krwią, opasłych karków
i tysiąc kobiecych profilów, identycznych, jak odbilki jednej
i tej samej, tak dobrze pamiętnej twarzy.
Ze wszystkich bram, przytulone do swych apoplektycz-
nych gachów, wychodzily i wchodziły w gorączkowym po-
śpiechu dziesiątki i setki Żanet, jedna łudząco podobna do
drugiej, Jeannette w zaczarowanej ulicy ze zwierciadeł,
w żywym lesie o pniach ze spasionych, napęczniałych karków.
Pierre zachybotał cały i zachłysnął się piekącą niena-
wiścią. Na chwilę, jak daleki odbłysk, zamajaczyła mu
między zaciśniętemi palcami wołowa, przeciekająca fałdami

62

View DjVu Page 61 of 322
Go To: < prev next >

sadła, szyja grubasa z przed hoteliku na Montmartrze i zni-
kła, nie pozostawiając spodziewanego zadośćuczynienia.
Nie! Mało! Cóż znaczy jeden? Tysiąc! Miljon! Wszyst-
kich! Miasto! Skąd wziąć tych olbrzymich rąk, tych kilo-
metrowych palców, co objęłyby jednym uściskiem te char-
czące, pofałdowane gardziele? Wszystkich! Zmiąć! Powa-
lić! Upić się ich bezsilnym charkotem! Ręce! Skąd wziąć
tych rąk?
Naraz niespodziana jasność oślepiającym płomieniem ma-
gnezji rozświetliła mu na chwilę mózg, aż stanął osłupiały,
oszołomiony i przycichły. Chwilę stał, jak w olśnieniu,
potem zawrócił na miejscu i począł iść zpowrotem, ulicami,
któremi przyszedł, wprost, przez tłum, jak Chrystus, stąpa-
jący po wodzie, olbrzymi i majestatyczny, jakby niósł przed
sobą promieniejącą monstrancję swej nienawiści. Czuł, że
ludzie ustępują mu z drogi, otwierając przed nim długi
szpaler ulic z perspektywą w nieskończoność.
Znalazłszy się napowrót przed zamkniętemi drzwiami
instytutu, które opuścił przed chwilą, Pierre spokojnie
zadzwonił.
Otworzył mu René, zdziwiony tą nieoczekiwaną powtórną
wizytą. Pierre objaśnił mu spokojnie, że zapomniał laski,
którą o ile sobie przypomina, zostawił w laboratorjum.
Weszli na górę po szerokich, chłodnych, jak tunel, ka-
miennych schodach.
W laboratorjum laski nie było. Pierre poprosił René,
by zechciał sprawdzić w innych pokojach, podczas gdy on
rozejrzy się jeszcze raz po kątach.
Kiedy, po kilku minutach bezowocnych poszukiwań,
René powrócił z niczem, zastał Pierra, szperającego jeszcz
za jedną z szaf laboratorjum. Laski nie było.
Pierre przyznał, że, być może, nie zabrał jej wogóle
z domu - będzie musiał sprawdzić to nazajutrz - i po
raz drugi pożegnał gościnnego przyjaciela, zdziwionego nie
na żarty jego wyjątkowem roztargnieniem.

63

View DjVu Page 62 of 322
Go To: < prev next >

Wagon trzeciej klasy pociągu, zdążającego tego wieczora
do Saint-Maur, pełen był podochoconej bliskością święta
ludności podmiejskiej, dymu i zgielku. W rozgwarze roz-
mów ogólnych zwracał na siebie uwagę szczupły rudy
mężczyzna na ławce w kącie, nie biorący udziału w po-
gawędkach i przysłuchujący się im w roztargnieniu i mil-
cząco.
Na stacji Saint-Maur mężczyzna wysiadł. Rozmowa po-
toczyła się dalej.
Przybywszy na wieżę ciśnień, Pierre spostrzegł, że spóźnił
się o całe pięć minut i pobiegł na górę zluzować robotnika
dziennego.
Nadszedł dyżurny inżynier, kończący swój obchód nocny.
Za chwilę ostatnie kroki na dole ucichły.
Wtedy Pierre zanurzył rękę w kieszeni i wyjął dwie nie-
wielkie probówki. Uważnie zbliżył je do oczu. Probówki
zawierały mętny, białawy płyn. Pierre wstrząsnął niemi
lekko pod światło.
Potem, z probówkami w jednej ręce, zbliżył się do wiel-
kiej pompy odśrodkowej, wprawianej w ruch motorem
Diesela.
Gdzieś, na dole, trzasnęła brama. Pierre zatrzymał się
i przez chwilę nasłuchiwał. Panowała zupełna cisza. Wów-
czas Pierre wielkim kluczem francuskim zaczął otwierać
kran olbrzymiego leja pompy, służącego za rezerwuar wody,
puszczającej ją w ruch. Otwarłszy kran, jął odkorkowywać
palcami pierwszą probówkę. Szczelny korek nie wychodził.
W rozdrażnieniu Pierre chwycił go silnie zębami.
Odkorkowawszy obie probówki, ostrożnie wlał ich za-
wartość w chlupocącą ciężko krtań leja.
Woda w dole bulgotała w takt rytmicznych uderzeń tłoka
Diesela, opadającego i wznoszącego się miarowo, jak gigan-
tyczna klapa sercowa, wypychająca coraz to nowe porcje
przezroczystej, bezbarwnej krwi w wygłodniałe arterje dale-
kiego, śpiącego Paryża.

64

View DjVu Page 63 of 322
Go To: < prev next >

CZĘŚĆ DRUGA

65

View DjVu Page 64 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 65 of 322
Go To: < prev next >

I.

Nazajutrz był dzień 14 lipca.
Dzielni sklepikarze paryscy, którzy zburzyli Basty-
lję, by wznieść na jej miejscu brzydką wydrążoną kolumnę
"z widokiem na miasto", dwanaście bistros, trzy domy
publiczne dla obywateli normalnych i jeden dla pederastów,
obchodzili swój benefis, jak co roku, tradycyjnym, republi-
kańskim tańcem.
Udekorowany od stóp do głów szarfami trójkolorowych,
wstążek, Paryż wyglądał, jak podstarzała aktorka, przebrana
za naiwną wieśniaczkę z odpustu, w ludowej szmirze.
Uiluminowane dziesiątkami tysięcy lampjonów i żarówek
place zapełniały się powoli spacerującym tłumem.
Z nastaniem zmierzchu, za przekręceniem niewidzialnego
włącznika, jaskrawe rampy ulic zapłonęły galowem światlem.
Na skleconych z desek estradach senni, groteskowi muzy-
kanci, w słusznem przeświadczeniu, że święto jest dniem
powszechnego wypoczynku, wydmuchiwali z poskręcanych
dziwacznie trąb co pół godziny kilka taktów modnego tańca,
odpoczywając po nich długo i skrupulatnie.
Wzbierający tłum, stłoczony w niemieszczących go wą-
wozach ulic, falował niecierpliwie, jak ryby w okresie tarcia.
Gdzieniegdzie tańczono. Taniec dwojga sprasowanych
w ścisku ciał, z braku miejsca, sprowadzał się zresztą do sze-
regu rytualnych gestów, dokończanych naprędce i już w sa-
motności w którymś z najbliższych hotelików, jedynych in-
stytucyj prawdziwie demokratycznych, nie świętujących tego
święta powszechnej równości.

67

View DjVu Page 66 of 322
Go To: < prev next >

Nad wszystkiem unosił się zapach potu, wina i pudru,
jak nieuchwytna, przezroczysta mgła, którą paruje w lecie
rozkołysana rzeka tłumu.
Rozgrzane do czerwoności domy wypacały bez przerwy
dziesiątki coraz to nowych mieszkańców. Temperatura rosła
z chwili na chwilę. W rozpalonych rondlach placów, tu
i ówdzie, tłum zaczynał już bulgotać, jak wrzątek, dokoła im-
prowizowanych straganów z lemonjadą i mrożoną miętą.
Wyrywano sobie nawzajem z rąk chłodne szklanki z zie-
lonkawym i białym płynem.
Raz po raz, odgarniając tłum wiosłem chrapliwej syreny,
przepływały ulicami naładowane po brzegi arki przedsię-
biorstw turystycznych, unoszące na falach tego potopu de-
mokracji wybrane pary czystych i nieczystych - przeważnie
z jednego i tego samego gatunku Anglosasów - obserwu-
jące z ciekawością przez lorgnony i lornetki dobrze odży-
wionych, obłaskawionych i dobrodusznych zdobywców Ba-
stylji, w milczącem, choć głębokiem przeświadczeniu, że cała
sławetna Rewolucja Francuska nie była w gruncie rzeczy ni-
czem innem, jak jeszcze jedną pomysłową imprezą od-
wiecznego Cooka, pretekstem do dorocznych wystawnych ob-
chodów, obliczonych na cudzoziemców i wkalkulowanych
z procentem w koszta autokarowego biletu.
Tańczących naogół było znacznie mniej, niż przypatrują-
cych się, i któryś z zawiedzionych gentlemanów słusznie
wyrzucał zakłopotanemu przewodnikowi, że paryżanie ob-
chodzą swoje święto bez temperamentu.
Z temperamentem i werwą obchodziły 14 lipca dzielnice
cudzoziemskie: Montparnasse i dzielnica Łacińska.
Na ciasnym kwadracie pomiędzy "Rotondą." i "Domem"
ośm rozsławionych jazz-bandów ostremi tasakami synkop
ćwiartowało żywe mięso nocy na posiekane ochłapy taktów.
Różnojęzyczny tłum Amerykanów, Angielek, Rosjan, Szwe-
dek, Japończyków i Żydówek demonstrował spazma-

68

View DjVu Page 67 of 322
Go To: < prev next >

tycznym tańcem swą nieopisaną radość z powodu zburzenia
starej, poczciwej Bastylji.
O kilka ulic dalej, na ciemnym bulwarze Arago, nad-
programową porcją jedzenia świętowało je w ciszy, otoczone
kordonem wojska, więzienie "Santé". Zresztą "Santé" nie
było Bastylją i entuzjaści czternastych lipców mogli tańczyć
spokojnie, wiedząc dobrze, że mury przy bulwarze Arago
są wysokie i pewne, oddziały wojska - dobrze uzbrojone
i posłuszne, i że w demokratycznem, cywilizowanem spo-
łeczeństwie ekscesy, dobre w epoce starego reżymu, powtórzyć
się żadną miarą nie mogą.
Na frontonie więzienia girlandą spełzłych liter kokietował
przechodniów poczerniały napis: "Wolność - Równość -
Braterstwo", jak wypłowiała żałobna wstęga na zapuszczonej
mogile Wielkiej Rewolucji Francuskiej.
Papierowe lampjony kołysały się łagodnie, jak nenufary, na
zwierciadlanej powierzchni nocy.
Spoceni, czerwoni kelnerzy z trudnością zaopatrywali
w chłodną, przezroczystą lemonjadę cudem rozmnożone na
te gody stoliki, które z trotuarów rozbiegły się na jezdnię,
zajmując niepodzielnie całą ulicę.
Zziajany murzyn nad jazz-bandem ruchami niefortunnego
żonglera rozbijał na głowach słuchaczy niewidzialne talerze
zgiełku, trząsł się w kataleptycznych drgawkach nad pustą
miską czyneli. Szesnastu innych murzynów wkrzykiwało do
utraty tchu w mosiężne głośniki trąb, donośnych, jak trąby
jerychońskie, magiczne zaklęcia dalekich kontynentów,
stwierdzając z przerażeniem, że mury nietylko nie zaczy-
nają się walić, lecz zdają się jeszcze wyrastać wgórę zębatą
linją zapalających się okien.
Z tysiącznych kranów, jak z podciętych arteryj Paryża,
spływała z szumem chłodna, krystaliczna woda i wyczer-
pany Paryż bladł z osłabienia i upału.
Pierwszą karetkę pogotowia spostrzeżono o dziesiątej wie-
czór na placu Hotel de Ville. Tłum, roztrącany i tłamszony

69

View DjVu Page 68 of 322
Go To: < prev next >

przez napływające bez przerwy wozy turystyczne, początkowo,
myśląc, że to jeszcze jeden autokar, powitał ją wrogim
pomrukiem. Wkrótce spostrzeżono omyłkę i rozstąpiono
się pośpiesznie. Muzyka rozpoczynała właśnie trzeciego char-
lestona. Tańce trwały dalej.
W niespełna dwadzieścia minut nadjechała druga karetka,
by zniknąć zkolei w czarnej szczelinie sąsiedniej uliczki. Nikt
nie zwracał na nią uwagi.
Za drugą nadjechała trzecia, piąta i szósta, napełniając
rozbawiony plac echem złowrogiego sygnału.
Pierwsze lekkie zamieszanie dało się zauważyć około go-
dziny jedenastej. Wpośrodku czwartego charlestona jedna
z tańczących par upadła na wyślizgany asfalt i nie chciała
się już podnieść. Otoczono ją ze śmiechem. Para wiła się
w konwulsyjnych skurczach. Przeniesiono ją do pobliskiej
apteki. Po pięciu minutach nadjechała karetka pogotowia
i zabrała niefortunnych danserów. Ktoś gdzieś po raz
pierwszy upuścił brzęczące, jak pieniądz, słowo "epidemja",
które potoczyło się w tłum. Nikt mu zresztą nie uwierzył.
Tańce rozpoczęły się na nowo.
Następną parę, która runęła w czasie tańca wśród dziw-
nych objawów zatrucia, podniesiono na placu Bastylji. Trze-
cią - na Montparnassie przed werandą "Rotondy",
Do północy zanotowano kilkadziesiąt wypadkÓw. Coraz
częściej przebąkiwano o dziwnej epidemji. Tańce zresztą
nie ustawały.
Na tarasie kawiarni "Dôme" murzyn, grający na jazz-
bandzie, wpół urwanego taktu runął w podrygach na bęben,
śmiesznie wierzgając w powietrzu nogami. Rozbawiona pu-
bliczność nagrodziła ten nowy trick spontanicznem bra-
wem. Murzyn jednak nie wstawał. Odwrócono go twarzą
do góry. Był martwy.
W czarnych tunelach ulic, jak samotny krzyk o pomoc,
zawodziły złowieszcze trąbki karetek. Gdzieniegdzie tańce
przerywąno i zaniepokojona publiczność pośpiesznie roz-

70

View DjVu Page 69 of 322
Go To: < prev next >

chodziła się do domów. Tańczono jeszcze na Montparnas-
sie, w dzielnicy Łacińskiej i w kilku innych dzielnicach,
zamieszkałych przez cudzoziemców.
Trąbki wyły bezustanku płaczliwe i wylękłe.

*

Nazajutrz rano Paryż obudził się w przerażeniu nad mokrą
płachtą porannego dziennika. Na pierwszej stronie, wiel-
kiemi czarnemi czcionkami, widniał przejmujący mrozem
napis: "DZUMA W PARYŻU!"
Wiadomości były zatrważające. W noc z 14 na 15 lipca
zanotowano ośm tysięcy wypadków dżumy, wszystkie prawie
bez wyjątku śmiertelne.
Dzień wstał blady z wycieńczenia, suchy i upalny. Od
rana na ulice wyległy rozgorączkowane tłumy, wyrywające
sobie z rąk świeże strzępy nadzwyczajnych dodatków.
Głuche, przejmujące trąbki sanitarnych aut rozbrzmiewały
bez przerwy, równocześnie po wszystkich zakątkach miasta.
Zasłabnięcia na ulicach zaczeły zdarzać się dziesiątkami.
Z zapadnięciem wieczora na Górnym Montmartrze i Mont-
parnassie próbowano mimo wszystko tańczyć. Tańczących
jednak było niewielu.
Właściciele kawiarń, nie chcąc pogodzić się ze stratą
tradycyjnego świątecznego zysku, zdołali pokompletować na-
prędce nowe orkiestry, i na skoczne dźwięki charlestona ze
zmierzchających ulic runęły, zalewając opustoszałe tarasy,
podniecone tłumy przechodniów. Muzykanci, szalejący przed
"Rotondą", wydmuchiwali z saksofonów ostatnie ochłapy
płuc, napróżno starając się zagłuszyć ponury jazz-band sani-
tarnych karetek.
Ciasny Prostokąt pomiędzy "Rotondą", "Dômem" i "La
Coupole" zaludnił się w mgnieniu oka mrowiem tańczą-
cych par.
Popłoch wybuchnął niespodzianie i stosunkowo dość późno.
Zaczęło się, jak wszędzie. W trakcie tańca jedna z dziewcząt

71

View DjVu Page 70 of 322
Go To: < prev next >

runęła nagle na ziemię, pociągając za sobą dansera. W pierw-
szej chwili nikt tego nie zauważył. Pary, unieruchomione
w ścisku, nie przestały falować do taktu muzyki. O leżącą
parę potknęła się inna, Po upływie minuty w środku kwa-
dratu kłębił się już kopiec obalonych ciał. Powstało zamie-
szanie. Muzyka urwała. Tłum chlusnął na chodniki. Po-
przewracani tancerze zrywali się na nogi, uciekając wślad
za innymi. Srodek kwadratu opustoszał.
Na asfalcie pozostała jedynie wątła dziewczyna, wijąca się
w niepojętych zygzakach bólu. Krótka plisowana spódniczka
podwinęła się do góry, odsłaniając drobne, prawie dzie-
cinne kolana w naszyjnikach zbytkownych podwiązek i nie-
śmiałą biel chłopięcych ud, wychylających się, niby prężne,
rozjątrzone węże, z gęstwiny kremowych koronek. Ostre
lakierowane pyszczki pantofelków drgały ustawicznie.
Tancerze w popłochu cisnęli się do ścian.
Wtedy to, przedzierając się przez tłum i torując so-
bie drogę uderzeniami pięści, z masy wyłonił się chudy,
ryży człowiek w robotniczem ubraniu, zmierzający na drugą
stronę jezdni. Rudy człowiek po drodze zaglądał badawczo
w twarze tłoczących się gapiów. Przechodząc obok leżącej
dziewczyny, zatrzymał się, nachylił i przypatrzył uważnie.
Nowy skurcz bólu podrzucił dziewczynę twarzą do góry.
Rudy człowiek wydał dziwny krzyk, przypominający pianie
koguta, i przysiadł raptownie na ziemi. Pochwyciwszy dziew-
czynę za szczupłe ramiona, daremnie usiłował unieść ją
do góry. Dziewczyna wiła się w gwałtownych paroksyzmach.
Rudy człowiek pochwycił ją na ręce i wstał, od nowego
jednak podrzutu jej ciała zachwiał się i runął wraz z nią
na ziemię. Pochylony nad nią na czworakach, wydając ja-
kieś nieartykułowane dźwięki, począł obsypywać drgające
ciało dziewczyny gorączkowemi pocałunkami.
Niezwykłe widowisko przywabiło gapiów, którzy z tara-
sów kawiarń wylegli na brzegi trotuarów, otaczając nie-
zwykłą parę zwartem kołem. Rozpacz rudego mężczyzny

72

View DjVu Page 71 of 322
Go To: < prev next >

była tak widoczna, tak bezgraniczna, że zjednała mu odrazu
sympatję obserwujących tę scenę wydekoltowanych dam.
Mężczyzna, napróżno starając się unieruchomić w swych
ramionach drgające ciało dziewczyny, w przerwach między
pocałunkami ochrypłym głosem powtarzał jedno i to samo
słowo. Widzowie nachylili się bliżej. Ktoś pierwszy dosłyszał
i pośpieszył podzielić się z sąsiadami:
- Woła na nią po imieniu. Zdaje się: Jeannette.
- Pewno przyjaciółka.
- Taka młodziutka!
- I taka elegancka! A on - prosty robociarz...
- Może brat?
- Też pomysł! Widział pan kiedy, żeby brat tak całował?
Zresztą dosnuć do końca wszystkich przypuszczeń widzom
widocznie nie było sądzonem. Dziewczyna nagle wzbiła się
całem ciałem wgórę, z nieludzką siłą uderzyła głową o asfalt
i przycichła. Tłum wzdrygnął się. Zaległa cisza, Nawet
podniecone damy umilkły, nie dokończywszy wymiany swych
interesujących uwag. Filigranowe nóżki, osnute niedostne-
galną pajęczyną pończochy, zastygły sztywno, zadarłszy wgórę
zdumione pyszczki pantofelków.
Rudy mężczyzna też przycichł, nachylony nad dziewczyną
w niemej rozpaczy. Gdy po paru minutach podniósł głowę,
twarz miał wykrzywioną wewnętrznym płaczem. Tłum ocze-
kiwał szlochu, jęków, uderzeń głową o asfalt. Z tylnych
rzędów, zwabiony zbiegowiskiem, przecisnął się niepostrze-
żenie policjant.
Rudy mężczyzna szklanem spojrzeniem ogarnął tłum.
Zazdrosnym ruchem troskliwej ręki zsunął podwiniętą su-
kienkę dziewczyny, zakrywając odsłonięte nogi i koronki
dessous. Złym, psim wzrokiem przebiegł po twarzach otacza-
jących go mężczyzn, zatrzymał się na twarzy policjanta, na
wyczyszczonym numerku kołnierza.
- To ja ją zabiłem! - powiedział obojętnym, nie-
naoliwionym głosem, nie spuszczając oczu z policjanta.

73

View DjVu Page 72 of 322
Go To: < prev next >

Tłum zafalował w podnieceniu. Policjant nastroszył się.
Rudy mężczyzna przypadł znów twarzą do twarzy nie-
ruchomej dziewczyny i długo pozostawał w tej pozycji. Wy-
czuwając niejasno uroczystość chwili, policjant postanowił
przeczekać. Wreszcie, znajdując, że ta niema scena przeciąga
się zbyt długo, ręką delikatnie dotknął ramienia mężczyzny.
Gdy rudy człowiek odwrócił ku niemu twarz, wszystkim
nagle zrobiło się nieswojo. Pozlepiane, rozwichrzone włosy
kosmykami spełzały mu na oczy. Na czole, jak postronki,
ściągające gotową pęknąć czaszkę, wystąpiły mu dwie czarne
żyły. Twarz nalana krwią była ponsowo-sina.
Tłum cofnął się w popłochu. Nawet nie ustraszony poli-
cjant wolał przezornie odstąpić parę kroków.
Rudy człowiek podniósł pięść i pogroził nią w kie-
runku cofających się gapiów.
- Wszyscy powyzdychacie, dranie! - krzyczał ochrypłym,
piskliwym głosem, potrząsając w powietrzu pięścią. - Nie
było na was kary! Ja jestem wasza kara! To ja wytrułem
was, jak szczury! Ja ukradłem od Pasteura probówki z dżumą!
Ja zatrułem stację filtrów! Uciekajcie! Ratujcie się! Nie
schowacie się nigdzie!
Tłum w popłochu przerażeniu odstępował piędź za
piędzią.
- Nie uciekniecie nigdzie! Koniec! - ryczał rudy czło-
wiek, wymachując kułakiem w stronę bulwaru Arago. -
Nie powyzdychacie od zarazy - przyjdą tamci, z za mu-
rów! Tysiące! Dziesiątki tysięcy! Za mnie! Za moją krzywdę!
Za wszystkich! Kamień na kamieniu po was nie zostanie!
Dranie! Bydlaki! Scierwy!
Z twarzą, nabiegłą krwią, rudy człowiek parł wprost na
rzęsiście oświetloną werandę.
Goście, w panice przewracając krzesła, cisnęli się do wnę-
trza. Zabrzęczało szkło. Kobiety z piskiem chowały się pod
stoliki. Ktoś zapiał przeciągle:
- Na pomoc! Rabują! - i nagle umilkł.

74

View DjVu Page 73 of 322
Go To: < prev next >

- Policja! Gdzie policja? Czyż naprawdę niema policji?
- zanosił się w histerycznym ataku wrzaskliwy głos kobiecy.
Wtedy, wśród powszechnego zamieszania, z za stolika
w rogu podniósł się słuszny jegomość, sądząc po szerokości
bar - sportsman i, zamierzywszy się, jak rakietą, ciężką bu-
telką szampana, cisnął nią w zbliżającego się rudego czło-
wieka. Prysło szklo. Krew, zmieszana z winem, roziskrzoną,
musującą strugą chlusnęła na taras.
- Raz go, a dobrze!
- Jeszcze go raz!
- My tu mamy zdychać? A on co?
- Może naprawdę zatruł? Przecież pisały gazety, że od
Pasteura ukradli probówki z dżumą!
- Na pewno zatruł! Bandyta! Po mordzie widać!
- Zatłuc zbója!
Bij chama! - zahuczało kilkadziesiąt rozbestwionych
głosów.
- Panowie, przecież to warjat! - krzyknął ktoś, lecz
krzyk, jak kamień, utonął w morzu tumultu.
- A dżuma skąd?
- A probówki?
- Wiadomo, że zatruł!
- Zabić psa!
Pod ciosem trzeciej, celnie wymierzonej flaszki rudy czło-
wiek zachwiał się i, chlustając krwią, runął na chodnik. Na-
kryła go fala rozjuszonych ludzi, las podniesionych lasek,
szczęk tłuczonych syfonów i przejmujący pisk kobiecy.
Kiedy fala odpłynęła, na trotuarze pozostała nieruchomo
spłaszczona czerwona gomółka.
Majestatyczny policjant, który gdzieś się zawieruszył i nagle
odnalazł, z grymasem obrzydzenia odwrócił się w inną stronę.
W ciągu pięciu minut kawiarnia opustoszała.
O godzinie pierwszej w nocy na murach miasta ukazało
się obwieszczenie prefektury, nakazujące przerwanie uroczy-

75

View DjVu Page 74 of 322
Go To: < prev next >

stości i zabraniające zbiegowisk. Ukazało się zresztą, jak
zazwyczaj, poniewczasie, gdyż ulice opustoszały już doszczęt-
nie same. Ostatnich upartych tancerzy, wijących się w kon-
wulsyjnych drgawkach, karetki pogotowia odwiozły do szpi-
tali powszechnych.
Nocne wydania gazet, których nie czytał już nikt, prócz
samych kolporterów, notowały za dzień 15 lipca sześć-
dziesiąt tysięcy wypadków.
Na ulicach panowała pustka i cisza. Auta kursowały pra-
wie wyłącznie z chorągiewkami czerwonego krzyża.
16 lipca na murach Paryża ukazało się drugie orędzie
prefektury. Prefektura donosiła, że, celem umiejscowienia
wyjątkowo złośliwej epidemji i zapobieżenia rozszerzeniu
się jej na całą Francję, Paryż otoczony został w nocy kor-
donem wojsk. Wszelkie próby wydostania się poza obręb
miasta są bezcelowe i karane będą śmiercią. Prefekt wzywał
mieszkańców do spokoju i rozwagi, oraz do nieopuszczania
mieszkań.
Dzień przyszedł blady, chwiejny i skwarny. Sklepów nie
otwierano. Na jezdniach, jak zastygłe w rozsypce, widniały
nieruchome krzesła kawiarń.
Tanie papierowe lampjony kołysały się nad bezludnemi
ulicami, jak bańki nad stężałą. topielą. Połowa gazet nie
wyszła.
Radjostacja donosiła, że do południa zanotowano sto sześć-
dziesiąt tysięcy śmiertelnych wypadków. Wszystkie ambu-
lanse miejskie, oraz samochody urzędowe, obrócone na ka-
retki pogotowia, nie mogły nadążyć na miejsca wypadków.
Szereg instytucyj publicznych zamieniano pośpiesznie na
szpitale. Przewidywano przymusową rekwizycję prywatnych
aut po garażach dla usług czerwonego krzyża.
O godzinie szóstej wieczorem stacja Eiffla podała wiado-
mości polityczne.
spędzający swe wakacje nad morzem prezydent republiki
przybył do Lionu, dokąd wezwano niezwłocznie przez

76

View DjVu Page 75 of 322
Go To: < prev next >

radjo większość przebywających na wywczasach deputowa-
nych i senatorów, oraz bawiących na prowincji członków
rządu. Na godzinę dwunastą w nocy w Lionie zapowie-
dziane zostało nadzwyczajne posiedzenie izby deputowanych,
pod osobistem przedwodnictwem prezydenta republiki, celem
omówienia pożałowania godnych wypadków dni ostatnich.
Paryż wymierał cicho i dostojnie pod zgiełkliwy marsz
żałobny samochodowych trąbek i jazz-bandowy klekot dzwo-
nów. Radjo na Eifflu notowalo pół miljona śmiertelnych
wypadków.
Na piąty dzień, wbrew zakazowi prefektury, paryżanie,
stłoczeni w niecierpliwem oczekiwaniu w mieszkaniach, skąd
nie nadążano uprzątać nieboszczyków, wylegli w rozterce
na ulice. Ktoś rzucił hasło, że najlepszem serum prze-
ciwko dżumie jest alkohol. Zapulsowały bistros. Strzeliły
korki. Zagrzechotały jazz-bandy. Zamigotały na nowo szyldy
hotelików. Opętany Paryż ogłuszał się winem.
Łożyskami ulic, wstęgą wyślizganego, strumieniącego się
asfaltu, płynęły stada aut, jak martwe, bezwładne ptaki, uno-
szone na powierzchni czarnego, połyskliwego nurtu.

*

Na Sacré-Coeur biły dzwony.
Z Notre-Dame, z Madeleine, z małych, rozrzuconych ko-
ściołów odpowiadały im płaczliwym podźwiękiem dzwony
Paryża.
Psychoza religijna ogarniała powoli, lecz systematycznie,
coraz szersze kręgi ludności.
Głuche, jękliwe dzwony nad miastem ołowianem i pięściami
tłukły we wklęsłą śpiżową pierś, i z wnętrza kościołów odpo-
wiadał im łomot kurczowo zaciśniętych rąk i gorzki po-
bożny mamrot. Nabożeństwo z wystawieniem sakramentu
trwało bez przerwy, odprawiane przez woskowych księły,
słaniających się ze zmęczenia.

77

View DjVu Page 76 of 322
Go To: < prev next >

W cerkwi na ulicy Daru metropolita w złotych ryzach
gęstym, dostałym basem czytał ewangelję i dzwony dzwo-
niły wszystkie, jak w dzień wielkanocny.
W synagodze przy ulicy Victoire nad pasiastym tłumem
w tałesach płonęły świece, i ludzie, jak języki niewidzial-
nych dzwonów, kołysali się w wahadłowych ruchach, a po-
wietrze, jak dzwon, odpowiadało lamentem.
Rozproszkowani w olbrzymiej kadzi miasta ludzie, w obli-
czu wszystko niwelującego strychulca śmierci, czepiali się
kurczowo, w ślepym pędzie odśrodkowym, każdego elementu
własnej odrębności, zbijali się, jak opiłki żelazne dokoła bie-
gunów magnesu, dokoła świątyń własnego obrządku. Wieże
kościołów, cerkwi i meczetu odprowadzały w niebo, jak
piorunochrony, rosnący z każdą chwilą, magnetyczny prąd
odrębności, zbijający rozproszone stado ludzkie w samo-
istne kompleksy rasowe i religijne.
Pierwszy wybuch nastąpił w środowisku, wyodrębnionem
najbardziej już samym pigmentem swej skóry i pozbawio-
nem własnego piorunochronu-świątyni.

78

View DjVu Page 77 of 322
Go To: < prev next >

II.

Okno jest obrazem, przybitym na martwym, kamiennym
prostokącie szarej ściany dnia.
Domy na placu Panteonu mają po trzydzieści sześć okien:
sześć rzędów po sześć. W domu pod numerem 17, szóste
okno w trzecim rzędzie świeci zawsze za dnia bielą nie-
zamalowanego płótna, matową plamą zatrzaśniętej okiennicy,
niepokojące, jak zasnute bielmem oko ślepca, wlepione upor-
czywie w uroczysty profil Panteonu.
Ulicami przejeżdżały już wieczorne patrole trupiarek,
zabierające z domów i jezdni zwłoki zmarłych w ciągu
dnia i sygnałem przejmującego dzwonka zawiadamiające
o tem żywych, gdy P'an Tsiang-kuei, w pyjamie i pantoflach.
pchnął ręką bezwładne skrzydło okiennicy i ukazał się w kwa-
dracie futryny, z namydloną do połowy twarzą.
Skończywszy golić się przed lustrem, P'an Tsiang-kuei wy-
tarł starannie twarz, ręce i całe ciało jakimś przezroczy-
stym rozczynem, długo i skrupulatnie płukał usta, skropił
z pulweryzatora przygotowaną bieliznę i ubranie. Doko-
nawszy tych przedwstępnych czynności, P'an Tsiang-kuei
szybko ubrał się, wciągnął na ręce szare rękawiczki, omotał
szyję szczelnie szalem (sposób, by jak najmniejsza powierzch-
nia skóry stykała się bezpośrednio z powierzchnią zadżu-
mionego powietrza) i szybko zbiegł po schodach nadół.
W niewielkiej chińskiej restauracyjce było o tejj porze
tłoczno i gwarno. Ze znalezienia wolnego stolika trzeba
było zgóry zrezygnować. Po krótkiem wahaniu P'an Tsiang-
kuei przysiadł się do stolika w rogu, zajętego przez sa-

79

View DjVu Page 78 of 322
Go To: < prev next >

motnego starszego pana, nie Chińczyka, w złotych oku-
larach i ze szpakowatą miotełką zaniedbanej bródki.
W milczeniu, nie patrząc na przypadkowego sąsiada, P'an
Tsiang-kuei pochylił się nad dymiącym talerzem ulubionej
zupy z jaskółczych gniazd.
Podnosił właśnie do ust ostatnią łyżkę, gdy naraz uczuł
czyjeś ostre palce, wpijające mu się w łokieć. Przegięty
przez stolik szpakowaty pan z bródką, wpatrując się w niego
z ponad okularów i rumieniąc się, powiedział stanowczym,
nieco drżącym głosem:
- Daruje pan, że go niepokoję. Mam z panem do po-
mówienia ...

*

Gdyby wielokilometrowy film przeciętnego życia ludz-
kiego można było puścić raz wstecz, oko nasze, podobne
wszystko przenikającej sondzie, zanurzone w niezgrunto-
wany potok ludzkiego wnętrza, gdzieś, głęboko, natrafiłoby
na punkt, na twardy, węgielny kamień, jakiś fakt, jakieś
zdarzenie, obraz, nieokreślone, przelotne odczucie, wypło-
wiałe i zatarte, a przepojone tak dziwnym barwikiem,
że przepływający nad niem wieloletni nurt czasu na
zawsze przyswoi już sobie jego nieuchwytny kolor.
W życiu P'an Tsiang-kueja, u spodu wszystkich wrażeń,
doznań i rusztowań myślowych, leżał obraz.
Było to dawno, tak dawno, że niekiedy zapuszczająca
się w te dziedziny pamięć, błądząc w nich poomacku, gubiła
się w zwojach puszystej, wszystko niwelującej mgły, z któ-
rej, jak kontury kosztownych i kruchych zabawek - z po-
kładów waty, wyłaniały się niepowiązane fragmenty jakiegoś
innego świata przedmiotów.
Mały P'an, w pstrych przewiewnych łachmanach, pochło-
nięty był wówczas stawianiem tamy na rynsztoku jednej
z wąskich i brudnych uliczek Nankinu, kiedy ujrzał prze-
biegającego ulicą ojca. Chudy, bosonogi ryksza, zaprzężony

80

View DjVu Page 79 of 322
Go To: < prev next >

w dwa cienkie dyszelki, biegł truchtem, ciągnąc z trudno-
ścią po wyboistym bruku wózek z biało ubranym panem,
o białej, jak ubranie, twarzy. Bose pięty rykszy raz wraz
migały w powietrzu. a po chudej, stężałej od wysiłku twarzy
wąskiemi strumykami nienaturalnego deszczu spływał pot.
P'an Tsiang-kueja uderzyła wówczas po raz pierwszy
szeroka, niesamowicie biała, jakby obrzękła, twarz białego
pana, dziwnie wypukłe oczy o rozszczepionych powiekach
i wyraz spokoju, godności i samozadowolenia, zastygły
w jej zaokrąglonych rysach.
Od czasu tego minęło wiele długich, znojnych dni i krót-
kich, łagodnych nocy, obraz zatarł się i wyblakł, zawieruszył
się gdzieś wtyle, w zwojach puszystej, jak wata, mgły. Zo-
stał cierpki, lotny posmak, otulający już na zawsze świat
i rzeczy swoim niematerjalnym pokrowcem.
Biała, szeroka twarz o nalanych policzkach, o rozcza-
pierzonych powiekach na nienaturalnej wypukłości oczu,
zatraciła swą konkretną cielesność, stała się symbolem, rezer-
wuarem wydzielającego się ze wszystkich porów, piekącego
kwasu nienawiści.
Kiedy w trzy lata później, w mdlący od spiekoty dzień
czerwcowy, miłosierni sąsiedzi przynieśli z miasta i ciężko
położyli na podłogę nileruchomego szklanookiego rykszę, po-
walonego gdzieś, na skrzyżowaniu ulic, przez nagły krwotok,
- maleńki P'an nie płakał, nie czepiał się nóg śpieszących
do przerwanych zajęć sąsiadów. Uważnie, z zaciekawieniem
obejrzał czarne, otwarte usta ojca - niepojętą, tajemniczą
grotę z czerwonemi, zwisającemi stalaktytami, chude, ko-
ściste nogi, zakończone parą ogromnych stóp, rozdeptanych,
jak stare, znoszone pantofle, - i poważnie, z namysłem,
pogroził komuś w stronę okna dziecinną piąstką, jak po-
przedniego dnia tragarz Pao-Czang swemu krzywdzicielowi,
sklepikarzowi Ling-Ho.
Potem przysiadł na podłodze i znalezionym gdzieś na
ulicy, połamanym wachlarzem zaczął odpędzać zwabione

81

View DjVu Page 80 of 322
Go To: < prev next >

zapachem krwi muchy, garnące się chmarą do otwartych
ust nieboszczyka. Szkliste oczy trupa, połyskujące mętnie,
utkwione były tępo w sufit, i w oczach nie było przeraże-
nia, nie było bólu, tylko bczgraniczne, ciche zdziwienie.
I wtem - może ciało zaczęło schnąć od nieznośnego
gorąca, a może poprostu wewnątrz pękł jakiś gruczoł -
z prawego oka zmarłego wytoczyła się wielka łza i wolno
popełzła wdół po żółtej, pomarszczonej twarzy.
Mały P'an nigdy nie widział płaczących nieboszczyków,
nie przyszło mu do glowy zagłębiać się w analizę tego nie-
zwykłego zjawiska; poprostu, w panicznym strachu, ze-
rwał się na równe nogi i pędem wypadł z komórki. Długo
biegł wzdłuż wąskich, krętych zaułków, pośród trajkocących
kolasek, dokąd oczy poniosą.
Wieczorem, na wybrzeżu, między workami z ryżem, zna-
leźli go marynarze, długo cucili kopniakami i, napoiwszy go
gryzącą wódką z kao-leengu, pozostawili na nocleg w śpi-
chlerzu.
P'an Tsiang-kuei miał wówczas siedm lat.
O głodzie przywykł żyć oddawna - matki nie znał -
teraz jednak trzeba było dawać sobie radę już wyłącznie
własnym przemysłem. W lecie - noclegi na wybrzeżu,
pod gwiazdami. W dżdżyste miesiące - po cudzych za-
kamarkach, na strychach, w śpichrzach. A schwytali - bili
długo i ze smakiem. Nie krzyczał, częściej kąsał. Pewnemu
mandarynowi, który capnął go za warkocz, tak wpił się
zębami w rękę, że mandaryn wrzasnął wniebogłosy, na
krzyk zbiegli się sąsiedzi i, niechby się nie zjawił w tej
chwili na ulicy przypadkowy pogrzeb, zatłukliby go z pew-
nością na śmierć.
Jadł, co popadnie, trafiało się zaś niewiele. Kradł kości
psom. Psy doreszty podarły na nim łachmany, niekiedy
zawadziły i o ciało. Ujrzawszy go zdaleka, złowrogo szcze-
rzyły zęby. Stosował przeważnie kuchnię jarską. Zbierał na

82

View DjVu Page 81 of 322
Go To: < prev next >

wybrzeżu rozsypane przy ładowaniu ziarna ryżu. Gotować
nie miał gdzie. Jadł na surowo, długo i smakowicie żując
każde ziarno.
Mimo to starannie unikał pokusy ludnych targów, gdzie
tłuści straganiarze za kilka "tunzer" częstowali gościnnie
przechodniów smaczną zupą z herbaty, lub pachnącem wi-
nem ryżowem, gdzie na straganach górami piętrzyły się
owoce, ciastka na kunżutowem maśle, kawałki trzciny cu-
krowej i tym podobne przysmaki. Przechodząc - nie wy-
trzyma, w nosie załaskoce go korzenny, przesłodzony za-
pach, ani chybi - świśnie trzcinę cukrową, co najgrubszą,
a potem - zmykaj zdrów! - nie umkniesz nigdzie, wśród
zsuniętych szczelnie straganów, jak ukarany żołnierz - przez
szpaler, napróżno zasłaniając grzbiet przed uderzeniami roz-
wścieczonych przekupni. Po takich eskapadach tydzień ła-
mało go w plecach i twarda pościel z lössu wydawała mu
się szczególnie niewygodną.
Za dnia, ilekroć nie bawił się z innemi bezdomnemi
brzdącami, najbardziej lubił spacerować po ulicach dzielnic
handlowych, przypatrywać się zawiłym rysunkom liter, kun-
sztownie wykaligrafowanym na zwisających szarfach szyl-
dów, Litery kołysały się, wymyślne i cudaczne, jak fili-
granowe domki z zapałek, zdawało się, lada chwila gotowe
runąć, trzymały się mocno, niewzruszenie, zbudowane przez
niewiadomego czarodzieja-architekta. Lubił godzinami w nie-
zrozumiałych hieroglifach doszukiwać się znajomych kon-
turów. O, ta litera frywolnie zadarła wgórę nóżkę, jak
baletnica na jarmarku, a ta, druga, jakby drażniąc się
z kimś, pokazuje mu "nosa". Kapryśne kompozycje krese-
czek i haczyków, dla innych jasne i znajome, dla niego
- niedorzeczne i dzikie, zagadkowością swoją paliły dzie-
cinny mózg.
Niekiedy zapuszczał się na peryferje, gdzie, w ażurowym
doku ze słupków, czterdziestu chłopaków z oczyma utkwio-
nemi w tajemniczych deseniach, kołysząc się nieskładnie,

83

View DjVu Page 82 of 322
Go To: < prev next >

wykrzykiwało na wyprzódki jednosylabowe, nosowe dźwięki,
podpowiadane z katedry przez pomarszczoną cytrynę w oku-
larach i długim chałacie. Przyczajony za werandą P'an
chciwie łowił gwar rozstrzelonych głosów. Cytryna w oku-
larach wtajemniczała dzieci bogatych kupców w ukryte zna-
czenie nierozwikłanych znaków.
Zczasem zaczął częściej zaglądać w inne miejsce. Nie-
opodal targu, na ulicy, pod dziurawym, wypłowiałym para-
solem, stary siwy kaligraf cienkim pendzelkiem malował
na długich zwojach jedwabiu tasiemce wzorzystych liter.
Mały P'an, przylepiony do ściany, zachwyconemi oczyma
biegł za zmyślnemi poruszeniami zwinnego pendzelka. Pa-
łeczki rosły, rozgałęziały się, łączyły w misterne figury,
litera podpełzała pod literę i podnosiła ją na barach, jak
akrobata, za chwilę wystrzelała już wgórę równa, chybotliwa
piramida, i kaligraf, ważąc w dwóch palcach czarodziejski
pendzelek, uśmiechał się z dumą.
Był to jedyny człowiek, który nie odpędzał małego P'ana,
i, widząc pilność chłopca, oczy zakochane i ciekawe, uśmie-
chał się przyjaźnie.
W dni, kiedy klientów było mało, i wykaligrafowane na
jedwabiu wzory mądrych maksym powiewały bez celu na
wietrze, napróżno usiłując zatrzymać śpieszących się dokądś
przechodniów, dawał chłopcu podniesiony z ziemi, zepsuty
zwitek i pendzelek i uczył go stawiać pierwsze znaki. Pod
dotknięciem drżącej nabożnie, niewyszkolonej dziecięcej ręki
wyrastały gryzmoły, z trudnością utrzymywały równowagę,
aby za chwilę rozsypać się rumowiskiem składowych kresek.
Zresztą wkrótce chłopiec zgłębił mądrość pisania. Zmon-
towane niewidzialnemi zawiasami pałeczki trzymały się
krzepko: spróbuj zdmuchnąć! Oto z sześciu słupków -
prawdziwa pagoda, z dachem i wszystko, jak się patrzy,
a trzyma się na jednej cieniutkiej nóżce, zachowuje idealną
równowagę. Zamiast tajemniczej, skomplikowanej gmatwa-
niny kreseczek - słowa. Oto - drzewo, oto - ziemia, a oto

84

View DjVu Page 83 of 322
Go To: < prev next >

- człowiek, biegnie, nie zatrzyma się, tak zamaszyście
nogę zadarł w rozpędzie.
Zczasem wyjaśniło się, że i słowa, i przedmioty -
wszystko to tylko pozór. Sedno rzeczy tkwi nie w nich, lecz
w kreskach. Coprawda, nie w tych, wypełzających z pod pen-
dzelka, lecz w innych, tajemnych i niezgłębionych.
Stary kaligraf w długie, wolne godziny oświecał duszę
czytaniem świętej księgi przemian "Y-King". Na skorupie
żółwia widnieją wyryte sześćdziesiąt cztery kreski - "kua"
i w nich zawarta została cała zagadka bytu. Odcyfrować
jej do końca nie był w stanie ani naj mędrszy Fu-hi, ani
światły Kon-fu-tse, ani tysiąc czterystu pięćdziesięciu komen-
tatorów, głowiących się nad nią od wieków. Jakże tu ma-
rzyć o przeniknięciu jej biednemu kaligrafowi, co posiadł na-
pamięć wszystkie kombinacje linij, włącznie do tych, które
wchodzą w skład świętego wzoru "kua"!
Mały P'an nie zrozumiał z tego wszystkiego literalnie
nic, albo raczej zrozumiał to po swojemu. Biegał za miasto
łapać żółwie i długo szukał na ich skorupie świętego
wzoru. Nie znalazłszy go, rozbił skorupę kamieniem, chcąc
zobaczyć, czy nie schowano go czasem wewnątrz. Nie zna-
lazł nic. Najmędrszy Fu-hi okazał się zwykłym oszustem.
Powróciwszy do miasta, P'an nie podzielił się z nauczy-
cielem swojem odkryciem, nie chcąc go martwić. W mil-
czeniu bił się z myślami. Niesposób pozwolić, aby nauczyciel
dłużej trwał w błędzie! Długo rozważał Sposoby działania
i wreszcie znalazł. Kiedy zmęczony upałem nauczyciel chra-
pał w najlepsze na swem krześle, P'an ostrożnie wyciągnął
źródło wszystkich błędów, świętą księgę "Y-King" i pomknął
z nią na wybrzeże. Wypatrzywszy odpowiednią chwilę, nie-
postrzeżenie cisnął ją w rzekę.
Kaligraf, po przebudzeniu, nie znajdując książki, zaniósł
się głośnym lamentem. Otoczyli go gapie. Znaleźli się są-
ssiedzi, którzy widzieli małego P'ana, pędzącego do miasta
z książką pod pachą.

85

View DjVu Page 84 of 322
Go To: < prev next >

P'ana schwytano. Bito gruntownie i długo. Żądano, by
się przyznał, komu sprzedał książkę. Nie wydobywszy zeń
nic nawpół żywego wyrzucono go na ulicę.
Ze zdumieniem rozcierał siniaki. Dobrze, bili go - do
tego przywykł. Ale jakże się to mogło stać, że dobry wujcio-
kaligraf był przy tem, widział i nie wstawił się? A więc
i on nie lepszy? A więc nie warto było martwić się jego błę-
dami, nie warto było kraść książki. Nie warto przyjaźnić się
z ludźmi. Spróbuj tylko odebrać im najlichszą kość, - po-
kąsają cię, jak psy.
Jak tu jednak w wielkiem, ludnem mieście obejść się
bez człowieka? W mieście co rzecz - to zagadka. Któż
objaśni? Trzeba było pójść na kompromis.
Przewędrował do wschodnich dzielnic. Ulice były tu
szersze. Po bokach piętrzyły się kamienne domy, symetryczne,
jak pudełka. Po szynach mknęły szklane wagony i w po-
wietrzu rozbrzmiewał nie milknący ani na chwilę huk. Dziw-
niejsze od domów, dziwniejsze od wagonów były niesamo-
wite kolaski, pędzące ulicami, bez szyn, bez koni, bez
rykszów, za poruszeniem nie dotykającego ziemi, niepoję-
tego, sterczącego w powietrzu koła.
Pewnego razu, przechodząc obok jakiegoś magazynu,
P'an spostrzegł: stoi wóz, naładowany po sam wierzch kolo-
rowemi pudłami, a zprzodu, zamiast dyszla, zwisa duźa
korba. Jak tu nie pokręcić? Obejrzał się - dokoła ani
żywej duszy. Nie wytrzymał, podbiegł do korby i zakręcił,
co sił w rękach. Wóz zawarczał donośnie, jakgdyby z we-
wnątrz odezwała się cała sfora psów.
Z magazynu wyszedł czlowiek w zasmarowanym skórza-
nym fartuchu. P'an przezornie odskoczył na przeciwległy
chodnik.
- To ty, pędraku? Przejechaćbyś się chciał? Siadaj. poje-
dziemy.
Skośne oczy człowieka w fartuchu uśmiechają się przy-
jaźnie,

86

View DjVu Page 85 of 322
Go To: < prev next >

P'an najeżył się: "Znamy się na tem! Nęci, żeby podejść
bliżej, a potem wlepi takiego szturchańca, że rok popamię-
tasz!" Lecz mimo wszystko nie uciekł. Z bezpiecznej odle-
głości przyglądał się właścicielowi warczącego wehikułu.
- Czego się boisz, smyku? Siadaj, nie zjem cię. Przeje-
dziemy się.
Nie na żarty widać -chciało się przejechać małemu P'a-
nowi. Postanowił zarykować. Uderzy - pal go sześć. Siniec
- wielka mi parada. A nuż naprawdę przewiezie? Ostrożnie
zbliżył się do wozu.
- Właź tutaj. Nie bój się. Naści wolne miejsce.
Siadł. Poczciwiec dotknął koła. Wóz ruszył.
Po drodze człowiek w fartuchu rozgadał się. Nazywa się
Czao-Lin. Pochodzi z Kuei-Czeu. Miał tam takiego, jak
P'an, synka, ale umarł mu podczas głodnego roku, za jego
pobytu w Europie. I żona umarła. Teraz osiadł w Nankinie.
jako szofer pewnego wielkiego domu towarowego.
Był rozmowny i prosty. Dał P'anowi banana i woził go
do wieczora, dostarczając po mieście sklepom kolorowych
pudełek. Wypytał o rodziców. Użalił się. Przy pożegnaniu
wetknął mu do ręki pomarańczę i dorzucił:
- Przychodź jutro pod magazyn. Pojeździmy.
W ten sposób zaprzyjaźnili się. Co rana, na jednym
i tym samym rogu, czekał P'an na ciężki wehikuł z kolo-
rowemi skrzynkami, zwinnie wdrapywał się na siedzenie,
brał przygotowaną dla niego garść bananów, niekiedy nawet
kawałek trzciny cukrowej i, żując je smakowicie, przypatry-
wał się zgóry przechodniom.
Smakowitsze od bananów, nawet od trzciny cukrowej,
były opowiadania rozmownego wujcia o dalekich, za-
morskich krajach, które zwiedził zamłodu. Podobno (tak
przynajmniej zapewniał wszędobylski wujcio), ziemia wcale
nie jest płaska i nie kończy się morzem, lecz okrągła,
jak kulka. Wyjedzie człowiek z Nankinu, przejedzie cały

87

View DjVu Page 86 of 322
Go To: < prev next >

świat i znów wróci na to samo miejsce, skąd wyjechał.
Wszystko to wydawało się P'anowi dziwne i nieprawdo-
podobne. Ale wujcio zaklinał się, że to prawda, i nie wierzyć
mu było niesposób, - wszystko widział na własne oczy.
Mówił, że biali ludzie dowiedli już tego oddawna.
Raz nawet wyciągnął z kieszeni ładny oprawiony notes,
a na końcu wklejony był obrazek, - nie obrazek, lecz mapa
całego świata. Dwie okrągłe półkule, jak skorupa żółwia,
a na półkulach, jak na skorupie - gmatwanina niezliczonych
linij: ziemia, morze, Nankin, Chiny, świat.
Tak, bylo to niewątpliwie to samo tajemnicze "kua" -
sześćdziesiąt cztery święte linje, których on, głupiutki P'an,
daremnie szukał na skorupie zdradzieckiego żółwia. Biali
ludzie rozwiązali zagadkę naj mędrszego Fu-hi!
Gdyby nie był go skrzywdził dziadzio-kaligraf, P'an po-
biegłby do niego natychmiast podzielić się z nim swem
oślepiającem odkryciem. Lecz, przypomniawszy sobie sińce
i rozbity nos we krwi, najeżył się. Krzywd nie zapominał.
Zato zagadkowi biali ludzie, których nienawidzili wszyscy,
nawet łagodny dziadzio-kaligraf, urośli w jego oczach do
rozmiarów czarodziejskich, wszechwiedzących istot. Czao-Lin
opowiadał o nich wiele niezwykłych rzeczy.
Gdzieś, o wiele, wieie "li", stoją olbrzymie, potworne
miasta, gdzie biali ludzie mieszkają w wielopiętrowych
skrzyniach, i w skrzyniach tych, zamiast schodów, wgórę
i wdół, pędzą ruchome pudełeczka, podrzucając w jednej
chwili mieszkańców na najwyższe piętra. Pod ziemią, dłu-
giemi rurami, mkną, jak błyskawice, wagony, przewożąc
w ciągu minuty przechodniów o dziesiątki "li". Aby biały
człowiek nie potrzebował trudzić się sam, dniem i nocą
w wielkich fabrykach pracują na niego ogromne maszyny,
wyrzucając mu odrazu gotowe rzeczy. Chcesz ubranie -
bierz i wkładaj. Chcesz kolaskę - siadaj i jedź. Ani
rykszy, ani koni. Wszystko maszyna. Dziwne, ciężkie słowo
- aż bucha od niego rozpalonem żelazem. Nawet poto,

88

View DjVu Page 87 of 322
Go To: < prev next >

aby zabijać wrogów - nie pojedyńczo, lecz hurtem
biali ludzie wymyślili podobno też specjalne maszyny.
Kiedyś P'an zdumiony zapytał:
- A dlaczego biali ludzie, kiedy im tak dobrze u siebie,
przyjeżdżają tu, do nas, jeździć na naszych niewygodnych
wózkach?
Czao-Lin roześmiał się:
- Biali ludzie lubią pieniądze. Na pieniądze trzeba
zapracować. Biali ludzie nie lubią pracować. Lubią, żeby
na nich pracowano. Tam, u nich, pracują na nich maszyny
i ich właśni, biali robotnicy. Ale białym ludziom ciągle za
mało pieniędzy. Dlatego przyjechali do Chin i zaprzęgli
wszystkich Chiińczyków, aby ci pracowali na nich. Białym
ludziom pomagają w tem cesarz i mandaryni. Dlatego to
właśnie lud chiński żyje w takiej nędzy, że musi pracować
i na mandarynów, i na cesarza, i przedewszystkiem na
białych ludzi, którzy potrzebują dużo - dużo pieniędzy,
i nic mu nie pozostaje dla siebie samego.
A więc z białymi ludźmi trzeba walczyć? Więc to -
najeźdźcy, jak mawiał dziadzio-kaligraf. Ale jak tu z nimi
walczyć, kiedy oni poznali istotę rzeczy, rozwiązali nawet
tajemnicze "kua", nad którem daremnie łamali sobie głowę
i naj mędrszy Fu-hi, i światły Kon-Fu-tse, i tysiąc czterysta
pięćdziesięciu komentatorów, i nawet sam dziadzio-kaligraf?
Kiedy oni mają maszyny do robienia wszystkiego i maszyny
do zabijania? Jakże tu z takimi walczyć?
I Czao-Lin mówił: Narazie nie można. Trzeba się od nich
uczyć. Naród chiński jest najliczniejszy ze wszystkich na-
rodów. Gdyby umiał to wszystko, co umieją biali ludzie,
byłby najpotężniejszym narodem na świecie i nie musiałby
pracować na białych ludzi.
Od takich rozmów małemu P'anowi kręciło się w głowie
i młotem dudniło w skroniach. Po nocach śniły mu się
olbrzymie, żelazne miasta, gigantyczne, potworne maszyny
z rozdziawionemi stalowemi paszczami; z paszcz ich wy-

89

View DjVu Page 88 of 322
Go To: < prev next >

latywały potokiem gotowe ubrania, kapelusze, parasole, ko-
laski, domy, ulice, miasta... I budząc się w nocy, P'an ma-
rzył: wyrośnie, przedostanie się tam - pieszo oczywiście
nie da rady, no, powiedzmy, okrętem - podpatrzy, wy-
tropi i wykradnie tajemnicę białych ludzi, powróci z nią
do Chin, pobuduje wszędzie olbrzymie maszyny, a przy ma-
szynach (Czao-Lin mówił, że nawet przy maszynach nie-
zbędni są robotnicy) - postawi białych ludzi, tych, co to nie
lubią pracować, i zmusi ich do pracowania dzień i noc,
żeby odpoczywali sobie zahukani, zamęczeni, wygłodniali
Chińczycy.
Niekiedy wyjeżdżali z Czao-Linem za miasto rozwozić
skrzynki po podmiejskich osadach, i wówczas Czao-Lin, śmie-
jąc się, dawał P'anowi do rąk kierownicę i uczył go
powozić wehikułem. Jak się okazało, to żadna sztuka. Pod
dotknięciem drżącej dziecinnej ręki i nóg wóz toczył się
posłusznie, skręcał, przyśpieszał i zwalniał biegu, jakgdyby
nie zauważał, że kieruje nim nie Czao-Lin, lecz mały chłop-
czyk P'an. Nazywał się niezrozumiale: Au To Mo-bil.
Później P'an przekonał się, że to nie imię, lecz nazwisko.
Imiona miewał inne. Jeżdżąc po mieście, Czao-Lin uczył
P'ana po zewnętrznych oznakach rozpoznawać imię każdego
pojazdu. Imiona bywały dziwne, zapamiętywał je z trud-
nością: Bra-Zje, Pa-Nar, Dai-Mler, Na-Pjer, Re-No.
Raz, po drodze, wyminęli czarny lakierowany wóz, zgrab-
ny i zbytkowny, jak czarodziejski palankin z firankami
w oknach i miękkiemi, szaro-aksamitnemi poduszkami. Na-
zywał się jeszcze dziwaczniej: Mer Ce-des. Czao-Lin od-
prowadził go rozmiłowanym wzrokiem:
- Na takiej maszynie cały świat objedzie!
P'an zaciekawił się:
- A do Europy na takiej dojedzie?
- I do Europy dojedzie.
P'an obejrzał się z zachwytem. Ale pojazdu już nie
było. Zniknął.

90

View DjVu Page 89 of 322
Go To: < prev next >

Żył w tym okresie p'an przewaznie bananami wujcia
Czao-Lina, niekiedy jednak zdarzało mu się samemu za-
robić kilka "tunzer". Włócząc sie po ulicach, nietrudno
podwinąć się pod rękę jakiemuś panu, - i interes ubity. Po-
biec z listem gdzieś, na koniec miasta, i na jednej nodze.
wrócić z odpowiedzią. Odznaczał się rzadko mocnemi i żart-
kiemi nogami (naj widoczniej odziedziczył je po ojcu, który
słynął, jako pierwszy wyścigowiec). Przebiegnie kłusem dwie
lub trzy dzielnice i - jazda zpowroteml Zarobek - w kie-
szeni.
Podobnie i owego dnia. Jakiś tłusty cukiernik posłał
go z listem do wspólnika. Za odpowiedź - dwa tunzer i na
dodatek ciastko. Puścił się cwałem.
Było daleko. Za miastem ładna, czyściutka aleja: zieleń,
a wśród zieleni, jak filigranowe klocki - białe sześciany
willi. Czegoś podobnego nie widział nigdy. Szedł pomału,
zapominając o pośpiechu. Wtem - stanął, jak wryty. Przed
zamkniętą furtką, czarny, polyskujący, jak cudny palankin,
stoi, pochrapując cicho, on, czarodziejski Mer Ce-des. Nie
mogło być wątpliwości, poznał go z pierwszego wejrzenia.
Stoi, samotny, cichutko prychając w piasek. Nawet szofer
dokądś się oddalił. Wystarczy wskoczyć na siedzenie, na-
cisnąć posluszny pedał i - szukaj wiatru w polu! Na
prawo, na lewo - rozgałęzione linje dróg, jak tajemnicze
"kua" na świętej żółwiej skorupie. Wdali, za górami, za
lasami - gigantyczne żelazne miasto Eu Ro-pa.
Ze wzruszenia aż upuścił list. Obejrzał się dokoła, - ni-
kogo. W uszach natrętnie dźwięczał mu głos Czao-Lina.
- Na takiej maszynie cały świat objedzie!
Wahał się. A w głowie, jak w ulu, - pszczeli rój.
Nie, nie wytrzymał. Wygięty, jak kot, jednym susem
skoczył na siedzenie. Gorączkowo włączył motor. Szarpnął
kierownicą. Auto potoczyło się miękko. Zwiększył szybkość.
Po bokach przemknęły w szalonym tańcu wille, drzewa,
rozwinięty ze świstem wachlarz sztachet. Naprzełaj, W nie-

91

View DjVu Page 90 of 322
Go To: < prev next >

skończoność - długa miedza drogi. Ludzie opasali kulę
ziemską drogą, jak pęknięty garnek drutem. Żegnaj, Nanki-
nie, szturchańce, guzy, niedogryzione kości, zły kaligrafie,
Yan Tse-kiangu, unoszący w swoich falach świętą księgę
"Y-king", wujciu Czao-Linie - żegnajcie!
Nagle zdrętwiał. Na ramieniu wyraźnie uczuł czyjąś
ciężką rękę. Obejrzał się i osłupiał. Z wnętrza karetki
poprzez odsuniętą szybę przełaził biały pachnący pan z roz-
wścieczoną twarzą, usiłując przedostać się na przednie sie-
dzenie. Stalowa ręka, jak kleszcze, schwyciła P'ana za koł-
nierz. Samochód pędził, jak strzała, miękko podskakując na
wybojach. Przeskoczywszy wreszcie na przednie siedzenie,
biały pan wyrwał P'anowi z rąk kierownicę i zaczął zatrzy-
mywać samochód.
P'an, w pierwszej chwili, najzwyczajniej w świecie prze-
raził się i z nagłego przcstrachu wypuścił kierownicę. Po-
trochu jednak zaczął przychodzić do siebie. Biały pan naj-
widoczniej przez cały czas siedział wewnątrz, za firankami,
może czekając na szofera. Ze też P'anowi nie przyszło odrazu
do głowy zajrzeć wprzód przez okienko do środka! Teraz
- wszystko przepadło. Zabije go, jak nic. Jedyny ratunek
- wyślizgnąć się z rąk tego gościa i dać nura w zarośla.
Samochód stanął. P'an szarpnął się z całej siły i spró-
bował czmychnąć, lecz biały mocno przytrzymał go za
kołnierz, wykrzykując coś w niezrozumiałym języku, prawdo-
podobnie klął. P'an zrozumiał tylko słowo "złodziej", które
biały od czasu do czasu powtarzał po chińsku. Trzymając
P'ana lewą ręką za kark, biały prawą zawrócił samochód.
Pojechali zpowrotem. P'an spróbował ukąsić przytrzymu-
jącą go rękę, lecz w odpowiedzi otrzymał solidne uderzenie
pięścią w podbródek. Zadzwoniło mu w uszach.
Jechali w milczeniu. Przed fatalną. furtką biały zatrzymał
samochód i zaczął kogoś głośno wołać. Z willi wybiegli
ludzie i otoczyli maszynę. Biały wciąż wykrzykiwał jakieś
niezrozumiałe słowa. Wyrywającego się rozpaczliwie P'ana

92

View DjVu Page 91 of 322
Go To: < prev next >

schwycono i poniesiono w głąb, nie skąpiąc mu po drodze
szturchańców. Po chwili oszołomiony P'an znalazł sie w ciem-
nej komórce pod schodami. Drzwi zamkneły się za nim na
klucz.
Z goryczą rozcierał obolały podbródek. Szarpnął drzwi
- mocne, nie da rady. Niema co nawet próbować. Prze-
padł!
Po godzinie przyszli, wywlekli go z komórki i ponieśli
na górę. W wielkiej, wspaniałej sali, gdzie podłoga błyszczała,
jak wieko z laki, siedział biały pan z samochodu, jeszcze
kilku białych i brzuchaty Chińczyk, mandaryn albo kupiec,
w bogato wyszywanym jedwabnym chałacie.
Chińczyk odrazu przystąpił do badania po chińsku:
- Pocoś kradł samochód? Kto cie podstawił? Wymień
wspólników, - nie zrobimy ci nic. Nie wymienisz, - tak ci
zerżniemy skórę, że wszystko wyłożysz na stół.
Milczał. I jak tu opowiedzieć takiemu brzuchatemu
o żółwiej skorupie, o żelaznem mieście, o najskrytszej tajem-
nicy białych ludzi?
Zawołano służących. Przyszli dwaj Chińczycy z grubemi
bambusowemi trzcinami, rozciągnęli P'ana na stole, zabębnili
trzcinami po gołych piętach. Zawył.
- Wydaj wspólników!
Brzuchaty, jak żaba, skakał dokoła i skrzeczał:
- Nie wydasz, - lepiej ci jeszcze skórę złoją!
Bili długo, z przerwami na odpoczynek. Nie krzyczał,
zaciął zęby do krwi. Nawet Chińczycy zmachali się. Nie
wydobyto z niego nic. Brzuchaty, rozkładając ręce, zaszwar-
gotał po cudzoziemsku z białym. Chińczycy zgarnęli P'ana
pod pachę i ponieśli zpowrotem do komórki. Po drodze
pieszczotliwie pogłaskali go po twarzy. Spytałi: czy bardzo
boało? I dodali, jakby na swoje usprawiedliwienie:
- Biały pan każe bić; niema rady.
Wieczorem ukradkiem wsunęli mu do komórki miskę
ryżu i spory kęs pieroga:

93

View DjVu Page 92 of 322
Go To: < prev next >

- Masz, nie płacz. Pokrzep się.
Zjadł, łakomie oblizując palce. Przycupnął w kącie,
zamyślił się. Znowu bili go. I jutro na pewno będą. Biali,
nic dziwnego - wrogowie. A ten brzuchaty? Z ubrania wi-
dać, że to bogacz. I on - z tamtymi. Służy przed nimi na
dwóch łapkach. A więc to też wróg. Prawdę mówił Czao-Lin.
Nietylko biali. I swoi. Cesarz, mandaryni, bogacze -
wszyscy zmówili się razem. Uciskają. Nie pozwalają żyć.
Wszyscy na nich się skarżą... Tamci, biali, wymyślili po-
dobno maszyny do zabijania. Kiedy wyrośnie, wróci na
takiej maszynie - tych, w wyszywanych chałatach, trzeba
będzie wytępić przedewszystkiem.
Usnął z zaciśniętemi piąstkami.
Nazajutrz rano wyciągnięto go z komórki i poniesiono
raz jeszcze na górę. Próbował stawiać opór. Nie pomogło.
W sali sterczał już brzuchaty. Tym razem nie groził. Fał-
szywie szczerząc zęby, zaczął wypytywać:
- Gdzie ojciec?
- Niema ojca, umarł.
- A matka?
- Też niema.
- A krewnych masz?
- Nie mam.
- U kogo mieszkasz?
- U nikogo.
Powtórzył po cudzoziemsku białemu. Długo naradzali się,
kiwając głowami. P'an podejrzliwie zerkał w stronę służą-
cych, czy nie niosą czasem wczorajszej trzciny. Nie przy-
nieśli.
Natrajkotawszy się dosyta z białym, brzuchaty zwrócił
się do P'ana po chińsku:
- Właściwie należałoby cię, jako złodzieja, oddać policji,
żeby, jak złodziejowi, założyli ci na szyję "kanu". Ale biały
pan, to miłosierny pan. Biały pan lituje się nad sierotami.
Wiele bezdomnych chińskich sierot poumieszczał już w do-

94

View DjVu Page 93 of 322
Go To: < prev next >

broczynnych zakładach. Dlatego postanowił ci darować i nie-
tylko więcej cię nie karać, ale nadomiar swojej dobroci,
umieścić cię w sierocym przytułku chrześcijańskich misjo-
narzy, żebyś pod ich kierownictwem zapoznał się z praw-
dziwą wiarą i nauczył się czcić wielkiego boga chrześcijan,
który uczy, że kradzież, to wielki grzech. Idż i pocałuj
w rękę swego dobrodzieja.
Skończywszy tę uroczystą tyradę brzuchaty pociągnął
P'ana za kołnierz do ręki dobrodzieja, lecz chłopak tak
niedwuznacznie wyszczerzył zęby, że biały pan, przypomi-
nając sobie zapewne wczorajsze ukąszenie, pośpiesznie cof-
nął rękę.
Następnie P'ana poprowadzono znów przez salę i wpa-
kowano do tegoż feralnego samochodu; razem z nim wsie-
dli do wnętrza brzuchaty Chińczyk i jakiś nieznajomy pan
i samochód potoczył się w nicwiadomym kierunku.
W białym kamiennym domu, dokąd wniesiono z samo-
chodu opierającego się P'ana, kręciło się wielu białych
ludzi w długich cudacznych sukniach. W przestronnej sali.
na ścianie, P'an zauważył dziwne, płaskie drzewo dużych
rozmiarów, o trzech szeroko rozczapierzonych końcach, i na
drzewie, przybity za ręce, ze zwieszoną nabok głową, wisiał
goły skurczony człowieczek. Najwidoczniej w ten sposób
biali karzą złodziei! Za chwilę gotowi tak samo i jego:
pocoś kradł samochód? Brzuchaty mówił wyraźnie: biały bóg
zabrania kraść!
Wielkie okna sali wychodziły na ogród i w ogrodzie
P'an zobaczył tych samych białych ludzi w długich, po-
włóczystych sukniach.
Brzuchaty Chińczyk i nieznajomy jegomość rozmawiali
o czemś koło okna z długim panem w sukni. Od białych
ścian, od dziwnego człowieczka, przybitego do drzewa, po-
wiał nagle na P'ana śliski, lodowaty strach. Panowie, za-
jęci rozmową, odwrócili się do niego plecami. W odległo-
ści sześciu kroków czerniały zbawcze drzwi. Doliczywszy

95

View DjVu Page 94 of 322
Go To: < prev next >

do trzech, P'an smyrgnął w nie jednym susem. W tej samej
chwili drzwi otwarły się naoścież i P'an wpadł wprost
w objęcia wchodzlłcego długopołego dryblasa. Dryblas po-
chwycił go na ręce i poniósł, mimo rozpaczliwego oporu,
w głąb białych, chłodnych korytarzy.
I P'an uświadomił sobie nagle jasno, że wszystko prze-
padło, że zamykają go w białej, cienistej piwnicy, że nie
zobaczy już więcej nigdy trajkocących kolasek, długich
szklanych wagonów, pstrych kolorowych skrzynek wujcia
Czao-Lina, czarodziejskich palankinów na bezszelestnych pu-
cołowatych obręczach, i w bezsilnej rozpaczy zaniósł się po
raz pierwszy głośnym, dziecinnym płaczem, a płacz jego
przedrzeźniały długo wąskie, bielone korytarze.
Miał wówczas P'an Tsiang-kuei dziesięć lat.

Do wieczora w]jaśniło się - nie taki znów djabeł stra-
szny... W każdym razie nie był tu sam. W długiej sali,
z łóżkami w dwa szeregi, zastał jeszcze kilkudziesięciu
chłopaków. Od biedy jest z kim pogadać.
Kąpali. Myli. Obłóczyli go w długą koszulę do pięt.
Wieczorem, przed spaniem, długopoły dryblas ustawił wszyst-
kich na kolana koło łóżek i wszyscy chórem zaszwargotali
jakieś podejrzane zaklęcia. Ze ściany, ten sam skurczony,
goły człowieczek, przybity do rosochatego drzewa, straszył
bolesnym grymasem wykrzywionych ust.
P'an wypytał o wszystko szczegółowo właściciela sąsied-
niego łóżka. Czy bardzo biją? Odpowiedział: niebardzo. Co
robią? Uczą cudzoziemskiego języka i wielu innych rzeczy.
Poskarżył się na jedzenie: leguminę dają tylko raz w ty-
godniu, w niedzielę. w Wgóle - nudno.
Wszedł "ojciec" w długiej sutannie. Sąsiad momentalnie
dał nura w poduszkę, udał, że śpi i to udał tak zmyślnie,
że, nim tamten skończył swój obchód, chrapał już naprawdę.
Trzeba było z resztą pytań zaczekać do rana,

96

View DjVu Page 95 of 322
Go To: < prev next >

Pierwszy raz w życiu P'an wyciągnął się na czystem,
prawdziwem łóżku. Wydało mu się niewygodne. Poduszka
jakoś nie pasowała do głowy. Odłożył ją nabok. Zato
kołdra bardzo przypadła mu do gustu - ciepło. Miękka,
wysłana oddechami cisza pokoju usposabiała do rozmyślań.
Cóż, w gruncie rzeczy nic strasznego. Jeżeli mikrus nie
kłamie, zdaje się, że to poprostu szkoła. Uczą cudzo-
ziemskiego języka i innych jeszcze rzeczy. Pouczyć się nie
zawadzi. Tylko skąd też białym ludziom strzeliło do głowy
uczyć chińskie dzieci? Prawdopodobnie jakiś szwindel. Nie-
ma obawy, dobrze z pewnością pilnują swojej tajemnicy.
Zresztą trzeba będzie wybadać. Najważniejsze - nauczyć
się cudzoziemskiego języka. Wtedy można będzie Podsłu-
chać, co mówią między sobą biali ludzie. A nuż się wyga-
dają. Trzeba mieć się na baczności. Nie prześlepić niczego.
Wywiedzieć, co się tylko da.
Usnął, zwinięty w kłębek, jak jeż, - jeniec w nieprzy-
jacielskim obozie.
Potem - dni i tygodnie. Wiele dziwnych rzeczy i cudacz-
nych opowiadań. Okazało się naprzykład, że człowiek, przy-
bity do drzewa, to wcale nie złodziej, ani nawet wogóle nie
człowiek, lecz prawdziwy, naj prawdziwszy bóg. Pulchniutki
ojciec Franciszek mawiał, że ten bóg naumyślnie przemienił
się w człowieka, żeby cierpieć za wszystkich, nawet za niego,
za małego P'ana. Podobno jego też bili niezgorzej. Nie
chciało się wierzyć. Z jakiej racji biały człowiek, choćby
to był nawet sam bóg, miałby tam cierpieć za Chińczyków?
Ojciec Franciszek opowiadał o nim wiele śmiesznych historyj.
Naprzykład, kiedy go bito i wymierzono mu policzek, tam-
ten nie oddawał, lecz podstawiał drugi. Masz, bij, ile wlezie!
Zupełnie, jak błazen w cyrku na jarmarku. Ojciec Fran-
ciszek mówił, że pokora to wielka cnota. Ale co ma do tego
pokora, jak biją? Nie bronić się - zabiją na śmierć, Tam-
tego podobno też zabili. Poprostu - dziwak.
Zresztą nie taki znów zwyczajny dziwak, jakby się zda-

97

View DjVu Page 96 of 322
Go To: < prev next >

wało, ale chytry. Furt ze swoją pokorą. Nie sprzeciwiaj
się złu. Co cesarskiego - cesarzowi, a co bożego - bogu.
Bogu, cóż, bogu niewiele trzeba. Co innego cesarz. Cesarz,
to wróg, któż o tem nie wie. Pomaga mandarynom i białym
okradać lud, żeby zdychały z głodu dzieci wujcia Czao-
Lina. Jakże to bóg, sprawiedliwy i prawy, może kazać
Chińczykom nie sprzeciwiać się cesarzowi? Odrazu widać,
że to biały.
O, naprzyklad, ojciec Franciszek mówił nie dalej, jak
w zeszłym tygodniu: "Łatwiej wielbłą,dowi przejść przez
ucho igielne, niźli bogaczowi - do królestwa niebieskiego."
A sam co niedzieli przyjmuje od białych bogaczy prezenty
przeróżne, wina i owoce, i całemi godzinami grzecznie
z nimi gawędzi, kiedy zaś wychodzą, odprowadza ich aż
do samochodu, nie przejmując się wcale tem, że oni nie
wejdą do królestwa niebieskiego. Najwiaoczniej to wcale
nie takie ważne, czy kto wejdzie do tego królestwa nie-
bieskiego, czy nie, skoro bogacze niebardzo się tam kwapią,
a i sam ojciec Franciszek nie widzi w tem nic złego.
Widać nieszczególne musi tam być to królestwo niebie-
skie, skoro posyłają. do niego samych biedaków. Nie, nie
spodobał się P'anowi ten potulny bóg. Najwidoczniej prze-
kupili go bogacze i cesarze, żeby namawiał lud do posłu-
szeństwa. I bić mógł się z pewnością dawać dla przykładu,
ile dusza zapragnie. Przecież, skoro to naprawdę bóg, to
go nie bolało. I umierać na pewno mógł, ile razy mu się
podoba. Nie, nie można wierzyć takiemu bogu. Taki bóg, to
oszust.
Ale udawał, że wierzy. Zapamiętale żegnał się i odwalał
napamięć sążniste modlitwy. Wszyscy go chwalili. Nawet
posępny, suchy, jak szczapa, ojciec Serafin, niekiedy, bywało,
wsunie mu do ręki pomarańczę lub obwarzanek. Rzadko
gorliwy chłopczyk z tego P'ana!
Uczył się pilnie. Godzinami z zamkniętemi oczyma wku-
wał napamięć dziwne cudzoziemskie słówka. Tabliczkę

98

View DjVu Page 97 of 322
Go To: < prev next >

mnożenia opanował w dwa tygodnie. Im dalej, tem przy-
kładniej.
Pod koniec roku przyjeżdżał sam ojciec Gabrjel, najstar-
szy z lazarystów. Przed jego wizytą dwa dni myto i za-
miatano cały przytułek. Przyjechał tłusty, spasiony, ledwo
wdrapał się na schody. Dwaj braciszkowie oprowadzali
go pod ręce po salach. Rozmawiał z P'anem. Przepytał o to
i owo. Zaciekawił się. Zaczął wypytywać dokładniej. Kate-
chizm na wyrywki. Pochwalił. Na pożegnanie dał do pocało-
wania rękę i łaskawie pogładził po głowie.
P'an, przyczajony za drzwiami, słyszał, jak grubas mówił
do ojca Franciszka:
- Bardzo, bardzo zdolny chłopczyk. I rozwinięty nad
wiek. Szkoda takiego do szkoły zawodowej. Koniecznie
do gimnazjum. Sam pomówię z ojcem Dominikiem.
W ten sposób przewędrował do gimnazjum, do Szang-
haju.
W gimnazjum - nietylko Chińczycy, lecz i biali chłopcy
także. Okazało się, że białych uczą tego samego. Zaczął
uczyć się jeszcze przykładniej. Biali, coprawda, trzymali
się na uboczu, osobną grupą. Na Chińczyków patrzyli z po-
gardą. Przedrzeźniali: "Żółty! Gdzieś warkocz podział?"
Lecz zadań ściągać nie brzydzili się. Pod ławką przyjaźnie
częstowali rogalkiem. Zato na pauzie - nie podchodź! Ten
sam, co odpisywał zadanie i rogalik wtykał, wyniośle od-
pali: "Odwal się, znajduchu!"
Razu pewnego P'an podsłuchał: na wielkiej pauzie zmó-
wili się, żeby poprzerabiać w dzienniku stopnie. Piego-
waty, z pieprzykiem na policzku, ukradł klucz od kance-
larji. Popoprawiał wszystkie stopnie. Poznali. Przyszli na
śledztwo: kto?
Wstał piegowaty:
- To nie my, to Chińczycy, Naumyślnie poprzerabiali
nam stopnie, żeby nas wsypać. Sam widziałem tego żół-
tego, jak kradł klucz od kancelarji.

99

View DjVu Page 98 of 322
Go To: < prev next >

Wskazuje na małego, Bogu ducha winnego Hu.
Ojciec Pafnucy schwycił małego Hu za kołnierz i kan-
tówką trzepnął go po palcach:
- Precz!
P'an nie wytrzymał. Podskoczył ku piegowatemu i kuła-
kiem w mordę - bęc! Rozdzielono ich z trudnością. Pie-
gowatemu krew puściła się z nosa, a pod okiem siniak,
jak śliwka. Z rozbitą mordą poczłapał do domu.
P'ana wywleczono za uszy i zamknięto w pustej klasie.
Po obiedzie samochodem zajechał ojciec piegowatego.
Dorodny, pachnący, z czerwonym guziczkiem w butonierce.
W kancelarji u ojca Dominika krzyczał, tupał nogami:
- Natychmiast wyrzucić!
P'an słyszał przez ścianę: ojciec Dominik przepraszał.
Wyszło najaw, że stopnie rzeczywiście przerobił piegowaty.
Papa spuścił z tonu:
- Ukarać w moich oczach! Pięćdziesiąt rózg, nie opu-
szczę ani jednej!
Posłano po stróży. P'ana zawleczono do kancelarji. Roz-
ciągnięto go na ławce. Zaczęto odliczać uderzenia. Biały,
z guziczkiem w butonierce, wystukiwał takt nóżką w wy-
twornym buciku, parskając w rozdrażnieniu. Przy czter-
dziestem uderzeniu trzcina złamała się na dwoje. Pan z gu-
ziczkiem nie nalegał. Trzasnąwszy drzwiami, odjechał do
domu. Wychłostanego P'ana ojciec Pafnucy postawił na
kolana twarzą do ściany. Przestał tak do wieczora.
Nazajutrz oświadczono mu: darowali tylko za pilność
w naukach. Gdyby coś podobnego powtórzyło się jeszcze
raz - wyrzucą precz!
Nie powtórzyło się. Zagryzł wargi. Na wyzwiska i za-
czepki białych nie odpowiadał. Obok piegowatego prze-
chodził, nie patrząc. Tylko zadań więcej ściągać nie po-
zwalał. I rogalków nie brał. Zresztą więcej nie próbowali.
Omijali zdaleka.
Tak minął rok.

100

View DjVu Page 99 of 322
Go To: < prev next >

Pewnego dnia, najniespodzianej, ojciec Pafnucy oznajmił
z katedry: "Naród chiński obalił cesarza. Państwo chińskie
będzie odtąd republiką."
Na ulicach jakgdyby nic się nie zmieniło. Po dawnemu
pędziły tramwaje, wyły samochody, migając piętami sadzili
ociekający potem rykszowie, ciągnący dwukołowe wózki
z białymi korpulentnymi panami. W gimnazjum po dawne-
mu wlokły się lekcje, ojcowie-lazaryści stawiali w dzienniku
stopnie i na pauzach pili mocną, pachnącą herbatę z buter-
sznytami. Jak to zrozumieć? Naród chiński obalił cesarza
i wszystko pozostało po staremu; i biali ludzie nietylko nie
uciekli z Chin, ale, naodwrót, z każdym miesiącem zdawało
się ich być więcej, a o obaleniu cesarza mówili spokojnie,
z aprobatą, jakby o wygodnym dla nich interesie. Najwidocz-
niej cesarz nie miał tu nic do rzeczy. Ale któż w takim
razie? Czao-Lin mówił jeszcze: mandaryni. P'an nie wie-
dział dobrze, czy pozostali po dawnemu mandaryni, i spy-
tać się nie miał kogo, ale zdaje się, ie zostali. W każdym
razie zostali bogacze i kupcy w bogato wyszywanych chała-
tach. Musiała zajść jakaś pomyłka. Najwidoczniej mało było
zdetronizować cesarza, trzeba było obalić i tych, w wyszy-
wanych sukniach, a ich właśnie obalić zapomniano. Jakże
to się mogło stać?
Tego P'an nie rozumiał i żrozumieć nie mógł, i nie było
nikogo, ktoby mógł mu to wytłumaczyć, a bez tego całe
życie stawało się niepojętem i bezsensownem.
Zresztą wątpliwości małego P'ana nie odbijały się na
jego nauce, Po dawnemu pilnie przygotowywał się ze
wszystkich przedmiotów, jakgdyby w trudnych zadaniach
matematycznych szukał rozwiązania męczącej go zagadki.
Trzeba nauczyć się wszystkiego, poznać wszystko, co wiedzą
biali ludzie, i wówczas wszystko stanie się proste, zrozu-
miałe i jasne.
Tak mijały miesiące,
Tak mijaly lata. Są lata długie, mozolne, męczące, które

101

View DjVu Page 100 of 322
Go To: < prev next >

mijają, w pamięci nie pozostaje z nich nic, przerwa -
nie dlatego, aby pozbawione były one własnych, swoistych
wydarzeń, w jakie obfituje każdy dzień chłopięctwa; po-
prostu, jakgdyby w upakowanym worku pamięci powstała
dziura, przez którą wysypała się cała ich obfita zawartość.
Obejrzy się człek za siebie, zacznie wspominać, niektóre
lata odtworzy niemal dzień za dniem, do naj drobniejszych
szczegółów, a nagle potknie się - luka. Rok, dwa, trzy -
grzebie, szuka, nie zostało nic. Ogólniki: chodziłem wów-
czas do szkoły, pracowałem wówczas na fabryce. Na takiej
a takiej. I kropka. Z mętnej mgły niebytu wypłynie jakiś
epizod, drobny i niepotrzebny: zgubiona portmonetka, za-
słyszane gdzieś słowo, obraz - drzewo, ławka, dom -
i rozpłynie się, jak para. Ileż takich luk i skąd się one biorą,
kto odgadnie? Czy nie dziwniejsze stokroć, skąd się biorą
w zapomnianej, przetrząśniętej szufladzie pamięci wszystkie
te naj drobniejsze świecidełka dziwnych, nawpół startych
odczuć, twierdzących natarczywie, że mały, piegowaty urwis,
zapamiętale grywający w guziki i wyczyniający wszelkie
szkaradzieństwa i ty, dorosły, stateczny, rozumny pan - to
jedno, dwa ogniwa jednego i tego samego łańcucha, spojo-
nego wątpliwym klejem uwiecznionego w metryce nazwiska.
W gimnazjum ojców-lazarystów, na trzeciem piętrze,
w trzech długich salach, mieściła się pokaźna bibljoteka. Od
podłogi do sufitu drapały się po ścianach mocne dębowe
pólki, wyprążkowane grzbietami tomów w solidnych skó-
rzanych oprawach. Wystarczy tam trafić, a zabłądzi się, jak
w lesie, w daremnych poszukiwaniach przesieczy. Scieżki
i potajemne drogi znał w nim jeden jedyny człowiek,
bibljotekarz, ojciec Ignacy. Uczni w to ustronie puszczano
dopiero poczynając od szóstej klasy, i to zaglądających tam
łatwo było policzyć na palcach. Większość odstraszała już
sama nieprzejrzana gęstwina nagromadzonych tu książek.
Gdy P'an dostał się tam po raz pierwszy (skończył wów-
czas szesnaście lat), opadły mu ręce. Ile książek - i wszyst-

102

View DjVu Page 101 of 322
Go To: < prev next >

kie trzeba przeczytać! Czy starczy na to wszystko czasu?
Wkrótce jednak nabrał otuchy. Zpoczątku wydaje się wiele,
niesposób się uporać, a potem, stopniowo ubywa. Przecież
uporali się z tem inni. Czemuż miałby on nie dać rady?
Przcdewszystkiem - nie tracić czasu. Można. z powodzeniem
mniej spać. Sześć godzin na dobę starczy. Już dwie godziny
zarobione na czysto. Postanowił zacząć od brzegu i systema-
tycznie przejechać wszystkie półki. Wkrótce zresztą zaczął
przebierać, O Jezusiku wszystkie bajdy można poprostu
przepuścić. Tak powoli półki rzedły.
Pośród traktatów, pośród rozpraw świątobliwych ojców,
wpadła mu w ręce książka, która zainteresowała go bardziej,
niż inne. Bogobojny "ojciec" demaskował w niej jakąś
współczesną herezję, imieniem: socjalizm.
Przeczytał uważnie, przeczytawszy, zaczął od początku.
Są ludzie, sekta, którzy zechcieli wszystko mierzyć pra-
cą. Zasada. jak u świętego Pawła: "Kto nie pracuje, nie-
chaj nie je." Odebrać bogactwa wszystkim bogaczom i uczy-
nić je własnością powszechną. Zniósłszy własność prywatną,
wydzielać każdemu wedle jego pracy.
Zamyślił się na długo. Potem pilnie jął szukać bardziej
ścisłych wiadomości. Przetrząsnął całą biljotekę. Nie zna-
lazł nic. Przypadkowo, w uwagach do jakiegoś pękatego
tomu, natknął się raz jeszcze na wzmiankę o tajemniczej
sekcie. Autor cytował urywki z jakiegoś dzieła najwidocz-
niej pióra prowodyra i założyciela szkodliwej herezji. Na-
zywał się: Marks.
Postanowił za wszelką cenę postarać się o cytowaną
książkę. Przewertował własnoręcznie cały katalog. Cyto-
wanego autora nie było. Długo nie decydował się zapytać
ojca-bibljotekarza. Wreszcie zdobył się na odwagę. Spytał.
Ojciec Ignacy zamachał rękoma:
- Grzech pytać o takie książki! Wszystko to szatańska
pokusa. Módl się więcej i o postach nie zapominaj!
Tyle się dowiedział.

103

View DjVu Page 102 of 322
Go To: < prev next >

Postanowił przepytać się w księgarni. Postanowić jednak
było o wiele łatwiej, niż wykonać. Pieniędzy nie miał.
Wystarać się nie miał skąd. Sprzedać nie było czego - nic
własnego nie posiadał. Co począć? Długo myślał i nie
mógł niczego wymyślić. Potem wstał i poszedł w kąt, ku
zakurzonym półkom, dokąd nie zaglądał nigdy nawet sam
ojciec Ignacy. Na półkach piętrzyły się w nieładzie grube
foljały w starych, nadgryzionych pleśnią oprawach. Wziął
pierwszą książkę z brzegu w języku starochińskim i zważył
ją w ręku. Uśmiechnął się. Kradzież? Dowcipni Rzymianie
w nieprzyjacielskim kraju nazywali to "zdobywaniem fu-
rażu". Ciekawe byłoby znać historję tej ksiąiki, w jaki
sposób tutaj trafiła. Możnaby się założyć, że też niezupełnie
po chrześcijańsku. Z uśmiechem wsunął książkę za pazuchę
i prześlizgnął się po schodach nadół.
W nawpół ciemnej komórce antykwarjusza w odległej
chińskiej dzielnicy pachniało pleśnią i zbutwieliną wieków
i kurz na brzuchatych porcelanowych wazach, jak na kurz
przystało, spoczywał warstwami, aby po ilości warstw, jak
po słojowaniu drzewa, rozpoznawać było można genealogję
stuleci. Okularny, krótkowzroczny antykwarjusz długo badał
książkę, wodząc po niej nosem, jakgdyby po zapachu stronic
ocenić chciał jej starożytność. Dał trzy "taele" i księgę
poniósł do nory.
P'an z pieniędzmi w ręku pobiegł zpowrotem do euro-
pejskich księgarń. W żadnej jednak z nich książki nie było.
Zwątpiały. powlókł się na poszukiwania w głąb dzielnic
chińskich. W jednej z księgarń chińskich, gdzie trzymano
wydawnictwa europejskie, sprzedawca oświadczył:
- Na składzie nie mamy. Możemy sprowadzić z Europy.
Tylko za termin nie odpowiadamy, bo to tam teraz czasy
wojenne.
Nie, wypisywać i czekać miesiącami, czy przyjdzie -
nie chciał
Usłużny księgarz poradził mu:

104

View DjVu Page 103 of 322
Go To: < prev next >

- Nie chce pan czekać? Jest tu jedno kółko studenckie.
Sprowadziło przeze mnie kilka egzemplarzy. Niech pan
spróbuje zajść i poprosić - może jeden odstąpią.
Na skrawku papieru zapisał adres.
P'an popędził z nową otuchą. Było niedaleko. Sadząc po
dwa stopnie naraz, wbiegł na drugie piętro. Otworzył
mu chuderlawy młody człowiek w okularach. P'an ob-
jaśnił mu powód wizyty, powołał się na księgarza. Po-
proszono go do środka.
W niewielkim, niepokaźnie umeblowanym pokoju matowo
płonęła lampa. Gospodarz był rozmowny i grzeczny. Pytał
o to i o owo: gdzie się uczy, w której klasie, jakie w szkole
panują stosunki, czy nie prześladują Chińczyków, czy wielu
białych? Rozgadali się.
Podszedł do półki, wyciągnął książkę:
- Na Marksa macie jeszcze czas. Trudne. Nie dacie sobie
rady. Przeczytajcie najprzód tę książkę. Łatwiejsza. Za-
poznacie się z przedmiotem. Zczascm zdążycie rozgryżć
i Marksa.
Pieniędzy wziąć nie chciał
- Nie sprzedajemy. Przeczytajcie sobie. Jak przeczytacie,
- przychodźcie, dam wam drugą.
I uśmiechnął się:
- Tego przecież u waszych ojców-misjonarzy nie wy-
kładają.
P'an podziękował. Mocno, z nieśmiałą wdzięcznością
uścisnął mu rękę. Bardzo spodobał mu się chuderlawy.
Przecież dotychczas z nikim nie gawędził tak prosto z mostu,
o wszystkiem. Jak strzała pomknął zpowrotem - byle
tylko nie zauważyli nieobecności!
Książkę połknął jednym tchem. Ciężkie, nieznajome ter-
miny ekonomiczne przeszkadzały, jak ości, ugrzęzłe w gardle.
Przeczytał po raz drugi. Wydała mu się o wiele łatwiejsza
i zrozumialsza.

105

View DjVu Page 104 of 322
Go To: < prev next >

Jeśli wierzyć książce, ucisk i nędza panoszą się nie tylko
w Chinach. W Europie te same dziesiąki tysięcy białych
ludzi uciskają, i okradają dziesiątki i setki miljonów wła-
snych, białych robotników i chłopów. Sedno - nie w bar-
wie skóry i nie w pionowych przekrojach granic państwo-
wych, lecz w poziomych rozwarstwieniach klas, spojonych,
pomimo różnic języków i obyczajów, wspólnością inte-
resów i celów. Pracujący i wyzyskiwani całego świata, to
jedna wielka rodzina. I biały, i żółty cierpią i walczą
o jedno. Podobnie i burżuazja. Niedarmo Chińczycy-bogacze
zawsze idą ręka w rękę z białymi najeźdźcami.
Wszystko to było niespodziane i uderzające, nowością
swą przyprawiało O zawrót głowy. Od rozsadzających
czaszkę myśli płonęły rozognione policzki; rozszerzone oczy,
jakgdyby uzbrojone w nowe okulary, spoglądały na świat
inaczej, przeszywały nawylot, jak świdry.
Przeczytawszy książkę od deski do deski, pobiegł do chuder-
lawego poprosić o inną. Pomówili o przeczytanem. Chuder-
lawy objaśnił niezrozumiałe słowa. Trudniejsze miejsca wy-
tłumaczył na przykładach. Niepostrzeżenie zeszli na tematy
aktualne. O wojnie. Imperjalizm i t. d. Dlaczego dla Chin
byłoby lepiej, gdyby wygrały Niemcy? Zresztą, tak, czy
inaczej, kolonjalne apetyty imperjalistów na pewien czas
bez wątpienia osłabną. Grozi zato inne niebezpieczeństwo:
najazd Japończyków. Wypierają zewsząd białych. Szykują
się do nałożenia łapy na Chiny. Niczem nie lepsi od tam-
tych, bodaj, że nawet gorsi. Na fabrykach wyzyskują robot-
ników w niewiarygodny sposób i płacą grosze, o wiele mniej
od Anglików.
Dał nową książkę i poprosił P'ana, żeby zachodził czę-
ściej.
Książki zmieniały jedna drugą, im dalej, tem zrozumialsze.
Czytał ukradkiem, po nocach, - noce były białe, jasne. Rano,
nad niedoczytaną książką zastawał go świt. Za dnia, na
lekcjach. ze zmęczenia kleiły mu się oczy. Zaczął się nawet

106

View DjVu Page 105 of 322
Go To: < prev next >

zaniedbywać w naukach. Ojcowie lazaryści, zdziwieni, spytali
go o zdrowie. Znacząco kiwali głowami.
Gdy skończył książkę, kręcił się, jak na szpilkach, pragnąc
czem prędzej czmychnąć do chuderlawego. U chuderlawego
poznał innych. Studenci. Praca samokształceniowa. Długie,
żarliwe dyskusje po nocach. Kursy, referaty, zbiórki. Za-
zdrościł im. Chciało mu się jak najprędzej samemu zanurzyć
w ten nieznany, pociągający świat.
Po kilku miesiącach oswoili się z nim, rozgryźli go, za-
częli obdarzać widocznem zaufaniem. Któregoś dnia chuder-
lawy zaproponował:
- Chcecie przygotować referat o roli misjonarzy chrze-
ścijańskich, jako narzędzia amerykano-europejskiego kapi-
talizmu, w procesie uciemiężenia ludów kolonjalnych? Temat
zdaje się bliski wam i dobrze znajomy. Przeczylacie na naj-
bliższem posiedzeniu naszego kółka.
P'an zachłysnął się radością. Referat namachał wyczer-
pujący, sążnisty. Niestety, przeczytać go nie miał sposobności.
Ojciec Pafnucy zauważył tajemnicze wycieczki. Wyśledził.
Za dnia, pod siennikiem, namacał postrzępiony "Manifest
Komunistyczny", upstrzony notatami, oraz referat o misjo-
narzach. Twarz nalała mu się ponsowym sokiem. Dysząc
ciężko, pobiegł truchtem do ojca Dominika.
P'ana wywołano z lekcji. W kancelarji, ojciec Dominik,
purpurowo-siny, miął w rękach nieszczęsny referat. W pasji
nawet słów zapomniał, tylko nieartykułowany syk:
- Precz, parszywa owco!
P'an spokojnie:
- Proszę zwrócić mi książkę! Niech ksiądz nie waży się
drzeć!
- Ja ci pokażę, znajduchu! Sciągnąć mu portki!
Dwaj stróże chwycili P'ana pod pachy. Trzeci momentalnie
zdarł spodnie. Powalili go na ławę. Jednemu podrapał
mordę. Przywołali do pomocy woźnego. Bili naprzemian
dwiema trzcinami. Ojciec Dominik pokrzykiwał:

107

View DjVu Page 106 of 322
Go To: < prev next >

- Ja cię, żółty djable, nauczę wdzięczności!
Skatowanego cisnęli go na podłogę.
- Sciągaj koszulę! Wszystko! Trzewiki! Wszystko nasze!
Z naszej łaski! Kalesony! Wszystko ściągaj!
Sciągnęli. Pozostawili go na podłodze nago. Stróż Win-
centy wyszperał, niewiedzieć skąd, podarty chiński chałat
- łachmany.
- Na, włóż!
Włożył. A wewnątrz wszystko w nim bulgotało. Podchwy-
cili go pod ręce.
- Precz!
Szarpnął się. Chciał uderzyć. Wykręcone ręce zatrze-
szczały w stawach. W bezsilnem zapamiętaniu tak plunął
w gębę ojcu Dominikowi, że świątobliwy ojciec zapiszczał:
zatupał nogami; ocierając twarz, powalał całą sutannę.
Zwlekli nadół po schodach, przez ogród, rozwarli na-
oścież furtkę, z rozmachem cisnęli go na ulicę. Upadł po-
środku jezdni. Furtka zatrzasnęła się z łoskotem.
Podszedł policjant:
- A ty co tu robisz?
Podniósł się i, wstydliwie otulając przeświecające przez
łachmany ciało, bocznemi ulicami powlókł się do chuder-
lawego.
Chuderlawy skrajem ręcznika obmył mu krwawiące pręgi.
Wygrzebał z szuflady parę bielizny, z kąta jakieś stare,
wytarte ubranie. Pomógł mu się ubrać. Zatrzymał na noc
u siebie.
Po paru dniach P'ana zainstalowano: na angielskiej
przędzalni, jako niewykwalifikowanego robotnika. Od ósmej
do ósmej. Płaca - dwa "mejsy" dziennie. Za to nawet
samym ryżem wyżyć niepodobna. Wyszukano mu nocleg.
Dalej już - radź sobie sam.
Na robotę szedł raźno, z zapałem. Tam zetknie się na-
reszcie twarz w twarz z prawdziwą rzeszą robotniczą,
z uszlachetniejącą pracą mięśni. Pójdzie przebijać kilofem

108

View DjVu Page 107 of 322
Go To: < prev next >

wysiłku w szczelnej, bezimiennej masie ludzkiej podziemne
tunele organizacji.
O ósmej wyszedł z fabryki ogłuszony i posępny. W gar-
dle podskakiwał mu niedorzeczny, napęczniały krzyk. Nie,
tego nie był sobie nawet w stanie wyobrazić. Czemże wobec
tego są książki, oswojona nędza, głód, abstrakcyjne tabele
statystyk? Tu, po raz pierwszy, rozszerzonemi przerażeniem
oczyma zmierzył całą otchłań ludzkiej niedoli, pohańbienia,
caly bezmiar prostej człowieczej męki.
W fabryce panowało nieznośne gorąco, i ludzie praco-
wali do połowy nadzy, ociekający potem. Pomiędzy maszy-
nami, po sali, spacerowali biali majstrowie z batami w ręku,
i bat co chwila wznosił się ze świstem, jak wąż, nad zgar-
bionemi plecami nieopatrznego robotnika i spadał z ża-
łosnym jękiem. Na zgiętych grzbietach występowały czer-
wone krechy, jak znaki odrobionych godzin, i pot w tych
miejscach zabarwiał się na czerwono. Połowę zgórą robotni-
ków stanowiły kobiety i dzieci, nieraz poniżej lat dzie-
sięciu, i po ich stężałych od wysiłku twarzach strumie-
nił się pot, wielki, jak łzy, jak niepojęte, straszne krople,
któremi ociekają czasem bezradne, zdziwione oczy kato-
wanych zwierząt.
Olbrzymie maszyny, podobne do potwornych dwugłowych
smoków, łykały szare kłęby pakuł, brudne, jak dym, aby za
chwilę wypluć je ciągliwą śliną długich włókien, nawijanych
w okamgnieniu na wirujące bąki szpulek. Następnie żelazne
palce po raz setny chwytały, rozplątywały te włókna, roz-
ciągały je w nieskończoność cienkiemi nićmi, i nici, na-
pięte do jęku, rwały się z trzaskiem w powietrzu, chwytane
i sprzęgane w locie błyskawicznym supłem przez żywe
palce robotnic. Wówczas z oślinionej paszczy maszyny do
spluwaczek olbrzymich koszów leciały bryzgami szpulki,
i naładowane szpulkami kosze zabierali gdzieś, w mgłę,
nadrywający się pod nadmiernym ciężarem kruchonodzy
chłopcy.

109

View DjVu Page 108 of 322
Go To: < prev next >

Pod wieczór, kiedy ruchy opadłych z sił, stępiałych ze
zmęczenia ludzi stawały się powolniejsze i urywane, jak
oporne obroty nienaoliwionych kół, krechy apokaliptycznego
czerwonego ołówka kolejno znaczyły uszeregowane grzbiety,
jakgdyby rozwścieczony mistyczny cenzor zabrał się do
wykreślania, jednego za drugim, z księgi wszechstworzenia
bezradnych wierszy istot ludzkich.
W powietrzu zawisł tuman puchu, i w puchu tym,
jak w obłokach gryzącego dymu, obnażone postacie ludzkie
drgały w ujadaniach kaszlu, jak wijące się w pośmiertnych
skurczach ciała potępieńców na obrazkach z katechizmu.
Tak, średniowieczni malarze tak właśnie wyobrażali sobie
piekło, tylko, że w ich piekle nie było, zdaje się, dzieci,
albo, być może, wyrafinowany bóg chrześcijański, któremu
obrzydło już torturowanie dorosłych, stworzył od tego czasu
nowe, specjalne piekło dla dzieci, a księża zataili ten dogmat
przed wierzącymi.
Wracał do swej jamy, jakby napalił się opjum, z chaosem
w głowie i ołowiem zmęczenia u podeszew.
W nocy śniły mu się pręgowane grzbiety, wykrzywione
męką usta, oczy rozszerzone przerażeniem i nieludzką tęsk-
notą, wśród kłębów dławiącego dymu. Potem poprzez
dym przebijać się jęły czerwone języki ognia, wszystko
buchnęło oślepiającym płomieniem, i wśród języków pło-
mieni biały dziobaty majster z suszani, z dwoma hara-
pami w rękach, tańczył taniec wężów. Wreszcie wszystko to
rozpuściło się w potokach bezładnej bzdury, które na roz-
palony, jak czerwona głownia, mózg wyrzucać zaczęły mia-
rowe pompy snu.
Po miesiącu wżył się, przywykł. Od razów, kaszlu i wycia,
od gryzącego tumanu puchu nie kręciło mu się więcej
w głowie. Oczy, z za kraty rzęs, patrzyły spokojnie i surowo,
Zabrał się gorliwie do pracy: organizować kółko. Było to
niesłychanie trudne. Za dnia niepodobna zamienić z nikim
słowa. Każdy krok - wymierzony i przewidziany. Wie-

110

View DjVu Page 109 of 322
Go To: < prev next >

czorem, po pracy, padający ze zmęczenia robotnicy słu-
chali, nie rozumiejąc.
Próbował zagadywać w dni świątecnze. Starsi robotnicy
bojaźliwie spozierali na niego zpodełba. W fabryce obawiali
się nawet westchnąć głośniej. Za lada słowo, co dopiero za
jawny opór - wypędzano precz. Jakże w takich warunkach
myśleć o sprzeciwie? Unikali go i obserwowali z obawą:
ani chybi, ściągnie jaką biedę.
Mimo wszystko, pod koniec drugiego miesiąca, udało mu
się sklecić niewielkie kółko młodzieży. Praca szła opornie.
Wśród młodzieży - większość analfabetów. Urządził wie-
czorne kursa elementarne. Przychodziło niewielu. Po dwu-
nastu godzinach wyczerpującej pracy oczy kleiły się do snu.
Trudne litery nie przenikały do głów zaczadzonych dymem
zmęczenia. Jak tu takich uczyć? W niemocy opadały mu
ręce.
Wśród młodzieży znalazł niespodzianie dzielnego pomoc-
nika. Szesnastoletnia szpularka, Czen. Niepospolicie inteli-
gentna dziewczyna. Uczyła się pilnie. Wyprzedziła wszyst-
kich. żarliwie agitowała wśród koleżanek, Wciągnęła do
kółka kilkanaście robotnic.
Bardzo spodobała się P'anowi. Wypytywała szczegółowo
o wszystko. Chciwie zapamiętywała. Pytania stawiała rze-
czowe, nie dziecinne, przemyślane i ścisłe. Skośne, rozumne
oczy spoglądały łagodnie i otwarcie.
Kiedyś, wracając z fabryki, opowiedziała P'anowi swą
niedługą historję. Pochodzi ze wsi. W domu było ich trzy-
naścioro, a ziemi zaledwie dwa "mu". Ciężko. Gdy miała
trzynaście lat, ojciec sprzedał ją staruchowi. Uciekła. Pieszo
przywędrowała do miasta. Pracowała w japońskiej fabryce,
- płacili mało, nie można było wyżyć. Teraz pracuje tu,
jako szpularka. Ciężko, ale zawsze lepiej.
P'an dotychczas dziewcząt nie spotykał. U ojców-laza-
rystów nie miał po temu sposobności. Lecz nieświadomie
zwykł niemi pogardzać: niewolnice, samki, nic więcej. Od-

111

View DjVu Page 110 of 322
Go To: < prev next >

bijały się w tem wieki upośledzenia, spadek pokoleń. Słowo
"kobieta" - wyzwiskiem.
W tej uderzała dziecinna, niepokalana łagodność, wni-
kliwy, nie dziewczęcy umysł, chciwa żądza poznania, świa-
doma, niepojęta w takiem minjaturowem ciele wola walki.
Wieczorami rozmawiali długo, zapominając o posiłku
i zmęczeniu. Powróciwszy ze zbiórki do swej nory, wy-
ciągnięty na sienniku, P'an wspominał słowa łagodne i pro-
ste, oczy rozszerzone ciekawością i w myśli powtarzał: droga
moja! Złapał się na tem sam. A to co znowu? Kocha?
Co za śmieszne słowo! I cóż to jest miłość? Stosunek
płciowy i dzieci? Nie, to nie to. Co innego. Poprostu -
dobry, miły towarzysz. Ale czuł dobrze: nie, też nie to!
I, starając się nie myśleć, czem prędzej zasypiał.
Pewnego razu, wieczorem, po skończonej pracy (miał
właśnie wolny wieczór), P'an przystanął przed wyjściem
dla robotnic. Rozprószyły się ostatnie. Najwidoczniej prze-
oczył. Czen prawdopodobnie zajęta. Uczyła teraz kilka ro-
botnic. Powlókł się do domu: popracuje sam. Czasu po
nocach nie tracił.
Tymczasem w fabryce, wychodzącej Czen, w wąskim ko-
rytarzu, zagrodził drogę dziobaty, barczysty majster. Cze-
piał się i napastował ją już oddawna. Teraz nie zdążyła
krzyknąć, zatkał jej usta szeroką kosmatą łapą. Zaciągnął
szamocącą się dziewczynę do swej komórki. W bezsilnej
rozpaczy ugryzła go w nos. Ciosem pięści między oczy
ogłuszył ją, jak konia. Powalił na podłogę i zgwałcił bez-
przytomną.
Wyszedł, ocierając chustką ukąszony nos.
W kilka dni potem P'an spotkał się z Czen na zebraniu
kółka. Zdziwiła go zaszła w niej zmiana. Maleńka i tak,
zdawała się teraz jeszcze mniejszą, jakgdyby wyciągnął ktoś
z wewnątrz podtrzymującą ją podpórkę. Oczy szerokie i zdzi-
wione, jak oczy skrzywdzonego dziecka, dawniej otwarte
i śmiałe, teraz unikały bojaźliwie jego wzroku.

112

View DjVu Page 111 of 322
Go To: < prev next >

Podszedł do niej po skończonem zebraniu, zapytał, co
jej jest, czy nie chora. Uśmiechnęła się żałośnie. Trudno
byłoby określić: uśmiecha się, czy zaraz gotowa zapłakać.
Bąknęła, że ją boli głowa.
P'an zaniepokoił się. Przemęczona. Zrozumiałe. Skądże
takie dziecko może podołać takiej piekielnej robocie?
Od tego dnia spotykali się rzadko. Jedynie na zebra-
niach kółka. Uczyła się pilnie po dawnemu. Ale widać było,
że coś się w niej załamało. Próbował zagadnąć. Wymawiała
się nieśmiało. Zmęczona. I śpieszy się. Ma teraz własne małe
kółko robotnic. Nie można się spóźniać - wszyscy są prze-
męczeni. Więcej niczego nie mógł z niej wydobyć.
Aż tu nagle - wielka nieoczekiwana radość. Przyniosły
ją gazety. W Rosji - rewolucja robotnicza. Władza w rę-
kach rad. Na czele - komuniści. Oby się tylko utrzymali!
Robotnicze państwo socjalistyczne w sąsiedztwie - co za
potężny sojusznik! Myśląc o tem, łatwiej było pracować,
znosić porażki, upośledzenie, miażdżący, nieludzki ucisk.
Mijały miesiące.
W fabryce robota posuwała się szybko. Były już trzy
kółka ze starszych robotników, Do pomocy nic miał nikogo.
Wszystko - sam. Nadążał z trudnością. Własne studja na
czas jakiś musiał zarzucić.
I mimo wszystko, po nocach, gdy pozostawał sam, tęsknił
potajemnie do dawnych rozmów z Czen, do jasnych, do-
wierzających oczu, do miękkiej egzaltacji jej głosu.
Raz, wieczorem - minęło już niepostrzeżenie kilka mie-
sięcy - wychodząc, spostrzegł na podwórzu zbiegowisko
robotników. Podszedł i zapytał, co się stało.
- Szpularka utopiła się... W studni...
Drgnął. Roztrącając ciekawych, przecisnął się bliżej. Serce
waliło na alarm. Poznał zdaleka. Leży maleńka, ze zsiniałą,
obrzękłą twarzyczką; w półotwartych oczach - dziecinny
przestrach.

113

View DjVu Page 112 of 322
Go To: < prev next >

Do późna w nocy wałęsał się po ulicach, wstrząśnięty do
głębi, napróżno usiłując rozwiązać przejmującą mrozem za-
gadkę. Co mogło się stać? W jaki sposób mógł tak niczego
nie zauważyć, nie zaopiekować się, nie powstrzymać?
Późno nocą powrócił skołatany do swej komórki. W ko-
mórce na stoliku - list. Otworzył drżącemi rękoma.
- Najdroższy! Nie potępiaj. Dziobaty biały djabeł
zhańbił mnie. Zaraził złą chorobą. Jakże tu żyć? Gdybym
ci się przyznała, byłbyś go może zabił. A tak - nie minie
go kara. Napisałam władzom, że to z jego winy. Tak się
boję umierać! Jedyny mój, najdroższy! Kocham...
P'an zawrzał. Rzucił się ku drzwiom. Na progu zatrzymał
się. Dokąd? Zabić dziobatego? Tak czy owak - trzeba cze-
kać do rana. Przycupnął na worku, nie rozbierając się.
Myśli sadziły jedna przez drugą. A wewnątrz - fizyczny,
żrący ból.
Stopniowo z chaosu wynurzyły się myśli prawidłowe,
ścisłe.
I cóż tu dziobaty? Pionek. Kółko olbrzymiego mecha-
nizmu. Zabić jednostkę? Nonsens I Skoro dąb zasłania słońce,
cóż pomoże zerwać żołądź? Trzeba zrąbać pień. Podkopać
korzenie. Runie - wszystkie żołędzie posypią się na zie-
mię. Byle wytrwale podrywać dalej! Nie ustawać w pracy.
Stać się samemu toporem. Odszlifować nienawiść, jak ostrze,
czuwać, by się nie stępiła!
Rozżarzoną igłą bólu powróciła myśl o Czen. Ma-
leństwo! Taka roztropna! O wszystkiem chciała wiedzieć,
a nie wiedziała o takiej prostej rzeczy, że tylko Chińczycy
karzą winowajców samobójstwa. Chińskie prawo białych nie
dotyczy. Biali sobie z niego kpią. I komuż przyjdzie do
głowy karać mordercę maleńkiej Chinki?
Do rana przesiedział w kucki.
Rano stawił się na robotę sztywny, oschły, powszedni. Wie-
czorem, na zebraniu kólka, objaśniał dosadnie, rzeczowo od-

114

View DjVu Page 113 of 322
Go To: < prev next >

powiadał na pytania i, czując dziesięć par utkwionych w nim
skośnych oczu, twardo stawiał kropkę:
- Smierć ciemiężcom!

Pod jesień udało się zorganizować w fabryce pierwszy
odpór. Robotnicy wysłali do zarządu fabryki delegację. Pod-
wyższyć zarobki. Znieść karę cielesną. Dzieciom i kobie-
tom za równą pracę - równa płaca.
Delegatów obito i wyrzucono z fabryki. Robotnicy odpo-
wiedzieli strajkiem. Zarząd stracił głowę. Wezwano oddział
wojska. Wojsko obsadzliło fabrykę. Policja przystąpiła do
likwidowania podżegaczy. P'an Tsiang-kueja wraz z kilku
innymi robotnikami aresztowano i odstawiono na policję.
Na policji aresztantom zdarto z nóg buty i bito bambusem
po piętach do utraty przytomności. Zemdlonego P'ana wtrą-
cono do osobnej celi.
Zbiegł. Do razów przywykł od dzieciństwa, Nie przerażały
go. Jak kot, rzucony o ziemię, nauczył się padać na łapy.
Podobnie i teraz: przesadziwszy wysoki mur, otrzepał
ubranie i, jakby nigdy nic, pomaszerował do komitetu
dzielnicowego.
Potem - twarze, fabryki, miasta... Obrazy gonią obrazy,
jak w rozpędzonym filmie. Wszystkiego utrwalić niesposób.
Kółka, mitingi, strajki, demonstracje, więzienia. Ciało na
piętach odbito mu do kości. Przeleżał dwa miesiące. Dwa
wyroki śmierci. Dwie ucieczki.
Wstąpił do partji Sun Yat-sena, Rozejrzał się. Kuomin-
tang roił się od nacjonalistycznie usposobionej burżuazji.
Odebrać cudzoziemcom przywileje, zmusić ich do rewizji
niekorzystnych traktatów. Poza tem - wszystko po staremu.
Cóż łączy z nimi P'ana? Narazie jedno - wspólny wróg.
imperjaliści. Trzeba wykorzystać przeciw nim, kogo się da.
Do czasu - sojusznicy. Potem - zobaczymy. Przepędziwszy
cudzoziemców, można będzie zabrać się i do tych. Naj-

115

View DjVu Page 114 of 322
Go To: < prev next >

wazniejsze - wzmocnić bezpośredni kontakt z masami ro-
botniczemi. Pracował, nie pokładając rąk.
Studja zmuszony był zarzucić. Jedyny luksus - gazety.
Rzadko kiedy dodawały otuchy. Częściej niepokoiły. Na Za-
chodzie coś się gmatwało. Ententa pokonała Niemcy. Re-
wolucję robotniczą zdławili swoi, "socjaliści". Też widocznie
coś w rodzaju niemieckiego Kuomintangu. Zwycięzcy w kon-
cesjach odtrąbili zwycięstwo triumfalnem wyciem. Tylko
patrzeć, posypią się znów, zatopią powalone bez walki
Chiny drapieżnemi chmarami nowych, wiecznie niesytych
poszukiwaczy złota.
Zlecieli się. Jeszcze czelniejsi, jeszcze butniejsi, jeszcze
bardziej krwiożerczy. Zamęczone Chiny powitały ich cichym,
żałosnym jękiem. Ale u dołu już bulgotało. Pierwsze nie-
śmiałe wybuchy - głuche, oddalone grzmoty nadciągającej
burzy.
W Chinach stawało się coraz ciaśniej. Po piętach, jak
charty, uganiali się na prześcigi biali i żółci szpiedzy.
Trzeba było przemykać się nocami, myszkować po zakamar-
kach, jak niegdyś, w dzieciństwie, kiedy szukał zapadłej
dziury na nocleg. Pracować było coraz trudniej. Ze zmę-
czenia i niesypiania kleiły się oczy, ćmiły osmagane pięty.
Pomoc nadeszła nieoczekiwanie. Wystarali się o nią przy-
jaciele. Kuomintang odkomenderował go wraz z grupą stu-
dentów na studja do Europy.
W duszny, upalny wieczór, kiedy obładowany okręt koły-
sał się ociężale na zgarbionych, ociekających pianą grzbie-
tach fal, jak olbrzymia, nieporęczna szafa - na uginają-
cych się od wytężenia plecach tragarzy, P'an Tsiang-kuei
po raz ostatni ogarnął wzrokiem z pokładu uciekające kon-
tury ojczyzny. Gardło ścisnął mu żal. Chiny odpływały
w mrok, jak olbrzymia galera, popędzana wdal miarowemi
uderzeniami niewidzialnych wioseł. Zdawało się, że w ciszy
wieczornej zabrzmi lada chwila stłumione, przeciągłe wycie
skośnookich wioślarzy, szczęk łańcuchów, świst wzlatującego

116

View DjVu Page 115 of 322
Go To: < prev next >

bata białego poganiacza. Na wschodzie - czarna smuga
nocy. P'an w rozterce oparł się o burtę. Dokąd płynie
ten nieszczęsny kraj? I długoż płynąć ma tak jeszcze
w mroku? I czy wypłynie kiedykolwiek na wolny, sło-
neczny przestwór, czy tez nigdy nie sądzonem mu jest oglą-
dać wytęsknionego słońca, które nieforemną kulą wyszywają
po nocach w udręce wychudłe robotnice na białych sztanda-
rach Kuomintangu?
Do Europy przyjechał nastroszony, czujny, jak niegdyś
w dzieciństwie, gdy wpełzał po kość do bud najniebez-
pieczoiejszych psów. Czuł, że wpełza do nory wroga, aby
unieść stamtąd strzeżoną przez niego zazdrośnie, naj cen-
niejszą kość - wiedzę. Wróg to daleko gorszy i groźniejszy
od rodzimych. W porównaniu z nim swojski opasły chle-
bodawca wydawał mu się zawsze przylgniętą do jego ciała nie-
zdarną pijawką, którą wystarczy oderwać i odrzucić. Już
tam, w Chinach, z dojmującą odrazą czuł całym naskór-
kiem tysiące innych przylepionych do niego ssawek. Tych
niepodobna było zwyczajnie oderwać; nieskończonemi nićmi
drutów telegraficznych biegły od nich długie i gibkie
macki, opasujące połowę kuli ziemskiej i gubiące się gdzieś,
w niezbadanych kamiennych dżunglach obcego kontynentu.
Po latach marzeń dziecięcych, zaczarowany morski Mer Ce-
des zaniósł go nareszcie do tajemniczej kryjówki.
Pogrążając kolejno kliszę swej świadomości w odczynni-
kach coraz to nowych stolic, P'an Tsiang-kuei doznawał
uczucia człowieka, który, chcąc uchronić się przed zarazą,
zaszczepił sobie jej surowicę i czuje, jak po arterjach jego
pędzą napęczniałe, wściekłe bakterje i wystraszony organizm,
jak puszczona w przyśpieszonem tempie maszyna, wyrzuca
serjami tysiące przygotowanych napoczekaniu antytoksyn.
Zresztą zdobycze kultury europejskiej, olśniewające nie-
gdyś umysł dziecięcy, nie oślepiały już przyzwyczajonych,
zwężonych z natury oczu, przypatrujących się wszystkiemu
uważnie i surowo, oceniając to, co istotne i rzeczowe

117

View DjVu Page 116 of 322
Go To: < prev next >

i przekreślając nieprzydatne jednym zamachem rozcza-
pierzonego pendzla rzęs,
Po małym chłopcu, który postanawiał przeczytać pokolei
wszystkie książki w bibljotece ojców-lazarystów, pozostało
mu w spadku nieugaszone pragnienie: poznać absolutnie
wszystko, opanować do podstaw cały złożony aparat obcej
kultury.
Uczył się z pasją, łykając książki haustem; przeczytane od-
rzucał; jak łupinę. Jak lunatyk: po gzymsie sześciopiętrowego
gmachu, przeszedł, nie poślizgnąwszy się, po cienistych kory-
tarzach wszystkich uniwersytetów Europy.
Wieczorami, unikając gwarnych bulwarów, lubił za-
puszczać się w odległe dzielnice robotnicze, oświetlone skąpo
rzadkiemi ognikami latarń; wsiąkając w mętny, wyświech-
tany tłum - wpatrywać się w wychudłe, kanciaste twarze,
pożółkłe od nędzy, z wysterczającemi kośćmi nad jamami
policzków.
W wyniszczonej, szarej twarzy woźnicy majaczył migot
szprych i bosych pięt zajeżdżonego rykszy, biegnącego w tej
chwili gdzieś po skwarnych zaułkach Szanghaju. Uginający
się pod ciężarem przytłaczającego worka tragarz ociekał
żółtym potem chińskiego kulisa. Opuchłe, wyleniałe powieki
kobiet, zataczających się pod brzemieniem omotanego w szma-
ty niemowlęcia, zwężały ich oczy do skośnych szpar.
P'an Tsiang-kuei ujrzał tu po raz pierwszy to, o czem
szeroko i mądrze rozpisywały się przeczytane książki, że
oprócz ojczystych Chin, z fasadą na Morze Żółte, są jeszcze
inne Chiny, międzynarodowe, wszędzie, gdzie gną się plecy,
tężeją z wysiłku szczęki, zwężają się nienawiścią szczeliny
oczu i zasiada wypasiony, majestatyczny chlebodawca.
W mijanych miastach, występując, jako delegat, na mi-
tingach miejscowych organizacyj robotniczych, jak lasso nad
rozfalowanem morzem głów, rzucał porywający zew między-
narodowej solidarności.
Zdaleka, z odległej, migocącej zarzewiem Moskwy, czer-

118

View DjVu Page 117 of 322
Go To: < prev next >

wonemi pryskami leciały nad światem rozżarzone słowa
Lenina; jak pełgające żużle padały na skopane, udeptane
stopami zwycięskich armij pokłady świadomości klasowej
uciśnionych mas i ludów. Ziemia pod nogami drżała od
wewnętrznych wybuchów, od nagłych obsunięć i wspięć
przebijających się na zewnątrz pokładów. Wiadomości z Chin
przychodziły urywane i niejasne, jak spłoszone stada pta-
ków, nadleciałe ze wschodu, trwożne zwiastunki nadciągają-
cej nawałnicy.
I wreszcie stało się. Rozpalony do białości kocioł pękł
pod histeryczny wrzask wstrząśniętych parlamentów i ża-
łosny lament depesz. Z kotła wzburzoną lawą, zatapiając
po drodze wszystko, chlusnęły nieprzebrane żółte kolumny,
spiętrzona, nieokiełzana fala wszechświatowego przypływu.
Czerwone słońce Kuomintangu z sierpem i młotem i gwiazdą
pięcioramienną. Triumfalny pochód na północ. Po drutach
telegraficznych, wyprzedzając pociski, leci skrzydlate słowo:
zwycięstwo!
Od potężnego wybuchu po całym świecie rozprysnęły się
odłamki, wkrótce doleciały i do Europy. Malutcy biali
ludzie z walizkami. W oczach - nieprzetrawiony jeszcze
strach i zdumienie. Zamiotali się wylękle po całym konty-
nencie. Nad bulwarami, uciekające w popłochu ogromne
błyszczące litery gazet świetlnych, podcinane chłoszczącym
wichrem depesz, ułożyły się w jedno szorstkie, kolczaste
słowo: "interwencja".
P'an Tsiang-kuei na pierwszą wieść o rewolucji drgnął,
zatrzasnął niedoczytaną książkę, chciał biec na dworzec.
Nie puszczono go. Kazano mu pozostać na posterunku, rzu-
cić studja, wzmacniać kontakt z miejscowemi organizacjami
robotniczemi, szykować odpór proletarjatu europejskiego
przeciw zbrojnej interwencji imperjalistów.
Uległ. Zozurmiał: punkt ciężkości walki leży nie tam,
lecz tutaj. W Londynie, w Paryżu. W nadymionym gabi-
necie Foreign Office, w salonach Quai d'Orsay. Stąd do

119

View DjVu Page 118 of 322
Go To: < prev next >

sztabów armij nieprzyjacielskich biegną cieniutkie nici:
franki, funty, instrukcje, stalowe, pływające gmachy -
pancerniki. Przetrącić grzbiet wroga jednem udcrzeniem
w stos pacierzowy; naciągnięty cienkim kablem telegra-
ficznym pomiędzy Londynem a Paryżem, złamać go naporem
własnych, białych mas robotniczych, zorganizowanych pod
sztandarem obrony Rewolucji Chińskiej w imię świetla-
nego hasła wszechświatowej solidarności uciśnionych!
Zamiast zacisznych bibljotek i chłodnych laboratorjów,
znów duszne, przepełnione sale, mitingi, konferencje, de-
monstracje, płomienne artykuły na wyrwanym z notesu
świstku papieru, czadne kołyszące wagony, mieszkania, noc-
legi, troskliwy nadzór policyjny. Wysiedlono go z Londynu.
W Paryżu, na schodach, w tramwaju, w kawiarni, badawcze,
wypatrujące oczy. Zamęczyły go na śmierć. Tradycyjne cho-
wanki w metrze, wśród wejść, wyjść, korytarzy. Zmylił ślad.
Tak mijały tygodnie, miesiące, rok.
Nareszcie urlop. Pozwolono mu pojechać do Chin. Znowu
kołysał okręt unoszony na muskularnych barach fal, jak
mówca - na barach rozentuzjazmowanego tłumu. U brze-
gów Chin zagrodziły mu drogę posępne wieże pancerników,
obserwujących brzegi przez długie lunety dział. Ponurym
cieniem zamroczyły słoneczny dzień marcowy. Lecz brzegi
kąpały się w słońcu, i na brzegu, zatknięty wysoko nad
piramidą stłoczonych gmachów, trzepotał jaśniejący sztan-
dar Kuomintangu. Na widok jego P'an rozchmurzył się.
Szanghaj spotkał go pożarem, rozpaczliwem biciem
w bębny, alkoholem musującego tłumu, lamentem syren,
krzykiem i bełkotem. Wykurzeni z mieszkań, oszaleli z prze-
rażenia ludzie, boso i w bieliźnie, jak widma, skakali po-
przez głownie, aby za chwilę zniknąć bez krzyku w bul-
gocącym, żółtym nurcie tłumu. Odświętnie ubrani rykszowie
obnosili triumfalnie na odłamanych dyszelkach nadziane na
nie głowy wczorajszych pasażerów.
Zaszedł na posiedzenie Zebrania Delegatów. Mowy tętniły

120

View DjVu Page 119 of 322
Go To: < prev next >

zwycięstwem, odurzały mocniej od najtęższego wina ryżo-
wego. Większość stanowili lewi kuomintangowcy i komu-
niści. Uzbroić robotników. Uformować rząd tymczasowy
z lewych. Cała władza - delegatom! Delegaci-nacjonaliści
protestują przeciw uzbrojeniu drużyn robotniczych. Wyszli
obrażeni. Figa! Lepiej jeszcze poskaczą!
Po Szanghaju - Nankin. Wojska szanduńskie cofają się
w popłochu. Na ulicach - nieprzejrzane, odświętne tłumy,
wylały, potoczyły się, prą, Przypieklo słońce i nagle z łosko-
tem ruszyły lody; zdaje się, że za chwilę, porwane wartkim
prądem tłumu, oddzielą się od ziemi, popłyną niezdarnemi
krami domy, palace, pagody; popędzą, zderzając się i kołu-
jąc, ku otwartemu ujściu - ku zwycięstwu. Słońce - na
rozwiniętych skrzydłach sztandarów, w rozszerzonych zachwy-
tem źrenicach, w nieśmiałej wiosennej zieleni drzew, w szcze-
biocie pijanych ptaków; na fasadach, na twarzach - złota
słoneczna sadza.
Wtem...
Głuchy łoskot. Co to? Pierwszy grzmot zbliżającej się wio-
sennej burzy? Nad zdumionym tłumem z trzaskiem pękł po-
cisk. Rozpaczliwy kołowrót i krzyk. Kłębowisko ciał, nagły,
wściekły odpływ. Zagrodzono rzekę i wezbrane fale chlusnęły
zpowrotem, naprzebój. W powietrzu - dymiące rakiety po-
cisków. Ostrzeliwują miasto! Kto? Szanduńczycy? Nie, nie
szanduńczycy.
Nadbiegli pierwsi obłędni gońcy.
- Kanonierki! Desant! Wojska amerykańskie i fran-
cuskie wysiadają na brzeg!
Wszystko zakotłowało. Pociski nad miastem szybowały,
jak meteory. Na prawo, na lewo - łomot walących się
gmachów i czerwone fontanny płomieni. Bezbronny tłum
miota się wśród padających ścian, jak oślepły tabun za-
mknięty w płonącej stajni.
Dopadli go rozczochrani, zachrypnięci ludzie:
- Wszyscy do arsenału, po broń!

121

View DjVu Page 120 of 322
Go To: < prev next >

P'an Tsiang-kuei nie stracił głowy. Wyrwawszy pierw-
szemu z brzegu ogłupiałemu żołnierzowi z rąk karabin, na
czele dziesiątka ludzi popędził w kierunku portu. Po drodze
ze wszystkich stron zbiegali się już grupkami uzbrojeni ro-
botnicy i żołnierze, odstrzeliwując się w biegu. Na wy-
brzeżu - potyczka. Zdążyli z odsieczą. Gąszcz ludzki.
Ciasto. P'an z rozpędu prasnął w elastyczną niebieską masę.
Karabin trzasł. Angielski marynarz zamierzył się na P'ana
bagnetem. P'an wywinął się. Pięścią - w golony kark.
Zakrwawiona twarz marynarza ugrzęzła na zamku karabinu.
P'an wyrwał broń. Na zamku - czerwona miazga. Schwycił
za lufę. Kolbą - naodlew po białych krochmalonych
czapeczkach. Jak drwal oczyścił dokoła siebie przestronną
polanę. Nadbiegli swoi. Marynarze - w rozsypkę, po
kamiennych stopniach nadbrzeża. Ale ztyłu napływali już
nowi. Na bulwarze - nowa utarczka. Skacząc przez ciała,
P'an pośpieszył w tę stronę. Nagle potknął się. W oczach
- płaty, czerwony wir.
Runął lekko, bez krzyku, wyprostowany i elastyczny, jak
spadający z trapezu akrobata na rozciągniętą wdole ka-
mienną siatkę nadbrzeża.
Ocknął się w trzy tygodnie później, w brudnym szpitalu
wojennym, prześmierdłym jodoformem i mocnym żołnier-
skim potem. W piersiach - rozpalona igła.
Lekarz pocieszył go:
- Myśleliśmy, że się już nie wyliżecie. O jeden centymetr
poniżej serca.
P'an spytał o wiadomości. Ogłuszyły go, jak cios. W Kuo-
mintangu - rozłam, zdrada. Prawi zwąchali się z impe-
rjalistami. Zdrajca Czang Kaj-szek rozpoczął w tych dniach
krwawy rozgrom organizacyj robotniczych w Szanghaju
i Kantonie. Hasło - walka z komunizmem. Wszędzie ma-
sowe rozstrzeliwania i rzezie. Nankin narazie jeszcze się
trzyma, ale w nowym Kuomintangu - swary. Lewi kuo-
mintangowcy są w zmowie przeciw komunistom. Tylko patrzeć,

122

View DjVu Page 121 of 322
Go To: < prev next >

a przejdą otwarcie do obozu kontrrewolucji. I tak dalej.
Długa litanja niewesołych wypadków, haniebnych imion i dat.
Ze zmęczenia przymknął oczy. Cóż, czy nie wiedział
zgóry, że przyjdzie czas i na tych? A jednak nie przy-
puszczał, że tak prędko, Zresztą tak może i lepiej. Lubił
grać w otwarte karty.
Wkrótce wypisał się ze szpitala. Słaniając się jeszcze na
nogach, dał nurka w wir roboty. Teraz - wieś. Nowe dy-
rektywy. Opanować związki chłopskie. Przyczynić się do
rozwoju istniejących organizacyj włościańskich. Wciągnąć
do organizacyj młodzież. Dążyć do rozbicia "mituanej". Na-
wiązać bliższy kontakt z "Czerwonemi Pikami". Wytyczna
- rewolucja agrarna. Hubei. Hunań. Lepianki. Podwody.
Rozmokłe, nieskończone drogi. Wzdłuż kolein, jak słupy dro-
gowe, gorzkie, przytłaczające daty: Uchan. Nankin. Zdła-
wienie powstania robotniczego w Kantonie. Rozstrzelania.
Kaźnie. Lepka, niewinna krew.
Jedyna radość: wrzenie rewolucyjne mas chłopskich
wzmaga się, wzbiera, jak fala. Byle nie ustawać! Jak cierpliwy
kret podkopywać groble. Chluśnie - zmyje wszystko.
Wtedy - odwet.
Podtrzymywała go jeszcze jedna myśl: na północy ol-
brzymi Związek Radziecki rozpostarł się, zajął szóstą część
kuli ziemskiej. Przetrwał interwencje, blokady, lata głodu
i rozprzężenia. W pierścieniu imperjalistów, sam, o własnych
siłach, zapuścił korzenie, rośnie, piętro za piętrem, wgórę.
Nieodpartemi cyframi statystyk oskarża, upomina, nawołuje:
"Trzymaj się! Nie ustępuj! Wznoś! Porażki, ucisk -
wszystko to przejściowe! Przed nami - zwycięstwo, prze-
stwór! Nie padaj na duchu!"
Od trudów, niewygód, poniewierki głowa zasnuwała mu
się mgłą. Dawała o sobie znać zastarzała rana. Zaniemógł.
Odwołano go do centrali. Znowu - w szpitalu. Wyciągnięto
starą, zapomnianą kulę. Szybko powracał do zdrowia.
W przeddzień wyjścia ze szpitala wręczono mu rozkaz. Od-

123

View DjVu Page 122 of 322
Go To: < prev next >

komenderowany przez kompartję do Europy w charakterze
tajnego agenta, jako znający tamtejsze warunki roboty, de-
maskować miał na miejscu kontrrewolucję.
Wyjeżdżał niechętnie, ale protestować nie próbował. Do
Paryża przyjechał pod przybranem nazwiskiem. Rychło wy-
węszono. Trzeba było znów przemykać się nocami. Zamknięty
w maleńkim numerze hoteliku na placu Panteonu, P'an
Tsiang-kuei przesunął skazówkę swego dnia powszedniego.
Spał w dzień, na miasto zaś wychodził dopiero późno wie-
czorem, kiedy w żółtawym odbłysku elektrycznych lamp
zaciera się zdradziecka barwa skóry, a pod szerokiem ron-
dem kapelusza nikną wydłużone szpary skośnych oczu.
W Paryżu, w dzielnicy Łacińskiej, roi się od nacjonali-
stycznie nastrojonych studentów. Wślizgnął się niepostrze-
żenie. Był małomówny i poważny, Pomału zaskarbił sobie
powszechne zaufanie. Do wiosny był już duszą całego
ruchu. Zartobliwy przydomek: "dyktator".
O wybuchu dżumy dowiedział się po raz pierwszy z ust
małego boy'a w hotelu. Instynktownie ucieszył się: nie-
oczekiwana sojuszniczka. Będzie zabawa lepsza od wszelkich
interwencyj. Zakorkuje Europę na ładne parę miesięcy
- ani okrętów, ani wojsk, ani nabitych funtami waliz. Byle
tylko przetrzymała trochę dłużej, póki nasi nie zdążą
rozprawić się docna ze swoimi i z tamtymi!
Przypadkowy zwiastun złowrogiej nowiny, podniósłszy
oczy, dostrzegł ze zdumieniem, że kamienna twarz żółtego
pana, jak dojrzały owoc, pęka po raz pierwszy szeroką
szczeliną uśmiechu. Pochylonemu nad wystraszonym boy'em
P'an Tsiang-kuejowi wydało się nagle, że w szeroko roz-
wartych oczach chłopca dostrzega inne oczy, wąskie i skośne,
a poprzez kontury jego twarzy, jak przez woal - inną
twarz, mongolską, wyszczerzoną gębę dżumy.
Chłopak hotelowy zmarł zresztą tejże nocy, zaraziwszy
się dżumą jeden z pierwszych.

*

124

View DjVu Page 123 of 322
Go To: < prev next >

W maleńskiej chińskiej restauracyjce, przegięty przez
stolik, starszy pan ze szpakowatą bródką, obserwujący upor-
czywie P'an Tsiang-kueja z ponad okularów, powiedział,
rumieniąc się, stanowczym, nieco drżącym głosem:
- Przepraszam pana, że go niepokoję. Mam z panem do
pomówienia...
P'an Tsiang-kuei podniósł oczy z nad talerza i spojrzał
ze zdumieniem na obcego pana, usiłując przypomnieć sobie,
czy już gdzieś tej twarzy nie widział.
- Nie przypomina mnie pan sobie oczywiście - po-
wiedział starszy pan, nie spuszczając z niego oczu. - Jesteś
pan zanadto Chińczykiem, aby rozróżniać twarze Europej-
czyków. Tem bardziej, że w gruncie rzeczy nie łączyły nas
nigdy stosunki znajomości w ścisłem tego słowa znaczeniu.
Studjował pan u mnie, na Sorbonie, bakterjologję i bio-
chemję, będzie temu z jakich siedm lat. Byłem pańskim
profesorem. Stosunek nie obowiązujący do zapamiętania.
Co innego, jeżeli chodzi o mnie. Obserwowałem was zawsze
z ciekawością.
Przyjeżdżacie do nas pewnego ranka i, stojąc jeszcze na
stopniach wagonu, nie dotknąwszy nogą naszej ziemi, rzuca-
nie się, jak z trampoliny pływalni, głową wdół, w basen
naszej wiedzy, żądni przebyć go jak najszybciej wpław,
jakgdyby po tamtej stronie oczekiwała was jakaś czarodziej-
ska, wam jednym wiadoma nagroda. W obce formy myśli
europejskiej wciskacie swą nie mieszczącą się w nich, od-
mienną umysłowość z równą pasją, z jaką kobiety wasze
wtłaczają swoje okaleczone nogi w ciasne otwory swych
chodaków. Mam wrażenie, że, gdybyście dowiedzieli się
pewnego dnia, iż ludzie o dłuższych nogach widzą rzeczy
lepiej, nie zawahalibyście się ani na chwilę obciąć sobie
własne nogi i zastąpić je dłuższemi od nich protezami.
Jesteście naszymi najpodatniejszymi, najpilniejszymi pilniejszymi
uczniami i jednocześnie - najbardziej niewdzięcznymi.
Uzbrojeni w siedmiomilowe buty naszej wiedzy, zostawiacie

125

View DjVu Page 124 of 322
Go To: < prev next >

je przed progiem własnego domostwa, jak parę pantofli, by
pójść dalej boso po wysłanej matami przesądów posadzce
tradycji.
Pan byłeś właśnie jednym z moich najlepszych, najgor-
liwszych uczni. Oczywiście to jeszcze nie powód, by po tylu
latach odnawiać znajomość w tak dalece odmiennych oko-
licznościach.
Kiedy pewnego dnia zniknąłeś mi pan z oczu, jak tylu
innych pańskich rodaków, sądziłem, że drogi nasze nie
skrzyżują się już nigdy. Zapomniałem o panu, jak się
zapomina o przechodniach, potrąconych kiedyś na ulicy,
których obraz ulatnia się równocześnie z konwencjonalnem
uchyleniem kapelusza. Niestety stało się inaczej. Drogi nasze
zbiegły się jeszcze raz i odtąd nic już nie jest ich w stanie
rozdzielić, chyba... chyba radykalna amputacja...
P'an Tsiang-kuei przypatrywał się starszemu panu z wzra-
stającem zdziwieniem:
- Przepraszam pana - powiedział łagodnie - wy-
daje mi się jednak, że bierze mnie pan za kogo innego. Je-
żeli kiedyś nawet studjowałem pod pańskim kierunkiem na
Sorbonie bakterjologję i biochemję, - zdaje się, że to istot-
nie miało miejsce - mogę pana zapewnić z całą, stanow-
czością, że nigdy więcej w życiu pana nie spotykałem.
- Nie potrzebuje mnie pan zapewniać - odparł siwy
pan, wyzierając z ponad okularów. - Wiem o tem dosko-
nale. Pan istotnie nie spotykał mnie więcej nigdy. To ja
pana spotkałem. Spotkałem pana w Nankinie, w roku 1927.
Jeżeli pan sobie przypomina, w roku tym w paru prowin-
cjach Chin zanotowano masowe wypadki cholery azjatyckiej.
Towarzystwo Bakterjologiczne wydelegowało mnie tam ce-
lem przeprowadzenia na miejscu odpowiednich badań nau-
kowych. Pojechałem tem chętniej, że miałem nadzieję zo-
baczenia się z moim jedynakiem, który w owym czasie
wstąpił ochotniczo do jednego z oddziałów desantu; pan-
cernik jego stał właśnie u brzegów Chin.

126

View DjVu Page 125 of 322
Go To: < prev next >

Wojna domowa, która objęła badane przeze mnie okręgi,
zmusiła mnie do szukania schronienia w Nankinie. Miałem
istotnie możność zobaczenia się z synem, gdyż okręt jego
stał na kotwicy u wejścia do portu. Jednakże w parę dni po
mojem przybyciu w mieście wybuchły rozruchy. Wówczas to
ujrzałem pana po raz drugi. Zobaczyłem pana na czele roz-
juszonego motłochu, który atakował broniące koncesji wojska
desantu. Mało wprawdzie przypominał pan w owej chwili
nieśmiałego, pracowitego studenta Sorbony, ale mimo to
poznałem pana odrazu.
Angielska koncesja, w której znalazłem przytułek, zo-
stała złupiona przez cofających się żołnierzy chińskich, i nas,
rozbudzonych, w bieliżnie, ewakuowano pośpiesznie na ocze-
kujący w przystani angielski krążownik, pod eskortą od-
działu wojska. W liczbie oficerów jednego z tych oddziałów
był również i mój syn. Z wytężoną. uwagą obserwowałem
przez lunetę z pokładu przebieg rozwijającej się bitwy. Wi-
działem, jak z zaułków miasta chińskiego runął rozbestwiony
tłum, zalewając całe nadbrzeże. Na czele tłumu biegłeś pan.
Pod naporem zdziczałej czerni żołnierze nasi zaczęli się
cofać. Wtedy ujrzałem mojego chłopca. Biegł z rewolwerem
w ręku, zatrzymując uciekających i zmuszając ich do po-
wrotu. Nacierała nań rozwścieczona tłuszcza. I wtedy zo-
baczyłem, zobaczyłem na własne oczy, jak pan pierwszy
doskoczyłeś do niego i rozmiażdżyłeś mu czaszkę kolbą
karabinu.
Straciłem przytomność i przeniesiono mnie do kajuty.
Od tego czasu pozostałem zupełnie sam. Jednem ude-
rzeniem odebrałeś mi wszystko. Nauka, która była dotąd
mojem jedynem powietrzem, stała mi się nienawistną. Ile-
kroć próbowałem zasiąść do pracy, zawsze stawał mi przed
Oczyma obraz mojego chłopca i nie byłem w stanie na-
pisać ani jednej litery.
Uwzględniając moje zasługi na polu nauki, emerytowano
mnie, jak niedołężnego starca, pozostawiając mi z łaski

127

View DjVu Page 126 of 322
Go To: < prev next >

pensję profesorską. Jestem nikomu niepotrzebnym szczu-
rem, żerującym na padlinie własnej wieloletniej pracy.
Przez lata te, siedząc sam, jak kret, w ciemnym pokoju,
wiele i często myślałem o panu. Długo, po nocach, szukałem
kładki - od pracowitego studenta Sorbonny, płonącego po-
bożnym podziwem, niemal żarliwą miłością do naszej wielo-
wiekowej kultury i wiedzy, składającego na jej ołtarzu
nakrochmalone kwiaty swego zapału, do rozbestwionego
Azjaty, masakrującego w dzikiem opętaniu nienawiści nie-
dawnych nauczycieli i gościnnych gospodarzy. Wałęsając
się wieczorami po uliczkach i wypatrując z za rogu wycho-
dzących z Sorbony skośnookich studentów z kajetami
w ręku, usiłowałem wyczytać na ich twarzach tajemnicę tej
nienawiści. Ale twarze ich były uśmiechnięte i sztywne, jak
maski.
Jednego wieczora zaszedłem do kolegi, rektora Sorbony,
i w długiej rozmowie starałem się go przekonać, że kultura
europejska, przeszczepiona na grunt azjatycki, jak bakterja,
przeniesiona w inne środowisko, staje się dla Europy za-
bójczą; że Europa, oświecając nieopatrznie Azję, gotuje sobie
własną zagładę. Dowodziłem mu, że należy, nie tracąc ani
dnia, zamknąć uniwersytety europejskie dla Azjatów. Wziął
mnie za warjata i, skierowawszy rozmowę na inne tory,
troskliwie odprowadził mnie do domu.
Zczasem kontretny obraz pański zatarł mi się w wy-
obraźni i, godzinami siedząc z zamkniętemi oczyma, na-
próżno usiłowalem go sobie odtworzyć. Twarz pańska prze-
ślizgnęła mi się gdzieś, przez sito pamięci, zostały jedynie
skośne, zwężone oczy i wystające kości policzków, jak szablon,
którego luki należy samemu wypełnić.
Aż raz, wieczorem, zetknąłem się z panem na ulicy twarzą
w twarz. Poznałem pana odrazu. Szedłeś pan szybko przed
siebie i nie zauważyłeś nawet, że zatrzymałem się na twojej
drodze, jak wryty.
Przez całą noc rozmyślałem nad różnymi sposobami ze-

128

View DjVu Page 127 of 322
Go To: < prev next >

msty, która narzucała mi się sama. O świcie, nie mogąc do-
czekać dnia, udałem się na policję i kazałem pana aresztować.
Odpowiedziano mi wymijająco. Wskazywano na brak do-
wodów i przyrzeczono mi wdrożyć dochodzenie. Wyczułem,
że wszczynanie procesu byłoby bezcelowe, ponieważ wielu
uważa mnie za warjata.
Wówczas zrozumiałem, że pozostało mi jedno wyjście, że
muszę pana zabić. Wracając do domu kupiłem sześciostrza-
łowy rewolwer i wyruszyłem na pańskie poszukiwanie.
Zacząłem bywać w chińskich restauracjach, w nadziei, że
tam spotkam pana najpewniej. Przewidywania moje nie
zawiodły mnie. Przed dwoma tygodniami istotnie spotkałem
pana nareszcie w tej oto restauracyjce. Przekonałem się
jednak tego wieczora, że zabić człowieka nie jest wcale tak
łatwo, jakby się mogło zdawać. Widocznie do tego niezbędne
są też jakieś wrodzone zdolności lub przynajmniej wprawa.
Ja zaś nie mam ani jednych, ani drugiej.
Od dwóch tygodni chodzę za panem trop w trop, czekam
na pana wieczorem przed pańskim hotelem, jadam z panem
kolację w tym oto lokalu, towarzyszę panu, jak cień. I nie
umiem pana zabić.
Inni robią to jakoś tak poprostu, mimochodem. Być może,
nie trzeba o tem myśleć i wówczas to przychodzi samo,
odruchowo. Ja zaś nie przestaję o tem myśleć. Odprowa-
dzając pana do domu, przysięgam sobie, że jutro uczynię to
już na pewno. Ale "jutro" kończy się tak samo, jak dzi-
siaj.
Znalazłem się w tej sytuacji po raz pierwszy w życiu.
Nigdy nikogo nie zabijałem. Tak się już jakoś złożyło. Nie
byłem nawet na wojnie. Czytując niegdyś w gazetach opisy
dziesiątków morderstw, nawet nie wyobrażałem sobie, że
to takie trudne. Nad ranem, kiedy, odprowadziwszy pana
do hotelu (przystosowalem się do pańskiego trybu życia),
wracam do domu, wyciągam z kątów stare gazety i czytam
uważnie opisy najróżnorodniejszych zabójstw. Sądziłem,

129

View DjVu Page 128 of 322
Go To: < prev next >

że do wszystkiego potrzebne są pewne, bodaj elementarne,
studja przygotowawcze. W tym wypadku jednak nie na
wiele się one zdają. Widocznie, podobnie, jak znać teorję
malarstwa, nie znaczy jeszcze wcale umieć malować, tak
samo znajomość historji wszystkich mordów od stworzenia
świata nie może nikogo nauczyć praktyki jednego własno-
ręcznego zabójstwa.
Po dwóch tygodniach straciłem prawie nadzieję, że po-
trafię pana zabić kiedykolwiek.
Wybuch dżumy zpoczątku ucieszył mnie, jak proste a nie-
przewidziane wyjście z sytuacji. Liczyłem, że mnie ona
wyręczy, że, przyszedłszy następnego wieczora pod pański
hotel, z codziennym zamiarem zabicia pana, tym razem już
na pewno - natknę się na nosze z pańskiemi zwłokami.
Przychodzę co wieczór, punktualnie o godzinie przejazdu
trupiarek.
Dżuma jednak pana oszczędza. Początkowo sprawiało
mi radość chodzenie za panem krok w krok, obserwowanie
pana, jak się miotasz bez celu po pustych nocnych uliczkach,
jak szczur, schwytany w pułapkę. Pewność, że, mimo wszystko,
prędzej czy póżniej, musisz umrzeć od zarazy, była mi jedyną
pociechą w moich codziennych bezpłodnych powrotach. Czas
jednak mija. Jeżeli nie dziś, to jutro mogę umrzeć ja sam.
Zdarzyć się może z łatwością, że umrę przed panem.
Zdarzyć się może i tak, że ja umrę, a pan ocaleje. Do tego
dopuścić mi nie wolno. Dziś poprzysiągłem sobie, że za-
biję pana nieodwołalnie. Przyszedłem tu umyślnie wcześniej,
aby zająć stolik wtyle za tym, przy którym siada pan za-
zwyczaj. Umyśliłem sobie, że zabić pana ztyłu będzie mi
łatwiej. Tymczasem dziś właśnie spóźnił się pan i przy-
siadł po raz pierwszy wprost do mojego stolika. Czuję, że
nie zabiję pana znowu.
Postanowiłem spróbować ostatniego środka. Mam wra-
żenie, że nie mogę pana zabić, póki wiem, że pan niczego się
nie domyśla. Gdy będę przekonany, że pan wie o grożącem

130

View DjVu Page 129 of 322
Go To: < prev next >

mu niebezpieczeństwie i może się bronić, sądzę, że przyj-
dzie mi to łatwiej. Dlatego zdecydowałem się wyjawić
panu wszystko. Strzeż się pan! Broń się pan! Dzisiaj przy
wyjściu z tego lokalu zabiję pana!
Profesor umilkł w widocznem podnieceniu, nie odry-
wając od P'an Tsiang-kueja swych szarych oczu, spozie-
rających z ponad okularów. P'an Tsiang-kuei przyglądał
mu się przez chwilę z zaciekawieniem.
- Czy chce pan, byśmy wyszli zaraz? - zapytał spo-
kojnie, wycierając usta serwetką.
- Jak pan sobie życzy - odpowiedział kurtuazyjnie
profesor.
P'an Tsiang-kuei w milczeniu uregulował rachunek
i wstał od stołu. W drzwiach ustąpił drogę profesorowi.
Krótką chwilę obaj panowie certowali się ceremonjalnie, kto
ma wyjść pierwszy. Wreszcie pierwszy wyszedł profesor.
Znalazłszy się na ulicy, przez chwilę szli obok siebie
w milczeniu. Po pięciu. minutach milczącego marszu uliczka,
którą szli, nagle urwała się, uderzając, jak głową o mur,
o kamienną balustradę nadbrzeża. W dole centkami świateł
migotała Sekwana.
P'an Tsiang-kuei i profesor zatrzymali się niezdecydo-
wanie.
- Niech pan mi powie - podjął wreszcie profesor,
przecierając chusteczką zapotniałe szkła okularów - niech
pan mi powie z łaski swojej... Nie mogę tego zrozumieć.
Zaco wy właściwie nienawidzicie nas tak nieprzejednanie, nas,
którym tyle zawdzięczacie, od których zapożyczacie się
nieustannie. Myślę nad tem ciągle i nie mogę odpowiedzieć
sobie na to pytanie. Zabiwszy pana, nigdy się już tego nie
dowiem. Niech mi pan to wytłumaczy, jeżeli nie sprawi to
panu różnicy...

Pod wygiętemi żeńsko arkadami mostu miljonem rozmo-
dlonych ust bełkotała czarna, połyskliwa woda.

131

View DjVu Page 130 of 322
Go To: < prev next >

Oparty o kamienną balustradę, P'an Tsiang-kuei mówił
głosem miarowym i beznamiętnym:
- Antagonizm azjo-europejski, o którym uczeni wasi
wypisują całe tomy, doszukując się jego źródeł w głębinach
uwarstwień rasowych i religijnych, rozwiązuje się bez reszty
powierzchni codziennej ekonomiki i walki klas. Wasza

nauka, z której jesteście tacy dumni i którą przyjeżdżamy
do was studjować, nie jest systemem narzędzi panowania
człowieka nad przyrodą, lecz systemem narzędzi panowania
Europy nad nie-Europą, systemem narzędzi wyzysku słab-
szych kontynentów. Dlatego nienawidzimy waszej Europy
i dlatego przyjeżdżamy tak żarliwie was studjować. Jedynie
opanowawszy zdobycze waszej nauki, będziemy w stanie
zrzucić wasze jarzmo. Wasza burżuazyjna Europa, rozpra-
wiająca szeroko o swej samowystazczalności kulturalnej,
jest tylko małą pasorzytem, przyczepionym do zachodniego
boku olbrzymiego ciała Azji i wysysającym z niego soki.
To my, sadzący ryż, hodujący bawełnę i herbatę, jesteśmy,
narówni z waszym własnym proletarjatem, właściwymi,
chociaż pośrednimi twórcami waszej kultury. Do jej skom-
plikowanego zapachu, trącącego na cały świat potem waszych
robotników i chłopów, miesza się zapach potu chińskiego
kulisa.
Dziś zresztą role nasze się zmieniają. Wasza żarłoczna
Europa zdycha, jak klacz, która złamała nogę przed ostatnią
przeszkodą. Zdycha, nie zdążywszy pożreć wszystkiego, ze
zdławionym od zbytniej łapczywości przełykiem. Nie jest
to przypadek, że zarazą, która ją dobija, jest dżuma, nasza
stara azjatycka znajoma. Azja okazała się niestrawną dla
żołądka europejskiego kapitalizmu.
Słodko jest patrzeć na śmierć wroga, zakradłszy się za
jej plecami do wnętrza jego domu, widzieć w jego roz-
szerzonych przerażeniem źrenicach minjaturowe odbicie
własnej twarzy. Widziałem jednego z waszych zadżumionych.
Siny już był prawie, gdy wynosiła go z domu służba sani-

132

View DjVu Page 131 of 322
Go To: < prev next >

tarna. Kiedy ułożyć go chciano na wspólnym wozie. wyrwał
się z krzykiem: "Nie kładźcie mnie tam! Tam są zadżu-
mieni!" Wpakowano go przemocą. Rzucał się, kopał i gryzł,
gdy zaś wepchnięto go wreszcie i zatrzaśnięto za nim
drzwiczki, nagle posiniał i stężał. Strach przed śmiercią
przyśpieszył zbyt powoli zbliżającą się śmierć.
Patrzyłem w te oczy, rozszerzone śmiertelną trwogą, i zro-
zumiałem wówczas, że ten strach właśnie jest motorem
i dźwignią całej waszej olbrzymiej kullury. Ten lęk, ten
pęd do utrwalenia się za wszelką cenę, wbrew logicznej
nieuchronności śmierci, popychał was do nadludzkich wy-
siłków, byle wykuć swą twarz na takich wyżynach, gdzie
nie mogłaby jej już zmyć pochłaniająca wszystko rzeka
czasu. I myślałem jeszcze, że wyrwać naszą Azję z jej
tysiącoletniej śpiączki pod figowem drzewem buddyzmu
zdołać może jedynie zastrzyknięcie jej tej surowicy kultury
europejskiej. Dotychczas Europa posyłała nam tylko swoich
kupców i swoich misjonarzy, Chrześcijaństwo było niegdyś
jadem, zaszczepionym przez Azję Europie, jadem, który
zniszczył bogatą kulturę rzymską. i pogrążył Europę na
długie wieki w mrokach barbarzyństwa. Lecz Europa nawet
tę truciznę bezwładu potrafiła zasymilować, skinetyzować ją,
uczynić dla siebie niejadowitą, obrócić ją w narzędzie ucisku
innych. Dziś w spóźnionym odwecie eksportuje ją nam zpo-
wrotem. Nie mogąc uczynić z nas własnej koncesji, chce z nas
zrobić koncesję Watykanu. Chrystus jest komiwojażerem,
płatnym agentem wyzyskiwaczy.
Dziś już zresztą zaszkodzić nam nie może. Europa zdycha
w ostatnich konwulsyjnych podrygach. Nie pomogą jej
żadne kordony sanitarne. Z Paryża dżuma musi rozlać się
nieuchronnie po całym kontynencie. Prawdę mówiąc, jej
ingerencja w naszym odwiecznym sporze była naj zupełniej
zbyteczna. Absurdalność tej interwencji byłaby w stanie
przekonać mnie o istnieniu waszego boga, którego tricki, je-
żeli wierzyć autorom pisma święlego, nigdy nie grzeszyły

133

View DjVu Page 132 of 322
Go To: < prev next >

zbytnią inteligencją. Lata waszej imperjalistycznej Europy
były już, tak, czy inaczej, policzone, i nie było potrzeby
przyśpieszać jej końca podobnym wybrykiem.
Za dwa lata, na bezimiennej, zapuszczonej mogile waszej
drapieżnej Europy eksploatatorów wyrosłaby nowa Europa,
Europa robotników, z którą Azja porozumialaby się z ła-
twością międzynarodowym językiem pracy.
Nieproszone wtrącenie się najbezsensowniejszej klęski ży-
wiołowej może dziś jednym razem obucha uśmiercić obie
te Europy: zdychającą i jeszcze nienarodzoną.
Stara lichwiarka nie zdążyła nawet sporządzić swego
testamentu. Ale testament ten, chociaż niepisany, istnieje,
Spadkobiercami jej, narówni z waszym własnym prole-
tarjatem, jesteśmy. Los zarzucił nas. tu, do metropolji
Europy, poto, abyśmy z jej kostniejących rąk przejęli jej
klucze.
P'an Tsiang-kuei umilkł. Chwilę słychać było tylko plusk
wody, rozbijającej się wdole o filary mostu.
- Myli się pan - rzekł wreszcie profesor. - Jesteście za
słabi, by udźiwignąć na swoich barkach ciężar jej spadku.
Jeśli Europa umrze, jeśli wymrze jej inteligencja, wraz z nią
zginą owoce jej kultury i techniki. Wówczas popadniecie
zpowrotem w waszą wiekową śpiączkę, skoro nie stanie
tego jedynego bodżca. Czy przypuszcza pan serjo, że rolę
tę odegrać może nasze ciemne pospólstwo, że w sojuszu
z niem zdołacie zawładnąć skarbnicami naszej kultury? Ale
I do czegóż, prócz bezmyślnego niszczenia, zdolny jest nie-
oświecony, rządzony niskiemi instynktami plebs? Pozba-
wione swych chlebodawców, pańskie "masy pracujące" znaj-
dą się w sytuacji stada, któremu odebrano pasterzy. Polito-
wania godne w swej bezradności, popadną one napowrót
w mrok barbarzyństwa. Niezdolne do żadnego twórczego
wysiłku, nie będą one w stanie odziedziczyć jednego choćby
tylko Paryża i własnemi siłami uchronić go od ruiny.
- A jednak tak będzie i to, zapewniam pana, w naj-

134

View DjVu Page 133 of 322
Go To: < prev next >

bliższym czasie. Będzie pan miał sposobność przekonać się
o tem naocznie.
- Nonsens. Idę o zakład, że nie.
- Przyjmuję.
- Zakład zbyt abstrakcyjny, aby ktokolwiek z nas miał
szanse go wygrać.
- Możemy go z łatwością skonkretyzować. Jeżeli, przy
dotychczasowych postępach epidemji, Paryż za miesiąc nie
będzie w naszych rękach, uznaję się za pobitego.
- Akceptuję. Jedyny warunek: z chwilą przegranej
pakuje pan sobie bez mojej pomocy kulę w łeb.
- Zgoda.
- Może się zdarzyć, że umrę, nie doczekawszy się roz-
strzygnięcia naszego zakładu. To rzeczy w niczem nie
zmienia. Zakład obowiązuje po dawnemu.
- Obowiązuje po dawnemu.
- Jeżeli wygra pan, w takim razie ja przyrzekam
palnąć sobie w łeb.
- To zupełnie zbyteczne - odparł z uśmiechem P'an
Tsiang-kuei. - Jeśli wygram ja, zobowiąże się pan wrócić
do swej pracy naukowej i stać się lojalnym kierownikiem
laboratorjum do walki z dżumą w naszym proletarjackim
Paryżu.
- Zgoda. Termin - miesiąc. Na wszelki wypadek, dla
uniknięcia trudności, jakie nastręczyć może dotrzymanie
warunku naszego zakładu, pozwoli pan, że ofiaruję mu
już dziś ten oto rewolwer. Może posłuży on panu za fetysz.
P'an Tsiang-kuei z uśmiechem wsunął rewolwer do kie-
szeni:
- Poczynając od tej chwili, winien pan skrupulatnie
dbać o siebie i zachowywać wszelkie środki ostrożności,
aby nie zachorować i nie umrzeć, jeżeli, jako uczciwy dłuż-
nik, nie chce się pan stać niewypłacalnym. Poproszę pana
w każdym razie o pańską wizytówkę z adresem, żebym

135

View DjVu Page 134 of 322
Go To: < prev next >

wiedział, gdzie mam upomnieć się o należność w chwili
właściwej.
Profesor na wyrwanej z notesu kartce napisał ołówkiem
adres.
Pod wygiętemi żeńsko arkadami mostu miljonem roz-
modlonych ust bełkotała czarna, połyskliwa woda.

*

Na Sacré-Coeur biły dzwony, nieustanne, płaczliwe, bez-
radne.
Rozproszkowani w olbrzymiej kadzi miasta ludzie, w ob-
liczu wszystko niwelującego strychulca śmierci, czepiali
się kurczowo w ślepym pędzie odśrodkowym każdego ele-
mentu własnej odrębności, zbijali się, jak opiłki dokoła bie-
gunów magnesu, dokoła świątń własnego obrządku. Wieże
kościołów, cerkwi i meczetu odprowadzały w niebo, jak
piorunochrony, rosnący z każdą chwilą magnetyczny prąd
odrębności, zbijający rozproszone stado ludzkie w samoistne
kompleksy rasowe i religijne.
Pierwszy wybuch nastąpił w środowisku, wyodrębnionem
najbardziej już samym pigmentem swej skóry i pozbawionem
własnego piorunochrona-świątyni.
Dnia 30 lipca stacja radja przyniosła nieprawdopodobną
wiadomość. W nocy z dnia 29-go na 30-ty żółtoskórzy
mieszkańcy dzielnicy Łacińskiej dokonali zorganizowanego
zamachu stanu. Wszystkich białych mieszkańców zepchnięto
na prawy brzeg Sekwany, ogłaszając dzielnicę Łacińską
autonomiczną republiką żółtych.
Wieczorem tegoż dnia na murach opustoszałej dzielnicy
Łacińskiej ukazały się pierwsze długie pasy hieroglifów:
odezwy w języku chiilskim.
Rząd tymczasowy powiadamiał żółtoskórych mieszkańców
Paryża o ukonstytuowaniu na terytorjum byłej dzielnicy
Łacińskiej niezależnej republiki żółtych, w odruchu samo-
obrony przed zarazą Europejczyków. Rząd tymczasowy ogła-

136

View DjVu Page 135 of 322
Go To: < prev next >

szał każdego białego, schwytanego na terytorjum republiki,
wyjętym z pod prawa, jako rozsadnika dżumy. Rząd za-
braniał dalej żółtym, pod karą śmierci, opuszczania gra-
nic swej republiki. Celem ściślejszego odgrodzenia jej od
zarażonego miasta, republika otoczona została nowym mu-
rem chińskim barykad.
W krótkiej apostrofie do ludności rząd tymczasowy pole-
cał pieczy obywateli znajdujące się na terenie republiki
drogocenne bibljoleki, które, jak nietykalne skarbnice, prze-
chować miały owoce kultury europejskiej dla przyszłych
pokoleń.
Odezwę w imieniu rządu tymczasowego podpisał P'an
Tsiang-kuei.

137

View DjVu Page 136 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 137 of 322
Go To: < prev next >

III.

W cienistych głębiach oceanu, gdzie nie dosięgają już
prądy, wiry i odpluski fal, w nieruchomej, zielon-
kawej wodzie, martwej, jak woda akwarjum, w lasach gi-
gantycznych wodorostów, przedpotopowych sigilaryj i lian,
żyje ryba flądra.
Gdzieś, setki metrów wyżej, w wiecznej, niezmordowanej
pogoni pędzą białogrzywe fale, czarnym lemieszem prują
na metry w głąb obolałą powierzchnię oceanu kadłuby olbrzy-
mich parowców, w mętnej galarecie wody trzepocą galareto-
wate ośmiornice, jak chłodny błysk reflektora przecinają głę-
bie sztyletem łuski długie, wyostrzone ciała ryb w niespokoj-
nym pościgu.
Na dole jest cisza, chłodny, twardy piasek, sady drzew
bezpłodnych i białawych. Jak chmury, oglądane z aeroplanu.
Dno jest, jak niebo, jak odbicie nieba w wypukłej, nie-
zmierzonej kropli oceanu, z kosmosem własnych ruchomych
morskich gwiazd, zwyrtkich, ogoniastych komet, - chłodny
pośmiertny przytułek zabłąkanych, strudzonych wędrowców.
Na dnie żyje ryba flądra. Wziął ktoś rybę, rozciął ją
wzdłuż grzbietu przez pół i połowę położył na piasku.
Ryba flądra ma jedną tylko stronę - prawą, Lewą jej
stroną jest ziemia, dno.
Od nieużywania organu organ zanika. Wszystkie organy
flądry, z lewej, nie istniejącej strony przeniosły się na prawą.
I z prawej strony, jedno obok drugiego, patrzy zawsze wgórę
para maleńkich, beznamiętnych oczu.

139

View DjVu Page 138 of 322
Go To: < prev next >

Oczy patrzą zawsze wgórę, oba po jednej stronie,
poczwarne, niesamowite, dziwaczne, a lewej strony - wogóle
niema.
W ogromnem mieście Paryżu, w rudym, piegowatym
domu przy ulicy Pavé, mieszka rabi Eleazar ben Cwi.
Ulica Pavé leży w sercu dzielnicy Hôtel de Ville, małego
żydowskiego Paryża. W środku międzynarodowego miasta,
w centrum Francji, przyniesione tu skądś, ze wschodu,
z żyznych pól Ukrainy, z kałużastych miasteczek Galicji,
osiadło, namuliło się przez kilka dziesięcioleci, wyrosło
beztradycyjne nowoczesne ghetto, trwałe, nierozpuszczalne,
odosobnione.
W wielkiem wielojęzycznem mieście ścierają się z sobą
na miał setki języków, dziesiątki narodów i ras, użyźniając
mierzwą nowych, zapładniających elementów chłonną glebę
francuską. Żydzi polscy i rosyjscy z właściwą im zdolnością
nieasymilowania się, wlani w roztwór miasta, wypłyną
zawsze na powierzchnię jednolitą plamą oliwy.
W Paryżu kotłują się masy, powstają i upadają ga-
binety, zderzają się i przesadzają w karkołomnym wyścigu
wydarzenia. Tu jest cisza, czarny połyskliwy asfalt, lśniący,
jak berdyczowskie błoto, jeszybot i bożnica, tydzień od
piątku do piątku, i co piątek na stołach u okien karłowate
drzewka zakwitają pomarańczowemi płomykami świec.
Tu są swoje własne wydarzenia. Do piekarza Herszla przy-
jechał czerwonym samochodem syn z Ameryki, i samochód
nie mógł wjechać w wąską szczelinę uliczki Prevost. Z Jass
przybyła nowa partja żydów, uciekających przed pogro-
mem. Córka tandeciarza Mendla, która zeszłego roku zbiegła
do miasta z murzynem dżazbandystą z kawiarni na ulicy
Rivoli i po miesiącu wróciła do ojca, urodziła dziecko,
małego murzynka, i stary Mendel powiesił się w sieni ze
wstydu przed sąsiadami. W wąskich, obłupanych uliczkach
stygnie stęchłe, galaretowate powietrze, nieruchome i prze-

140

View DjVu Page 139 of 322
Go To: < prev next >

źroczyste, i wieczorem, załamujące się w niem cienie latarń
kołyszą się leniwie, jak gigantyczne wodorosty.
Rabi Eleazar ben Cwi ma dwoje osadzonych blisko siebie
oczu, i oczy patrzą zawsze wgórę, beznamiętne, maleńkie,
bliźniacze, obrócone ku niebu, w którem zdają się widzieć
jakieś dla nich tylko dostrzegalne rzeczy. Od nieużywania
organu organ zanika, Rabi Eleazar ben Cwi widzi wiele
rzeczy niedostępnych ludzkiemu wzrokowi, a nie widzi tych
najprostszych; ma jedną tylko stronę - tę, zwróconą do
nieba, a tej, obróconej ku ziemi - wogóle nie ma.
Oddawna, odkąd pamiętają mieszkańcy Hôtel de Ville,
rabi Eleazar ben Cwi mieszkał stale w domu przy bożnicy,
nie opuszczając go nigdy. Z domu jest wejście wprost do
bożnicy i rabi Eleazar ben Cwi, by odmówić maref, nie
potrzebuje przechodzić przez ulicę, Ulica nie zna rabiego
Eleazara. Znają go tylko ci, co zasięgali jego rady, to znaczy,
zna go cały Hôtel de Ville, bo i któż nie zasięgał rady
rabiego Eleazara ben Cwi, który jest mędrszy od wszystkich
rabinów-cudotwórców i do którego na sąd przyjeżdżają spe-
cjalnie samochodami nawet kupcy z tamtego brzegu Paryża?
Rabi Eleazar ben Cwi nie był nigdy w Paryżu. Przyjechał
tu przed pięćdziesięciu laty ze swego miasteczka i odraz u
zamieszkał w domu przy synagodze. A mądrości jego w za-
wiłych sporach kupieckich nie mogą się nachwalić kupcy
paryscy.
Rabi Eleazar ben Cwi ma swego starego szamesa, który
jeden mógłby opowiedzieć o świątobliwem życiu rebego.
Ale szames opowiada niechętnie i całe dnie i wieczory spę-
dza przy boku rebego. Szames powiada, że rebe jest bardzo
słabowity, i nie dopuszcza do niego osobiście z byle głup-
stwem, póki sam się nie przekona, że sprawa jest ważna
i wymaga rady w cztery oczy. Jedno jest pewne: komu
rabi Eleazar da w chustce swą ksybę, ten, choćby naj cięższą
boleścią Bóg go doświadczył, wraca do domu beztroski i we-
sół, jak ptaszek. To też drzwi do rebego zamykają się

141

View DjVu Page 140 of 322
Go To: < prev next >

rzadko, a staremu szamesowi, kiedy wychodzi w piątek na
zakupy, nigdy nie braknie pieniędzy w przetartej aksa-
mitnej portmonetce.
Rabi Eleazar ben Cwi ma dwoje maleńkich, blisko siebie I
osadzonych oczu, obydwoje od strony nieba. Szames mówił
w sekrecie staremu Herszlowi, że rebe często rozmawia
z Bogiem. Długo, godzinami, Bóg i rebe gawędzą ze sobą.
I żydzi wiedzą: rebe może mówić z Panem Bogiem, kiedy
zechce. To tak, jakby miał z nim stałe połączenie telefo-
niczne. Zwykli żydzi mogą dzwonić do Boga całe życie
i nigdy nie uzyskają komunikacji: tylu ludzi naraz chciałoby
się do niego dodzwonić. Czasem, raz w życiu, na krótką
chwilę, udaje się żydowi osiągnąć z Nim połączenie i wtedy
należy się bardzo śpieszyć, by wyłożyć swoją prośbę, zanim
nie przeszkodzi kto inny.
O rabim Eleazarze możnaby powiedzieć, że ma do dyspo-
zycji osobną linję i rozmawiać może z Bogiem o każdej
porze, bez obawy, że mu ktoś przerwie. Zresztą rebe Eleazar
wie, że Pan Bóg, jak każdy żyd, nie lubi, by go nagabywano,
gdy jest zajęty, i wie już, w jakich godzinach można poroz-
mawiać z nim najswobodniej. I Pan Bóg ma za to słabość
do rebego Eleazara i nie było jeszcze wypadku, aby mógł
mu czegoś odmówić.
Tak minęło wiele, wiele lat. Ile? Tego dokładnie nie
pamiętał nawet stary szames,
Roku tego rabi Eleazar ben Cwi czuł się już bardzo słaby,
często rozmawiał z szamesem o śmierci i przyjmował oso-
biście tylko w bardzo wyjątkowych wypadkach.
Pewnego wieczora szames wrócił z miasta później, niż
zwykle, i rebel omal nie opóźnił przez niego kolacji. Szames był
bardzo wystraszony. Na mieście opowiadano o jakiejś strasznej
chorobie, która nawiedziła Paryż. Dzieci krawca Lewiego,
które, jak to dzieci, poszły tańczyć na święto francuskie -
w parę godzin po powrocie umarły w strasznych boleściach.
Tej samej nocy umarła na boleści żona kamasznika Symchy

142

View DjVu Page 141 of 322
Go To: < prev next >

i jeszcze trzy żydówki. Od rana zmarło dwunastu żydów.
Na mieście panuje wielki lament. Szames, który pamiętał
cholerę w Żmerynce, widział w tem jej niezawodne objawy,
chociaż gazety nazywały nową zarazę inaczej. Żydzi są bardzo
zatrwożeni i wybierają się gromadą do rebego prosić go
o radę.
Rabi Eleazar ben Cwi wysłuchał sprawozdania szamesa
w milczeniu, jak bardzo jednak wziął je sobie do serca,
widać było już z tego, że nie dojadł nawet kolacji. Umywszy
ręce, kazał podać sobie tałes i zszedł do bożnicy.
W synagodze panował już lament i płacz. W ciągu wie-
czora umarło jeszcze trzydziestu żydów. Nazwiska krążyły
z ust do ust.
Rebe Eleazar długo modlił się zgięty nad swym pulpitem.
Kiedy zamknął "sejfer" i odwrócił się do wiernych, twarz
miał pogodną i świetlaną. Kazał zaraz na drugi dzień od-
prawić ślub na cmentarzu, jak to jest w zwyczaju w czasie
zarazy. Wyszukano na miejscu młodego i młodą. Kupiec
bławatny, Szyja, i czapnik, Sender, podjęli się wyposażyć
młodą parę.
Ślub odbył się nazajutrz, na cmentarzu Bagneux, w obec-
ności żydów z całego Hôtelu de Ville. Po ślubie odprowa-
dzono młodych do domu.
Tej samej nocy młoda umarła z objawami zarazy. Sza-
mes, do którego wystraszeni żydzi przybiegli z tą nowiną,
długo nie ważył się powtórzyć jej rebemu. Wreszcie,
w obawie, że rebe sam dowie się o tem w bożnicy, z wiel-
kiemi ostrożnościami dał mu do zrozumienia, co zaszło. Rabi
Eleazar nie powiedział nic, ale twarz jego, koloru jego
mlecznej brody, stała się jeszcze bledsza, i szames zauwa-
żył, że ten zły omen wywarł na nim wielkie wrażenie.
W synagodze panował lament głośniejszy jeszcze, niż wczo-
raj. W ciągu dnia umarło znowu sześćdziesięciu żydów.
Między nimi wszystkie pomywaczki wczorajszych trupów.
Umarło nadto dwunastu żydów z towarzystwa ostatniej po-

143

View DjVu Page 142 of 322
Go To: < prev next >

sługi, którzy chodzili odwiedzać rodziny nieboszczyków, sie-
dzące na pokucie. W Paryżu ludzie padali podobno na
ulicach tysiącami.
Przez całą noc trwało w bożnicy nabożeństwo, przerywane
wtargnięciem coraz to nowych zwiastunów szerzącego się
moru. Co chwila ktoś z rozmodlonych dowiadywał się o wy-
padku zarazy w swoim własnym domu i, zawodząc, wy-
biegał z synagogi.
Do rana modlił się żarliwie rabi Eleazar, zgarbiony nad
swoim modlitewnikiem. Nad ranem z trudnością trzymał
się już na nogach i gabe z szamesem musieli pod ręce od-
prowadzić go nagórę.
Na cały następny dzień rabi Eleazar ben Cwi zamknął
się w swoim pokoju i zabronił szamesowi dopuszczać do
siebie kogokolwiek. Na schodach cisnął się szlochający tłum.
Blady szames, z palcem na ustach, stał na warcie przed
drzwiami. Wiedział dobrze, że rebe rozmawia teraz z Panem
Bogiem i że nie należy mu w tem przeszkadzać.
Późno wieczorem rebe zawołał do siebie szamesa i kazał
sobie powtórzyć nowiny. Wiadomości były okropne. W ciągu
dnia zmarło jeszcze stu trzydziestu żydów. Trupy poniewie-
rały się w mieszkaniach niemyte, ponieważ wszystkie pomy-
waczki pozarażały się i pomarły. Rodziny nieboszczyków
siedziały na pokucie o głodzie, gdyż odwiedzający je człon-
kowie towarzystw ostatniej posługi wszyscy poumierali. Ro-
dziny siedzące na pokucie dogorywały kolejno. Ze składa-
jącej się z dziesięciu osób rodziny kamasznika Symchy,
którego żona zmarła zaraz pierwszej nocy, dziewięć już nie
żyje i na pokucie siedzi jeden ojciec.
Rebe kiwał w milczeniu głową, słuchając strasznych relacyj
szamesa. Potem kazał podać sobie tałes i zszedł do bożnicy.
Szames pobiegł za nim z obowiązku i z ciekawości.
Kiedy rebe Eleazar zjawił się w synagodze, zapanowala
w niej wielka cisza. Wszyscy wiedzieli, że rebe cały dzień

144

View DjVu Page 143 of 322
Go To: < prev next >

rozmawiał z Bogiem i że przychodzi powiedzieć coś waż-
nego. Wszystkie oczy skierowały się w jego stronę.
Stanąwszy na stopniach ołtarza, rabi Eleazar ben Cwi
zwrócił twarz do zebranych i mówić zaczął uroczystym gło-
sem prawodawcy:
- Bóg otworzył oczy moje i w księdze swego gniewu
pozwolił mi wyczytać belkijach nejfesz. Przez cały czas za-
razy żydzi zwoinieni będą od siedzenia na pokucie po swoich
zmarłych, jako też od grzebania ich w sposób rytualny. Na
czas zarazy zwłoki bez uprzednich obrządków zaszywać bę-
dziecie w płótno i wywozić na cmentarz. Bóg doświadczył
nas ciężko i jedynie modlitwa zdoła go przebłagać. Anioł
śmierci, Malach Hamaweth, wszedł do domów żydowskich
i drzwi naszych nie obroniła mezuze. Domy, których do-
tknął, będą nieczyste przez dni czterdzieści i podlegną opu-
szczeniu. Módlcie się i proście zmiłowania.
Rabi Eleazar, blady, słaniający się z osłabienia, zszedł
po stopniach i, podtrzymywany przez szamesa, opuścił boż-
nicę. Po wyjściu jego synagoga zahuczała tysiącem roz-
gorączkowanych głosów.
Wypadki dni następnych nie zdawały się świadczyć o tem,
jakoby Bóg zamierzał dać się przebłagać. Naskutek ogłoszo-
nego bekijach nejfesz liczba zgonów w ciągu następnych
dni nieco zmalała, nie spadając zresztą poniżej stu ofiar
dziennie. Natomiast zabrakło niebawem mieszkań, niezapo-
wietrzonych przez zarazę. Na dziesiąty dzień kryzys mie-
szkaniowy przybrał rozmiary zastraszające.
Rabi Eleazar ben Cwi zamknął się na cały ten czas
w mieszkaniu, nie pokazując się nawet w bożnicy i nie
przyjmując nikogo, poruczywszy wszystkie sprawy szame-
sowi. Napastowany szames umiał jedynie powiedzieć, że
rebe jest bardzo milczący i całemi godzinami rozmawia
głośno z Bogiem w swoim pokoju.
Na dziesiąty dzień, kiedy w całym Hôtel de Ville nie
znalazło się więcej ani jednego mieszkania nienawiedzonego

145

View DjVu Page 144 of 322
Go To: < prev next >

przez zarazę, dziesięciu najstarszych żydów udało się do
rebego w delegacji. Opłacony szames poszedł na palcach
zameldować rebemu o ich przybyciu.
Po długiej chwili wyszedł do nich sam rebe. Twarz miał
jeszcze bardziej przezroczystą, niż zwykle, aż strach było
pomyśleć, że życie jego wisi na włosku.
Kiedy szames przyniósł krzesła, zabrał głos stary Mechel,
największy grosista na cały Hôtel de Ville.
- Rebe - powiedział głosem bardzo przybitym - rebe,
uczyniliśmy wszystko, coś nam polecił. W księdze gniewu
bożego wyczytałeś bekijach nejfesz i odtąd żydzi nie siedzą
na pokucie po swoich umarłych, a zwłoki żydowskie bez
oporządzenia rytualnego, zaszyte w płótno, wysyłają na
cmentarz. Powiedziałeś, że domy nawiedzone przez zarazę
będą nieczyste przez dni czterdzieści i podlegną opuszczeniu,
i usłuchaliśmy cię, a jednak zaraza trwa, i niema dnia,
w którym nie ucierpiałoby od niej kilkadziesiąt rodzin ży-
dowskich. Mieszkania nasze są przepełnione. Wkrótce nie
będzie już ani jednego domu, nieskalanego morem. W całym
Hôtel de Ville niema już mieszkań. Rodziny zarażonych
śpią na ulicach. Co czynić, rebe?
Rabi Eleazar ben Cwi uśmiechnął się dobrotliwie, i dwoje
oczek, utkwionych gdzieś, poprzez Mechela, nie widząc go,
jakby był przezroczysty, odbłysnęły tym samym uśmiechem,
kiedy powiedział w zamyśleniu:
- Wiele jest jeszcze mieszkań w dzielnicy żydowskiej,
po które starczy sięgnąć ręką.
Starzy żydzi zamienili spojrzenia. Kiedy rebe mówi rzeczy
ważne, widzialne jego oczom, zwykłym rozumem ogarnąć
ich zrazu niesposób. Na chwilę zaległo milczenie. Wreszcie
stary Mechel zdobył się na odwagę i zapytał:
- Rebe, rozumowi naszemu nie równać się z twoim.
Słowa twoje są dla nas niejasne. Jakież to mieszkania masz
na myśli, po które starczy sięgnąć ręką?

146

View DjVu Page 145 of 322
Go To: < prev next >

Rabi Eleazar pomilczał chwilę, potem podjął, jakby do
siebie, w glębokiem zamyśleniu:
- Wiele jest mieszkań w dzielnicy żydowskiej, których
drzwi nie broni mezuze, Przez te drzwi wszedł do nas Ma-
lach Hamaweth.
Zapadła długa cisza. Potem rebe jął mówić dalej, jakby
ciągnął głośno własną myśl:
- Powiada rabi Hillel, naj mędrszy z mędrców: Za czasów
rabiego Ezra, kiedy naród żydowski był rozbity, a dokoła
szalała zaraza chrześcijaństwa, pragnąc ustrzec się przed
nią i zachować swój zakon, żydzi po miastach otoczyli do-
mostwa swoje wysokim murem, a współcześni nazwali te
miasta żydowskie słowem: "ghetto". Ale nadszedł czas, gdy
żydom uprzykrzyła się mowa ojców ich i zapragnęli ponieść
swój zakon między obcych na pohańbiebie. Wtedy zburzyli
mur, okalający ich domostwa, i odtąd klęski gojów stały
się ich klęskami, a gniew Pański obrócił się przeciw nim.
Póki nie ogrodzą się żydzi na nowo murem nieprzebytym
od wszystkiego, co nie jest nimi, póty pożerać ich będzie
mór, a anioł śmierci nie opuści ich progów.
W tem miejscu rabi Elcazar ben Cwi dał znak ręką, że
uważa audjencję za skończoną, polecając szamesowi odpro-
wadzić do drzwi przybylych.

*

Dnia 30 lipca o godzinie piątej po południu na bul-
warach ukazały się nadzwyczajne dodatki. W dodatkach
donoszono o nowym zamachu separatystycznym. Ludność
żydowska obwodu Hôtel de Ville opanowała ratusz i wyparła
z obrębu całej dzielnicy ludność aryjską. Apatyczni chrześci-
janie naogół nie stawiali oporu. Na jedyny zdecydowany
sprzeciw żydzi natrafili w dzielnicy Saint-Paul, zamieszkałej
przez ubogą ludność polską. W odruchu wrodzonego anty-
semityzmu ludność polska usiłowała przeciwstawić się z bro-
nią w ręku. Doszło do krwawych utarczek, które pociągnęły

147

View DjVu Page 146 of 322
Go To: < prev next >

za sobą straty ze stron obu, póki nie skończyły się zwy-
cięstwem przeważających liczebnie żydów.
Dodatki nadzwyczajne wspominały o rozklejonem na mu-
rach dzielnicy Hôtel de Ville orędziu gminy żydowskiej do
wszystkich żydów Paryża. Orędzie donosiło podobno o ukon-
stytuowaniu, w obronie przed zarazą aryjczyków, samodziel-
nej terytorjalnej gminy żydowskiej, odgrodzonej od reszty
miasta murem barykady. Wzywało ono wszystkich żydów
Paryża do przesiedlenia się na teren gminy, wyrażając prze-
świadczenie, że od nowej tej plagi, która nawiedziła aryj-
ską Europę za wielowiekowe gnębienie narodu żydowskiego,
ocaleje on i tym razem, pod warunkiem, że zachowa jak
najściślejszą izolację.
Wiadomość wywołała w mieście wielkie wrażenie. Wie-
czorem w stronę Hôtel de Ville z dzielnic zachodnicn
i północnych pociągnęły długie karawany samochodów, na-
ładowanych walizami. Nikt im w tem nie przeszkadzał.
U wejścia do dzielnicy Hôtel de Ville milicja narodowa
i szomrzy fortyfikowali gorączkowo barykady na wypadek
ewentualnej obrony.
Nikt zresztą nie zamierzał ich atakować.

*

W rudym, piegowatym domu przy ulicy Pavé, stary, zgar-
biony szames chodzi na palcach i cicho, na palcach, na-
słuchuje u drzwi.
Rabi Eleazar ben Cwi już trzeci dzień nie wychodzi ze
swego pokoju, nie przyjmuje żadnego pożywienia, modli
się i rozmawia z Bogiem. Szames słyszy monotonny, kiwa-
jący się głos. Nad otwartą zatłuszczoną księgą siedzi rabi
Eleazar i pałąkowate, przezroczyste jego ciało chyboce się,
jak trzcina, pod podmuchem tchnienia bożego. Rabi Eleazar
ben Cwi po raz pierwszy wątpi.
I jak tu nie zwątpić? Wziął na ramiona swoje brzemię,
przechodzące siły człowiecze. W księdze gniewu pańskiego

148

View DjVu Page 147 of 322
Go To: < prev next >

wyczytał bekijach nejfesz, i odtąd żydzi nie siedzą na po-
kucie po swoich zmarłych, a trupy żydowskie bez oporzą-
dzenia rytualnego idą na łono śmierci. Wszystko napróżno.
Czarne, pokraczne litery, jak podróżni, wymachujący
chusteczkami z okien pociągu w biegu, przesuwają się
przed przebiegającym je wzrokiem rebego Eleazara.
"I uczyni Pan rozdział między trzodami Izraelskiemi
i między trzodami Egipskiemi, aby nic nie zdechło ze
wszystkiego, co jest synów Izraelskich..."
Rabi Eleazar ben Cwi niżej, w wahadłowych pokłonach,
kołysze się nad książką. Postąpił, jak kazał Pan, oddzielił
trzody Izraelskie murem nieprzebytym, a oto zaraza szerzy
się wśród nich po dawnemu i niemasz na nią lekarstwa.
Czarne litery, jak krople męczeńskiej krwi, kapią na
książkę z wykrzywionych bolesnym grymasem ust rebego
Eleazara:
" I potłukł on grad po wszystkiej ziemi Egipskiej,
cokolwiek było na polu, od człowieka aż do bydlęcia;
i wszystko ziele polne potłukł grad, i wszystko drzewo
polne połamał.
Tylko w ziemi Gosen, gdzie synowie Izraelscy mie-
szkali, nie było gradu..."
Rabi Eleazar wątpi. Wziął na barki swoje odpowiedzial-
ność straszliwą: otoczył miasto żydowskie murem, pozbawia-
jąc je nawet własnego cmentarza; i po komorach gnić za-
częły trupy żydowskie,
I odsłonił rabi Eleazar żydom bekijach nejfesz niesłychane
w historji żydostwa, iż trupy, nie mogące spocząć w ziemi,
oddane być mają płomieniom.
I nie opuściła zaraza murów miasta żydowskiego.
A wszakże powiedział Pan:
"... I wezmą krwi jego, i pokropią obadwa podwoje
i naprożnik u domu.

149

View DjVu Page 148 of 322
Go To: < prev next >

I będzie wam ona krew na znak na domach, w których
będziecie; bo ujrzawszy krew, minę was, że nie będzie
u was plaga ku zatraceniu, gdy będę zabijał w ziemi
Egipskiej ..."
Rabi Eleazar ben Cwi wątpi po raz pierwszy w życiu,
ugina się pod ciężarem, jak gałązka - pod ptakiem. Per-
gaminowe wargi mamrocą:
- Panie, czemuż włożyłeś na mnie ciężar ten? Stary
jestem i wątłe są plecy moje.
Stara, zatłuszczona książka, jak sito, pełne drogocennej
cieczy, deszczem czarnych kropel-liter pada na spragniony
piasek duszy rebego Eleazara:
"... I rzekł Pan: Widząc, widziałem utrapienie ludu
mojego, który jest w Egipcie, a wołanie ich słyszałem
przez przystawy ich; bom doznał boleści jego.
Przetoż zstąpiłem, abym go wybawił z ręki Egipskiej
i wywiódł go z ziemi tej do ziemi dobrej i przestronnej,
do ziemi opływająccj mlekiem i miodem...
... Przetoż teraz, pójdź, a poślę cię do Faraona, abyś
wywiódł lud mój, syny Izraelskie z Egiptu.
I rzekł Mojżesz do Boga; któżem ja, abym szedł do
Faraona, a wywiódł syny Izrealskie z Egiptu?...
... I rzekł Mojżesz do Pana: Proszę, Panie, nie jestem
ja mężem wymownym ani przedtem, ani odtąd, jakoś
mówił do sługi swego; bom ciężkich ust i ciężkiego
języka.
A Pan mu rzekł: Któż uczynił usta człowiekowi?...
... Idźże teraz, a Ja będę usty twojemi, i nauczę cię,
cobyś miał mówić.
I rzekł Mojżesz: Słuchaj, Panie, poślij, proszę, tego,
kogo posłać masz.
I zapalił się gniew Pański na Mojżesza...
... Uczynił tedy Mojżesz i Aaron, jako im przykazał
Pan, tak uczynili.

150

View DjVu Page 149 of 322
Go To: < prev next >

A Mojżesz miał ośmdziesiąt lat, a Aaron ośmdziesiąt
i trzy lata, gdy mówili do Faraona ..."
Rabi Eleazar ben Cwi nie szemrze. Wie: niezbadane są
wyroki boże. Na kogo On wskaże palcem, ten daremnie
ujśćby chciał swemu przeznaczeniu. Nie, rabi Eleazar nie
będzie skomlal, jak Mojżesz: "Słuchaj, Panie, poślij tego,
kogo posłać masz." Za dawno przywykł do posłuchu.
Pewną ręką zamyka książkę. Wstaje. Wyprostował się Woła
szamesa.
Wystraszony szames widzi: zaszło coś ważnego, naj-
ważniejszego. Ze zwojów siwej brody, jak z białych kłę-
bów ofiarnego dymu, wykwita wąska, parafinowa twarz
rebego. Oczy świecą wewnętrznym blaskicm, patrzą, nie
widząc.
Rebe Eleazar każe zwołać starszyznę.
Wąskiemi, mroczniejącemi uliczkami, gdzie, jak olbrzy-
mie wodorosty, kołyszą się modlitewne cienie latarń, w roz-
wianym chałacie biegnie stary szames, wspina się po krę-
tych schodach, wrzucając w niedomknięty otwór drzwi
depeszę-szept: posłanie od rebego Eleazara.

*

Hallo! Czy Grand Hotel? Proszę mnie połączyć z po-
kojem mistera Dawida Lingslaya. Hallo! Hallo-o-o! Czy
mister Dawid Lingslay? Mówi sekretarz prezydjum rady
komisarzy koncesji anglo-amerykańskiej. Prezydjum prosi
pana uprzejmie o przybycie na tajne posiedzenie rady, o go-
dzinie jedenastej przed południem. Tak jest, za godzinę.
Możemy liczyć?...
Mister Dawid Lingslay przewrócił się na drugi bok.
Światło, przezierające przez szparę między storami, ude-
rzyło go w oczy i, marszcząc się, musiał powrócić do dawnej
pozycji. Tak świetnie spał, gdyby nie ten piekielny dzwonek.

151

View DjVu Page 150 of 322
Go To: < prev next >

Za godzinę - w "American-Express", Trzeba pomyśleć
o wstawaniu.
Mister Dawid Lingslay wyciągnął się jeszcze raz na wy-
godnem, czteroosobowem łóżku. Nagle zerwał się i przy-
siadł na krawędzi. Odrzuciwszy kołdrę, skrupulatnie po-
macał przez jedwabną pyjamę brzuch, potem, podnosząc
każdą rękę zosobna, - gruczoły pachowe. Po dokładnych
oględzinach wyciągnął się zpowrotem.
Codzień budził się z tym instynktownym strachem zdro-
wego, muskularnego ciała, przeczuwającego w zwierzęcym
lęku chwilę, w której, pewnego ranka, obudzi go gryzący
ból w dole brzucha. O przykrym tym fakcie, na którego
szali elementarny rachunek prawdopodobieństwa kładł dzie-
więćdziesiąt dziewięć przeciw stu, mister Dawid Lingslay
starał się za dnia nie myśleć, piastując gdzieś wewnątrz,
jak wychuchane w zanadrzu pisklę, nieśmiało formułowaną
nadzieję na tę jedną setną możliwości ocalenia.
Co rana jednak, gdy pogrążone we śnie ciało, w nagłem
przejściu od snu do jawy, oscylowało jeszcze w irrealnej
próżni, zanim rozluźnione dźwignie woli nie trafiły znów
trybem na tryb, - jak odprężona sprężyna ciskał mu się do
gardła strach, który wciskać trzeba było dopiero pięścią
do jego komórki, gdzie przyczajony przebywał aż do następ-
nego rana.
W tych krótkich chwilach mister Dawid Lingslay przy-
pominał sobie, że tam, w szufladzie szafki nocnej - wy-
starczy sięgnąć ręką - leży, wyczekując niecierpliwie tego
jedncgo rana, mały, stalowy przedmiocik, skulony i niewi-
doczny, czeka, liczy niedosłyszalne tętno spoczywającego na
blacie, pękatego zegarka, który gdzieś, w swych wnętrzno-
ściach, w rozdygotanym wskazującym palcu skazówki chowa
ukrytą, jemu jednemu wiadomą, fatalną godzinę. Odliczył
już precyzyjnie tyle i tyle obrotów i odrabia je codzień,
udaną obojętnością maskując gorączkowy pośpiech.
W podobnych momentach mister Dawid Lingslay czuł taką

152

View DjVu Page 151 of 322
Go To: < prev next >

piekącą nienawiść do całego świata przedmiotów, że tylko
dzięki jego wrodzonemu opanowaniu i flegmie pokojówka
nie zastawała co rana jego apartamentu zdemolowanym.
Wyniosłe i oziębłe tafle luster, przyjmujące z lokajską
pokorą każdy rzucony im, jak policzek, gest, wszystkie te
szafy i biurka, obojętne, druzgocące swą niezbitą, matema-
tyczną pewnością, że stać będą tak samo, odbijać wypolero-
waną powierzchnią swej drewnianej skóry inne gesty, twarze
i grymasy, kiedy po misterze Dawidzie Lingslayu nie zo-
stanie ani śladu, swoją spokojną, arogancką wyższością
zdolne były doprowadzić go do szału. Miało się nieprze-
partą chęć porozbijać je, podeptać, połamać na kawałki,
zadać kłam ich niewzruszonej przewadze, napaść się wido-
kiem ich bezwładnych szczątków.
W chwilach takich mister Dawid Lingslay naciskał tylko
mocniej namydloną brzytwę, pod pocałunkicm której, jak
Afrodyta z piany morskej, wylaniała się twarz, oślepiająca
nagością wypielęgnowanej skóry.
Z tępą nienawiścią wpychał do kamizelki zegarek, do
tylnej kieszeni od spodni - mały, stalowy drobiazg. i wy-
chodził na miasto, starając się pozostawać w swoim pokoju
jak najkrócej.
Mister Dawid Lingslay, król amerykańskiego trustu meta-
lowego, właściciel czternastu wielkich dzienników w New
Yorku, Bostonie i Filadelfji, zatrzymał się w Paryżu w prze-
jeździe, zdążając starym zwyczajem na letnie miesiące do
Biarritz. W czasie tego kilkudniowego pobytu zaslała go
w Paryżu dżuma.
Wszelkie próby wydostania się z zadżumionego miasta
spełzły na niczem. Nie pomogły powaga nazwiska, olbrzy-
mie stosunki, astronomiczne czeki. Strach przed zarazą za-
tarł granice społeczne, potargał nierozerwalną pajęczynę
najniezawodniejszych znajomości, otoczył Paryż szczelnym,
wyrosłym przez jedną noc, nieprzebytym murem.

153

View DjVu Page 152 of 322
Go To: < prev next >

Po dwóch tygodniach bezowocnych zabiegów mister Dawid
zmuszony był dać za wygraną.
Jak wszyscy gracze giełdowi, mister Dawid Lingslay był
fatalistą i, przekonawszy się o bezskuteczności wszystkich
usilowań, sam na sam z sobą w swoim luksusowym po-
koju hotelowym przyznał się szczerze do przegranej.
Wszystko dotychczas w życiu udawało mu się niebywale.
Nieraz, stojąc na kolejnym szczeblu drabiny finansowej,
rzuciwszy okiem wdół, doznawał na chwilę lekkiego za-
wrotu głowy na myśl, że karta jego może być kiedyś bita.
Przekonawszy się tym razem, że wyjścia niema, mister
Dawid Lingslay, jak przystało na dżentelmena, sporządził
testament, przetelegrafował go do Nowego Jorku, zamknął
w biurku skoroszyty podręcznych spraw i czekał.
Dżuma wyraźnie bawiła się z nim w chowanego. Na
trzeci zaraz dzień w strasznych boleściach zmarł jego
osobisty sekretarz. Mister Dawid Lingslay czekał na swoją
kolej. Mijały dni. Po tygodniu czarna karetka zabrała z są-
siedniego pokoju maszynistkę. Coraz to pustoszał któryś
z przyległych apartamentów. Pod koniec drugiego ty-
godnia na całem pierwszem piętrze mister Dawid Lingslay.
pozostał sam. Z błyskawiczną szybkością, jak kamienie, rzu-
cone w studnię windy, znikali bezgłośnie lift-boy'e, służba,
maître d'hôtel'e. Na ich miejsce wynurzali się nowi. Od-
dawszy wieczorem portjerowi polecenie, mister Dawid,
schodząc nazajutrz, zastawał innego portjera, nie pytał,
powtarzał polecenie, starając się nie powracać myślą do tego
drobnego epizodu, pił małemi łykami gorącą poranną kawę
i jechał do swej metresy.
Od paru bowiem lat mister Dawid Lingslay utrzymywał
w Paryżu kochankę, której w prezencie ofiarował, wraz
z kolekcją oślepiającej biżuterji, niepozbawiony smaku
pałacyk na Polach Elizejskich.
Kochankę swą odwiedzał mister Dawid Lingslay dwa
razy do roku, nie zatrzymując się zresztą u niej nigdy i mie-

154

View DjVu Page 153 of 322
Go To: < prev next >

szkając po kawalersku, w Grand-Hôtelu. Zmuszały go do
tego interesy, pomijając już to, że, jako dżentelmen i czło-
wiek żonaty, nie lubił afiszować się swym stosunkiem.
Za każdej zaś bytności swej w Paryżu miał w nim tyle
interesów i spraw, że zazwyczaj, siedząc już w przedziale
i odbierając z rąk grooma tradycyjny pakiet nowości po-
wieściowych, przesyłany mu na dworzec przez kochankę,
spostrzegał dopiero, że przez cały czas swego pobytu spędził
z nią w sumie może niespełna sześć godzin i solennie przy-
rzekał powetować to sobie następnym razem, to jest za
pół roku.
Nadawszy do New Yorku testament, mister Dawid Lingslay
po raz pierwszy uświadomił sobie treść oklepanego słowa
"wakacje" i pożałował, że potrwają tak niedługo. Jak-
kolwiek bądź, postanowił po raz pierwszy w życiu całkowicie
poświęcić je miłości. Była to właśnie ta funkcja życiowa, na
którą nigdy nie wystarczało mu czasu, którą załatwiać musiał
między dwoma dzwonkami telefonu, zawsze w pośpiechu
i zawsze nie w porę.
Przed laty, w tradycyjny wieczór poślubny, kiedy sądził,
że tym razem będzie mógł poświęcić jej przynajmniej
przewidziane prawem dwanaście godzin, otrzymał w ostat-
niej niemal chwili ofertę niezmiernie korzystnej i skompli-
kowanej transakcji, o którą zabiegał oddawna; i przez całą
noc poślubną, wypełniając przykładnie, jak dżentelmen,
nałożone na niego przez społeczeństwo obowiązki i odpo-
wiadając w roztargnieniu na rozkapryszone pytania młodej
małżonki, przesuwał w głowie gigantyczne liczydła cyfr,
układając z nich odpowiedź, jaką trzeba będzie dać telefo-
nicznie jutro, z samego rana (byle nie zaspać!). W rezultacie,
ilekroć po latach, zwyczajem innych ludzi, mister Dawid
Jingslay usiłował przypomnieć sobie swą noc poślubną, na
kliszy pamięci występowały tylko te długie kolumny cyfr,
reszta zaś gubiła się gdzieś, jak źle wywołane tło.
Po raz pierwszy w życiu, być może na tydzień przed

155

View DjVu Page 154 of 322
Go To: < prev next >

śmiercią, mister Dawid Lingslay mógł niepodzielnie oddać
się miłości i każdy dzień był dla niego prawdziwym mio-
dowym miesiącem.
Kochanka, którą utrzymywał w Paryżu ze snobizmu, jak
dwa Rolls-Royce'y, jak stałą kabinę na "Majestic'u", aby
mieć z kim pójść wieczorem do teatru i potem na kolację do
"Ciro's", aby kusić zazdrosne spojrzenia innych mężczyzn
jej niezwykłą urodą, przyjmowaną przez niego na wiarę, od
innych, nie mając sam nigdy czasu dobrze się w niej
rozeznać, - okazała się w samej rzeczy cudowną istotką,
instrumentem czułym i czarownym, zawierającym niewy-
czerpane gamy słodyczy.
Mister Dawid spędzał z nią teraz całe dni, wieczory
i noce, odnalazłszy w sobie, w czterdziestym roku życia,
najtkliwszego amanta.
Jak sybaryta, pragnący zaostrzyć sobie rozkosz spożycia
następnego dania przez powstrzymanie się od poprzedniego,
mister Dawid nie przeniósł się do niej ostatecznie, zacho-
wując swój apartament w Grand-Hôtelu, aby po krótkich
godzinach rozłąki wracać do niej z coraz większą tęsknotą,
zakochany po raz pierwszy, po uszy.
Miłość, to kwestja wolnego czasu. Któż zgadnie grobow-
cami jakich płomiennych kochanków są poruszające się
dokoła nas opasłe cielska brzuchatych businessmanów, tych
paradoksalnych niewolników, przykutych za nogę niewi-
dzialnym łańcuchem do skazówki własnego zegarka.
Zresztą misterowi Dawidowi Lingslayowi i tym nawet
razem nie sądzone było rozwinąć w pełni skarbów swej
niezużytej erotyki. Przeszkodziły mu w tem wypadki, rap-
towne drgania sejsmiczne, które wstrząsnęły wkrótce psy-
chiczną skorupą zadżumionego Paryża.
Dnia 30 lipca, niemal równocześnie, z jednolitego orga-
nizmu Paryża, drogą zbrojnych zamachów separatystycznych,
w spontanicznym odruchu samoobrony przed zetknięciem
z zarazą aryjczyków, wyodrębniły się dwie dzielnice: Łaciń-

156

View DjVu Page 155 of 322
Go To: < prev next >

ska i Ratusz, tworząc na mapie dawnego Paryza dwa samo-
dzielne państewka: chińskie i żydowskie. Za przesunięciami
rasowemi podążyły socjalne.
Dnia 4 sierpnia ludność robotnicza dzielnic Belleville
i Menilmontant, rozbudzona nagłym nieprzepartym musem
zawładnięcia skromną gospodarką własnego, wymykającego
się jej z rąk życia, ogłosiła swe terytorjum samoistną repu-
bliką radziecką. Na stronę powstańców przeszło wojsko.
Wieczorem tegoż dnia, na znak protestu, kameloci kró-
lewscy przy poparciu katolickiej ludności przedmieścia Saint-
Germaine opanowali Lewy Brzeg Sekwany, od Pałacu In-
walidów do Pola Marsowego, ogłaszając restaurację mo-
narchji.
Zaskoczona błyskawicznością wypadków, zagrożoua w swem
posiadaniu, anglo-amerykańska ludność dzielnic centralnych
uczuła się zmuszoną zająć wobec nich określone stanowisko
i przedsięwziąć środki ostrożności. Celem omówiania wy-
darzeń, 8 września, w gmachu Opery, zwołany został pierw-
szy w swoim rodzaju miting dżentelmenów.
Na mitingu tym, gwoli samoobrony przed zbolszewizo-
wanemi dzielnicami Paryża, zdecydowano jednomyślnie dziel-
nice, zamieszkale przez ludność anglosaską, ogłosić na czas
zarazy autonomiczną koncesją anglo-amerykańską. Uzbro-
jona milicja, złożona z młodzieży, zająć się miala wznie-
sieniem barykad dokoła nowej koncesji i ich ewentualną
obroną, na wypadek napaści ze strony dzielnic zbuntowanych.
Tematem ożywionej dyskusji stała się sprawa tubylczej
ludności francuskiej, zamieszkującej teren nowej koncesji.
Część dżentelmenów obstawała stanowczo przy wysiedleniu
elementów nieanglosaskich. Większość głosów uzyskała
jednak rozumna propozycja mistera Ramsaya Marlingtona,
który wystąpił z wnioskiem użycia francuskich mieszkań-
ców koncesji, po ich gruntownem rozbrojeniu, do świadczeń
służebnych, rekrutując z nich niezbędne kadry służby hote-
lowej i prywatnej. Od świadczeń tych, według projektu

157

View DjVu Page 156 of 322
Go To: < prev next >

mistera Marlingtona, zwolnieni być mieli jedynie sklepikarze
i właściciele bistros, jako kierownicy zakładów użytecz-
ności publicznej. oraz Francuzi, mogący się wykazać rentą
roczną, przewyższającą sto tysięcy franków.
Wniosek mistera Ramsaya Marlingtona został wprowa-
dzony w życie. Ludność francuska dzielnic centralnych, przy-
zwyczajona oddawna do życia z napiwków turystów anglo-
amerykańskich, nie stawiła oporu przeprowadzeniu pro-
jektu mistera Marlingtona i z nową swą rolą pogodziła się
wcale nieźle, oszczędzając w ten sposób rządowi nowej kon-
cesji wielu nieprzewidzianych kłopotów.
Do zarządu koncesją pierwsze zgromadzenie wyłoniło
radę komisarzy, złożoną z dwunastu wybitnych finan-
sistów: sześciu Anglików i sześciu Amerykanów. Do dyspo-
zycji rządu tymczasowego oddano gmach "American-Express
Company".
W wyniku głosowania do rady komisarzy koncesji, w licz-
bie sześciu. potentatów amerykańskich, wybrany został i mister
Dawid Lingslay. Powaga nazwiska i stanowisko społeczne
nie pozwoliły mu wymówić się od tego zaszczytu, chociaż
sprawy państwowe i administracyjne kolidowały wyraźnie
z całokształtem jego obecnych zainteresowań i czynności, to
też postanowił poświęcać im jak najmniej czasu i uwagi.
Wspomnianego dnia, powróciwszy do hotelu o godzinie
piątej nad ranem, pełen najmelodyjniejszych oddźwięków
burzy miłosnej, która oskardami swych błyskawic rozorywała
w nim coraz głębsze pokłady nienasyconego smakoszostwa,
zbudzony nie w porę dzwonkiem społecznego obowiązku,
mister Dawid Lingslay bardziej, niż kiedykolwiek, odczuł
cały ciężar swej sytuacji socjalnej i w humorze więcej niż
kwaśnym, jął naciągać powoli swój wykwintny garnitur.
Kończył właśnie golić się przed lustrem, gdy, poprzedzony
pukaniem, do pokoju wszedł smukły, zawsze uśmiechnięty
boy, niegdyś pierwszy sekretarz wielkiego towarzystwa ubez-
pieczeniowego, które przy nowym stanie rzeczy straciło

158

View DjVu Page 157 of 322
Go To: < prev next >

wszelką rację bytu, i zameldował, że dwóch panów w ważnej
sprawie pragnie widzieć osobiście mistera Dawida Lingslaya.
Innym razem mister Dawid, przeczuwając jakichś
nudnych interesantów, byłby kazał zapewne powiedzieć, że
niema go w domu. Dziś jednak, postanawiając wychylić do
dna kielich społeczncgo obowiązku, gestem pełnym rezy-
gnacji kazał prosić ich do salonu.
Kiedy, po długiej chwili, kończąc zawiązywać krawat,
mister Dawid Lingslay ukazał się w drzwiach salonu, na
spotkanie jego wstali z foteli rabi Eleazar ben Cwi i starszy,
korpulentny jegomość w amerykańskich okularach.

159

View DjVu Page 158 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 159 of 322
Go To: < prev next >

IV.

N a Sacré-Coeur biły dzwony.
Z Saint-Pierre, z Saint-Clotilde, z Saint-Louis, z ma-
łych, rozrzuconych kościołków dzielnicy Saint-Germain, od-
powiadały im płaczliwym podźwiękiem dzwony katolickiego
Paryża.
Głuche, łzawe dzwony nad miastem ołowianemi pięściami
tłukły się we wklęsłą spiżową pierś i z wnętrza kościołów
odpowiadał im łomot kurczowo zaciśniętych rąk i gorzki,
pobożny mamrot. Nabożeństwo z wystawieniem sakramentu
trwało bez przerwy, odprawiane przez woskowych księży,
słaniających się ze zmęczenia.
W cerkwi dzielnicy Passy metropolita w złotych ryzach
gęstym, dostałym basem czytał ewangelję i dzwony dzwoniły
wszystkie, jak w dzień wielkanocny.
Paryż trzasł na nowo wzdłuż szerokiego szwa Sekwany,
sfastrygowanego niegdyś naprędce białemi nićmi mostów.
Na moście Passy, z dwóch końców, na latarniach, trzepocą
dwa sztandary: trójkolorowy sztandar imperjum rosyjskiego
i biały ze złotem i liljami sztandar Burbonów - prowizorycz-
na granica dwóch monarchij.
Po pustym moście, do środkowego przęsła i zpowrotem,
donośnym, miarowym krokiem przechadza się czterech
chłopców z karabinami na ramieniu: dwóch z jednego końca
mostu, dwóch - z drugiego.
Na żołnierskich czapkach chłopców w zielonych "ruba-
szkach" połyskują wyciągnięte skądś, z naftaliny, wypuco-

161

View DjVu Page 160 of 322
Go To: < prev next >

wane kredą carskie orzełki, spoglądające zgóry na skromne,
poczerniałe lilje młodocianych królewskich kamelotów.
Wasja Krestownikow niecierpliwie przesuwa na ramieniu
karabin. Karabin - ciężki, boli od niego ramię. Możeby
zdjąć? Nie, nie wypada. I Wasja sprężystym, dźwięcznym
krokiem przemierza most, z wyrazem niewzruszonej powagi
na rumianej, pucołowatej twarzy.
Mimo wszystko postanawia zdjąć. Trzeba tylko dojść do
środkowego przęsła, tam można będzie postawić kolbę na
ziemi i oprzeć się o lufę, bez ujmy dla prestiżu. To wy-
gląda poważnie i nawet bardziej monumentalnie. Nieraz na
obrazach widywał w tej pozie żolnierzy na warcie.
I Wasja, niezmącenie obojętny, opiera się malowniczo
o lufę, wystawiając naprzód odniechcenia prawą nogę
w błyszczącym, jak samowar, lakierowanym bucie.
Ilekroć jednak oczy jego spotykają się z oczyma grana-
towego szyldwacha z naprzeciw, Wasja nie może wytrzymać,
i z pod maski namaszczenia wymyka mu się łobuzerski
uśmiech. Jakie to zabawne: wczoraj jeszcze byli kolegami,
grali pod ławką w oczko i po lekcjach w tenisa, a dziś -
gwardziści, stojący na straży dwóch odrębnych, rozciągają-
cych się po obie strony mostu, państw, coprawda nie wro-
gich i do pewnego stopnia nawet sprzymierzonych, ale bądź
co bądź odrębnych.
Za przykładem Wasji wymuskany granatowy kamelocik
również opuszcza karabin i opiera się nonszalancko o lufę.
Chciałoby się zapalić papierosa, ale nie można - na warcie!
I dwaj szesnastoletni chłopcy, wsparci na karabinach,
tyłem do balustrady, patrzą statecznie w przestrzeń: dwóch
ołowianych źołnierzyków na tekturowym moście, na tle
kunsztownej papierowej dekoracji, przypominającej do złu-
dzenia Paryż dorosłych.
- Co to u was był wczoraj za harmider i strzelanina? -
rzuca mimochodem granatowy kamelocik, nie gardzący
krótką żołnierską pogawędką.

162

View DjVu Page 161 of 322
Go To: < prev next >

- E, nic, głupstwo - odpowiada po francusku Wasja,
podkreślając intonacją, że nawet mówić o tem nie warto.
- Przetrzebiliśmy troszkę żydów. Chleb żrą i jeszcze
zarazę roznoszą.
Wasja ogląda się, czy nikt nie widzi i, sięgnąwszy ręką
do kieszeni, wyciąga stamtąd masywną złotą papierośnicę:
jak tu nie pochwalić się przed kolegą?
- Widzisz, jaki mebel odebrałem jednemu? Na pewno
w Rosji buchnął, czekista. Dwadzieścia papierosów się mieści.
I przeczuwając wzgardliwą fałdkę w kącikach warg kolegi,
pośpiesznie dodaje:
- Nie masz pojęcia, co to za szubrawcy. Wczoraj mama na
jednej żydowicy poznała swoją własną kolję. W Moskwie
z sejfu ukradli. To się u nich nazywa: "skonfiskowali", Ma-
mie "skonfiskowali" w ten sposób całą biżuterję. Została jej
jedna obrączka.
Kamelocik patrzy z leciutką pogardą. Wie: zabierać ko-
sztowności, nawet żydom, nie wolno - to kradzież. Wie
jeszcze i co innego: ci Rosjanie, to dzicz. I wargi kamelota
d'Escarville'a krzywią się w złośliwym, lekceważącym
uśmiechu.
U wylotu mostu, od strony francuskiej, ukazuje się w tej
chwili grupka żołnierzy, prowadzących wpośrodku ja-
kiegoś człowieka w szarem ubraniu. Kamelota d'Escarville
z karabinem na ramieniu oddala się miarowym krokiem,
bez pośpiechu, w tę stronę. Wasja patrzy zaciekawiony.
Grupka kamelotów w towarzystwie d'Escarville'a zbliża się
ku środkowemu przęsłu.
Wasja rozróżnia już teraz wyraźnie chudego młodzieńca
w popielatem marynarkowem ubraniu i z wybitnie se-
mickim nosem. Kamelota d'Escarville objaśnia: uciekł
w nocy z waszego terytorjum na naszą stronę. Patrol zła-
pał go na mieście i odstawia zpowrotem.
Wasja aż oczy przymrużył z zachwytu: żyd! Uciekł,
zmyliwszy straże!

163

View DjVu Page 162 of 322
Go To: < prev next >

- Dajcie, ja go odprowadzę do rotmistrza.
Kameloci salutują i odchodzą. Wasja porucza koledze,
by pozostał na warcie. On odprowadzi zbiega.
Chudy, wysoki żydek, może o rok starszy od Wasji, milczy,
tylko zgarbił się jakoś, głowę wciągnął w ramiona, jak na-
stroszony ptak; niespokojny wzrok biega za Wasją, jak
jamnik.
Wasja zdejmuje z ramienia karabin, odwodzi bezpiecznik:
- Marsz naprzód! Nie próbuj uciekać, bo kula w łeb!
Żyd nie próbuje uciekać. Posłusznie idzie przodem.
Tylko głowę wcisnął jeszcze głębiej w ramiona i dwoje
przydługich rąk, jak poprzetrącane skrzydła, nieporadnie
dynda mu po bokach.
Zaś Wasja marzy: przyprowadzi sam, osobiście więźnia
przed rotmistrza Sołomina. Rotmistrz spojrzy, trzepnie
szpicrutą o cholewę, powie: doobrze! Wasja aż wypina
pierś z dumy i zadowolenia. Za rotmistrzem Sołominem
- w ogień. Cała młodzież go ubóstwia. Dzielny oficer.
Jeszcze w armji Wrangla bił bolszewików. Ci, co go znali,
opowiadają: odważny, jak djabeł. A jak strzela! Jaskółkę
w locie zabije. Wasja widział wczoraj na własne oczy:
siedział na stoliku na werandzie kawiarni przy rue de la
Pompe i zmykających żydów puszczał na pięćset kroków,
kładąc ich z nagana, jak kaczki, ani razu nie spudłował!
Będzie zabawa! Jeszcze na prawo, za róg...
Wasja widzi już zdaleka. Na werandzie bistro, naprzeciw
głównej kwatery, siedzi rotmistrz Sołomin w towarzystwie
jeszcze czterech oficerów. Piją od wczoraj wieczór.
Wasja sprężystym krokiem przecina plac i zatrzymuje
się przed werandą:
- Wasze błagorodje, melduję posłusznie, sprowadzam
zbiega. Zwiał wczoraj w nocy, zmyliwszy straże, na tamtą
stronę Sekwany. Schwytano go na mieście i odstawiono do
naszych przednich posterunków.
- Dooobrze! - mówi rotmistrz Sołomin, podnosząc

164

View DjVu Page 163 of 322
Go To: < prev next >

oczy, pod których spojrzeniem Wasja pręży się, jak struna.
- Dać go tu bliżej!
Oficerowie czują: będzie heca. Z rotmistrza kawalarz,
umie się zabawić. Z ciekawością przysuwają się bliżej.
Chudy, piegowaty żydek drży, jak liść.
- Bliżej - powtarza obojętnie rotmistrz Sołomin.
Odpowiadać krótko i węzłowato. Jakiego wyznania?
Żyd milczy. Pocóż mówić? I tak wszystko przepadło.
- Wyznania mojżeszowego?
Oficerowie, przeczuwając efektowne widowisko, parskają
śmiechem.
- Cóż to, niemowa, czy co? Czy też nie rozumie deli-
katnie? Pytam się: żyd?
- Nie... - pobladłemi wargami bełkoce chłopak.
Odpowiada mu wybuch śmiechu rozbawionych oficerów.
- Czekajcie panowie, cóż w tem śmiesznego? - mówi,
rozciągając słowa, rotmistrz Sołomin. - Nos niczego jeszcze
nie dowodzi. Czasami mama się zapatrzy. Skoro mówi, że
nie, to nie.
Oficerowie zrywają boki, zakochanemi oczyma spoglą-
dając na rotmistrza.
- Przeżegnaj się - cedzi rotmistrz.
Chłopak kurczowo skręconemi palcami próbuje nakreślić
znak krzyża. Drżąca ręka nie trafia na ramię, myli się, kreśli
w powietrzu jakiś dziwny zakrętas.
Wtóruje jej głośny ryk śmiechu podochoconych oficerów.
- Niezupełnie tak. - mówi z niezmąconym spokojem
rotmistrz Sołomin. - To się zdarza. Brak wprawy...
Jeszcze raz, powoli a dokladnie.
Chłopak zakreśla ręką mniej więcej prawidłowy zygzak.
- Tak, teraz już było znacznie lepiej. No, czy nie mó-
wiłem wam? Nos jeszcze niczego nie dowodzi. Odraz u widać,
że prawosławny. Żebyście nie mieli więcej wątpliwości,
spuśćcie mu tam, chłopcy, spodnie!

165

View DjVu Page 164 of 322
Go To: < prev next >

Chłopak gestem zawstydzonej gracji zaciska ręce dokoła
wstydliwego miejsca. Wasja i dwóch innych szeregowców
rzucają się na niego i rozpinają mu przemocą spodnie.
Chłopak szamoce się bezsilnie. Zdarte siłą spodnie bczkształt-
nemi obwarzankami ześlizgują się na ziemię pod ryk ogól-
nego śmiechu,
- Ach, tak? - wykrzykuje z udanem oburzeniem Soło-
min. - To ja tu, można powiedzieć, piersią własną cię
zasłaniam, na słowo ci wierzę, a ty, bratku, kłamiesz? Krzyż
święty niechrzczoną ręką plugawisz? Wiary własnej się
wypierasz? Tego się po tobie nie spodziewałem.
Chłopak podnosi i zapina niepotrzebne, nieposłuszne spod-
nie. Długo nie może natrafić na właściwy guzik.
- Przeszukać mu tam kieszenie, chłopcy! - mówi rot-
mistrz Sołomin.
Trzy pary chciwych rąk wciskają się w zanadrze, prze-
trząsają kieszenie, odrywają podszewkę eleganckiego ubranka
i, wyciągnąwszy z triumfem jakiś zeszycik - sowiecki pa-
szport, - podają go rotmistrzowi.
- Taaaak... - przeciąga rotmistrz. - Tak trzeba było
mówić odrazu. Poprosić: przepustkę do Belleville. Czemu
nie? Któż to widział uciekać tak po nocy. w dodatku pa-
szport zaszywać pod podszewkę. A, brzydko! No, żeby mi
to było ostatni raz!
Rotmistrz Sołomin zwraca paszport.
- Włożyć mu to zpowrotem do kieszeni! A teraz -
wiej!
Chłopak nie rozumie, patrzy wybałuszone tępo oczyma
na rotmistrza.
- Zmykaj! Żebym cię tu więcej nie widział!
Żyd robi niezdecydowany krok naprzód, jakby chciał
paść Sołominowi do nóg, zatrzymuje się, patrzy na uśmiech-
nięte twarze oficerów, odwraca się i zaczyna biec przed
siebie, wzdłuż muru, zpoczątku wolno, potem coraz prę-
dzej. Już jest prawie na rogu.

166

View DjVu Page 165 of 322
Go To: < prev next >

- Czekaj! - woła za nim rotmistrz Sołomin.
Chłopak zatrzymuje się i odwraca wylękły, niezdecydo-
wany.
- Czekaj, zapomniałem postawić ci na twoim paszporcie
pieczątkę - mówi Sołomin, posyłając wślad za nim kulę
z nagana.
Żyd pada nawznak z rozczapierzonemi niezgrabnie rę-
koma.
Wasja zna się na rzeczy, chwyta wlot. Karabin prze-
wiesił przez ramię, biegnie na róg, gdzie leży chłopak, po-
chyla się nad nim, wyciaga mu, z zanadrza jakiś przedmiot
i, wymachując nim w powietrzu, powraca biegiem do ofi-
cerów.
- W sam środek! - woła zdaleka, potrząsając małą czer-
woną książeczkę.
Wystrzępiony sowiecki paszport przedziurawiony jest
w środku na wylot i dokola otworu od kuli czerwoną ob-
wódką pieczątki zakrzepła krew.
Oficerowie ze szmerem uznania podają sobie z rąk do rąk
małą czerwoną książeczkę.
- No, czas spać - mówi, odsuwając krzesło i bębniąc
szpicrutą po cholewie, rotmistrz Sołomin. Radzę panom zro-
bić to samo. Za dwie godziny muszę być w Pałacu Bur-
bońskim. Wyspać się przecież też kiedyś trzeba. Do widzenia
- do wieczora.

*

W wygodnym parterowym pałacyku, którego drzwi otwo-
rzył mu ordynans, panował gęsty chłód i półmrok zapu-
szczonych rolet. Sołomin wyciągnął się na miękkim szez-
longu i kazał zdjąć sobie buty. Krzątający się na palcach
ordynans przyniósł poduszkę i ulotnił się z pokoju, zamy-
kając za sobą bez szmeru drzwi.
Sołomin pogrążył się w miękką błogość puszystej. jak
dywan, ciszy. Nie tak dawno zaczął korzystać z dobro-

167

View DjVu Page 166 of 322
Go To: < prev next >

czynnej atmosfery komfortu i, zanurzając się w nią każdo-
razowo, tajał, jak pastylka sacharyny w mocnej, przed-
wojennej rosyjskiej herbacie.
Z wysokości tonącego w dywanach szezlonga, pod mlecz-
nym księżycem kryształowej ampli, długie lata poniewierki
wydawały mu się jakimś podłym niemieckim filmem, wi-
dzianym w trzcciorzędnem, nadymionem kinie. Historja tych
filmów bywa prosta, banalna, w banalności swej gryząca,
jak machorka. Filmy takie, wyświetlane dziesiątkami w pod-
miejskich iluzjonach, wyciskają łzy z oczu sentymentalnych
szwaczek.
Syn oficera sztabowego. Po mamie - majątek pod
Moskwą. Dzieciństwo (zazwyczaj pokazuje się to w prologu):
kosztowne zabawki, guwernerzy i guwernantki. Chłopięctwo:
gimnazjum, książki i marki. Latem na wsi - na kaczki.
Pierwsze uciechy miłosne. Przeważnie dziewki folwarczne
pod kierownictwem doświadczonego ekonoma. I wszystko
inne, jak się należy.
Uniwersytet. "Moskwa w nocy". Wypełnianie luk w edu-
kacji erotycznej. I naraz, w najbardziej pikantnym, rzecby
można, momencie - mobilizacja.
Pochorążówka. Front. Ranny. Szpital na tyłach. Sio-
strzyczki. Otchłanie szałów miłosnych pod skromnym ha-
bitem samarytanki. Znowu front. Druga linja. Nuda splą-
drowanych miasteczek. Spirytus i karty. W chwilach głodu
ekstazy - żydóweczki. Głuche wieści z tyłów. Rewolucja.
Komitety i "towarzysze". Urlop. Moskwa. Czar munduru
i wynikające stąd rozkosze. l znowu wstrząs - Październik.
Tułaczka po mieszkaniach. Kryjówki. Szary żołnierski
płaszcz: i ręce usmolone sadzą: byle bez manicure i koniecznie
z odciskami. Papę rozstrzelano. W majątku - sowiet. Zie-
mię podzielili docna. We dworze, tam, gdzie wspomnienia
szczęsnego dzieciństwa - szkoła, umorusane wiejskie ba-
chory.
Ucieczka. Podrobione papiery. Krym. Wrangel. Ofen-

168

View DjVu Page 167 of 322
Go To: < prev next >

sywa. Odwet za "pohańbioną Rosję". Odzyskane miasteczka.
Kontrwywiad. Porachunki z bolszewikami. Rozstrzelania.
Komuniści i komsomolcy, W wolnych od zajęć chwilach
- Żydzi. Żydóweczki: lufa do skroni i jazda w kolejkę!
Lepka, cuchnąca krew.
Ewakuacja, pośpieszna, upokarzająca, jak ucieczka. Miasta
i ludzie. Konstantynopol. Sofja. Praga. Likwidacja zasił-
ków. Głód. W Paryżu angażują podobno białych oficerów
do armji Czan-Tso-lina. Paryż. Blaga, nic podobnego! Bez
środków do życia. Tournée po emigranckich komitetach.
Zasiłki skasowano. Dźwigał walizki na Dworcu Północnym.
Pracował w fabrykach Renault, jako zamiatacz. Redukcja.
Znów na bruku. Noclegi pod mostem. Jednorazowy zasiłek.
Egzamin szoferski. I jako uwieńczenie długoletniej włó-
częgi - nieśmiertelne, kanoniczne taxi.
Z szoferki wyżyć już było można. Daleko gorsze -
upokorzenia. Paryż roił się od znajomych, papy i własnych.
Nie wszyscy przyjechali z niczem. Niektórzy, owszem, po_
trali przeszwarcować coś niecoś, zgrubsza. W Paryżu z pie-
niędzmi niema kłopotu. Pozakładali przedsiębiorstwa, ro-
bią interesy. Wielu ma już własne maszyny. Inni dzień
i noc rozbijają się taksówkami. Przykre, kłopotliwe spot-
kania. Wożąc znajomych i wyciągając rękę po napiwek,
odwracał twarz w inną stronę. W notesie - adresy wszystkich
domów publicznych i domów schadzek.
Nietylko znajomi - często i znajome. Wieczorami, pod
"Florydą", pijane, w towarzystwie podskubanych Francu-
zików - taksówką do hotelu. Inne nie zdążą nawet dojechać
do hotelu, - wprost w taxi. Siedzenie miękkie - wszystkie
wygody. W polerowanem lusterku przy kierownicy - co
wieczora całe "Chabanais": wszystkie figury. Taxi, jak lupa-
nar, na kilometr zalatuje spermą... W Moskwie były gimna-
zistkami: warkoczyk, nieprzyzwoitego słowa w towarzystwie
nie zniesie, papa - tajny radca, narzeczony i wszystko, jak
się należy. Tu - ledwie wsiądzie do taksówki, już nogi

169

View DjVu Page 168 of 322
Go To: < prev next >

rozkracza: paryżanka! Cała Etoile - jeden wielki bordel:
pokaż sto franków - zaliżą na śmierć. Nie potępiał. Cóż,
może naprawdę żyć nie mają z czego? Każdy zarabia, jak
może... Aż do jednego, najbardziej upokarzającego spot-
kania.
Miał w Moskwie narzeczoną. Córka generała Achmatowa,
Tania. Oczy - lazur. Uduchowiona. Cała - Balmont i Sie-
wierianin. Na fortepianie gra, jak artystka. Zaręczyli się przed
rewolucją. Kiedy odjeżdżał na front, pocałowała go w usta
i dwie ciepłe łezki spłynęły mu po policzkach, zostały na
zawsze w małej fiolce serca.
Z Rosji uciekli jedni z pierwszych. Przebąkiwano o nich,
że są w Paryżu. Przewidujący generał pieniądze umieścił
w zagranicznym banku. W Paryżu, grając na giełdzie, ma-
jątek podobno podwoił.
Przyjechawszy do Paryża latem, Sołomin odszukał ich
adres. Powiedziano mu: państwo - w Nizzy, kiedy wrócą
- nie wiemy.
I oto, pewnego razu, odwożąc klientkę pod znajomy dom
schadzek, ujrzał: wychodzi z bramy - ona. Nie wierzył
własnym oczom. Wsiadła do taksówki, niedbale rzuciła
adres.
Jadąc, układał w myśli plan. Nie powie nic, tylko przy
płaceniu zdejmie czapkę, żeby go poznała. Przed domem
jej jednak nie wytrzymał. Osadziwszy maszynę, odwrócił się
do wnętrza i zdejmując czapkę, powiedział dobitnie:
- Dużo też pani dorabia w ten sposób, Tatjano Nikoła-
jewno?
Przelękła się, potem - w płacz. Wodotrysk słów. Papa
skąpy, wylicza każdy grosz. Trudno chodzić w pocerowanych
pończochach. Tyle przeżyli...
- Gdzież to, jeżeli wolno wiedzieć? W Nizzy?
Zmarszczyła brwi. Trzasnęła drzwiczkami. Nie jest obo-
wiązana zdawać sprawy ze swoich uczynków byle szoferowi.
(Tak dosłownie powiedziała: "Byłe szoferowi" - Sołomin

170

View DjVu Page 169 of 322
Go To: < prev next >

dobrze zapamiętał.) Wetknęla mu w garść dziesięć franków
i zniknęła w bramie.
Chciał wbiec za nią, cisnąć jej w twarz jej dziesięć fran-
ków, zwymyślać od ostatnich. Zobaczył na progu lokaja
w białym wykrochmalonym plastronie. Zrobiło mu się nagle
wstyd własnego szoferskiego uniformu, wstyd śmiesznej sy-
tuacji. Odjechał. Pieniądze postanowił odesłać pocztą.
Tegoż wieczora zresztą przepił je w rosyjskiej szoferskiej
knajpie, pod zakatarzoną "Wołgę" gramofonu, pragnąc
poznać do dna gorycz upokorzenia, upodlcnia ("wdeptali
w bloto").
Ale policzka nie zapomniał. Z pośród tysiąca i jednej
zniewag zapamiętał sobie na zawsze tę jedyną, zawiesił ją
na szyi, jak mały, zatłuszczony szkaplerzyk, od czasu do
czasu wyciągając go stamtąd, żeby się rozjątrzyć, żeby nie
zapomnieć. I w myśli długiemi wieczorami układał skompli-
kowane, fantastyczne plany odwetu.
Wieczorem, za całodzienny zarobek, brał z Avenue
Wagram trzeciorzędną dziewczynkę, bezwarunkowo Rosjankę
i, odrobiwszy, co trzeba, cisnąwszy jej dwadzieścia franków,
bił ją po twarzy, wyzywając ostatniemi słowami. Wkrótce
żadna dziewczynka z Wagram nie chciała iść z nim za
żadne pieniądze.
Mijały miesiące, potem lata. Powrót do Rosji z bronią
w ręku, na czele roty jakiejś wyimaginowanej białej armji,
o którym marzył wieczorami, hołubiąc w sobie to marzenie,
jako odtrutkę przeciw dziennym upokorzeniom, stawał się
coraz bardziej problematyczny. W gruncie rzeczy przestał
w niego wierzyć. Zapewniały o tem jeszcze z uporem jedy-
nie gazety emigracyjne. Rozumiał: redaktorzy też muszą
z czegoś żyć. Przestał czytywać gazety.
Tamci, bolszewicy, rozsiedli się, rozgospodarowali na
dobre, na stałe; otrąbili z hałasem swoją dziesiątą rocznicę,
szykowali się do setnej. Nikt nie myślał występować przeciw

171

View DjVu Page 170 of 322
Go To: < prev next >

nim z bronią w ręku. Powrót, prawdopodobny jeszcze po
dwóch, trzech, czterech latach, po upływie dziesięciu lat tra-
cił już wszelkie pozory prawdopodobieństwa.
Niektórzy zresztą wracali, wyżebrawszy sobie w konsu-
lacie sowiecki paszport. Wracali nawet oficerowie. Dowie-
dziawszy się o każdym nowym renegacie, Sołomin zaciskał
tylko zęby i spluwał z pogardą. O powrocie do Rosji
w ten sposób - nie myślał. Komunistów nienawidził każdym
centymetrem swej zgrubiałej skóry. Złamali mu życie. Za-
mordowali papę. Skonfiskowali majątek. Zmarnowali mło-
dość, miłość - wszystko. Doprowadzili do prostytucji narze-
czoną (od biedy można było zapisać na ich rachunek i po-
liczek w taksówce). Kazali miesiącami zdychać z głodu, obwo-
zić po Laasku Bulońskim wysztafirowane lafiryndy, wypatry-
wać napiwki. Być prostym dorożkarzem, jemu, rotmistrzowi
Sołominowi, synowi pułkownika Sołomina! I to kto? -
Kupa parszywych żydków i ciemne pospólstwo. Nie, tego
zapomnieć niesposób! Wracać? Służyć za parobka u ordy-
nansa Leontja? Nie, stokroć już lepiej wozić tu całe życie
wystrychnięte dziwki, odstawiać do burdelików zażywnych
francuskich ojczulków. Nie spodlić się. I oficerski honor go
pokrzepiał.
Życie stawało się coraz bardziej bezsensowne. Dobrze,
można być dorożkarzem czasowo: rok, dwa, dziesięć. Wie-
dzieć, że do czasu. Ale pomyśleć: zostanę dorożkarzem na
zawsze, przez całe życie, to jest moje życie i innego
nie będzie, - to nie mogło się jakoś pomieścić w głowie
rotmistrza Sołomina. Czuł wyraźnie, że musi przyjść coś
- wybuch, kataklizm, katastrofa, - przetasować karty. Tak
dalej - niepodobna.
I co rana, obudzony dzwonkiem budzika, wciągając zasma-
rowane oliwą szoferskie ubranie, rotmistrz Sołomin konsta-
tował z goryczą: jeszcze nie.
Z wybuchu dżumy ucieszył się, jak z dawno oczekiwa-
nego kataklizmu, który odrazu przetasował karty. Taksówkę

172

View DjVu Page 171 of 322
Go To: < prev next >

zarekwirowano na trzeci dzień do przewożenia chorych.
Żyć zaczęło być jakoś przestronnej. Paryż, jak roztwór, do
którego ktoś wlał silny odczynnik, rozkładał się w oczach na
odrębne składniki.
Wypierana z kolejno powstających państewek bezpańska
emigracja rosyjska, idąc za przykładem innych narodowości,
okopała się w Passy, ogłosiwyszy tę dzielnicę białą koncesją
rosyjską. Uformowany naprędce rząd nowej koncesji dla
obrony jej granic powołał do życia białą gwardję.
W trzy dni później rotmistrz Sołomin w wysokich, lśnią-
cych butach, w epoletach i z rozetką na czapce, wprowadzał
się do zarekwirowanego pałacyku, w towarzystwie świeżo
zafasowanego ordynansa, i wydawał przez telefon lakoniczne
rozporządzenia, dotyczące oczyszczenia terytorjum Passy
z elementów nierosyjskich.
Zresztą błogostan ten zbyt był pełny, aby mógł być długo-
trwałym. Napomykała o tem niedwuznacznie dżuma, wyma-
chująca figlarnie z przejeżdżających pod oknami aut chorą-
giewką czerwonego krzyża. Rotmistrz Sołomin zrozumiał:
trzeba żyć, póki się da, i poregulować z życiem, nie odkła-
dając na później, wszystkie zaległe rachunki.
Niestety ci, z którymi pozostały do wyrównania po-
rachunki najcięższe, znajdowali się o setki mil za kordonem,
niedosięgalni i nieuchwytni. Trzeba było zadowolić się na-
miastką. I rotmistrz Sołomin przypomniał sobie odrazu: jest
przecież poselstwo sowieckie na ulicy Grenelle i cały sztab
"przedstawicieli", wprawdzie nie tak wielu, ale zato auten-
tycznych, naj autentyczniejszych, "odpowiedzialnych". Byle
kogo do Paryża szubrawcy nie wysyłają.
Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności ulica Grenelle wraz
całym inwentarzcm weszła w skład improwizowanej Mmonar-
chji burbońskiej; jak dochodziły słuchy, cały personel misji
sowieckiej przebywał w tej chwili, w spokoju i komforcie,
w jednym z gmachów przedmieścia Saint-Germain, zamie-
nionym naprędce na więzienie i, pod strażą gwardji fran-

173

View DjVu Page 172 of 322
Go To: < prev next >

cuskiej, drwił sobie wyraźnie z bliskiego sąsiedztwa ukonsty-
tuowanej na terenie Passy władzy prawowitej.
Rotmistrz Sołomin pierwszy wystąpił z wnioskiem bez-
względnego zażądania od władz francuskich wydania w ręce
białej gwardji więźniów sowieckich, jako podległych sądowi
rosyjskiemu, jedynie kompetentnemu do stanowienia o ich losie.
Wniosek rotmistrza Sołomina spotkał się z gorącym po-
klaskiem komendy głównej i jednogłośnem poparciem armji.
Wyłoniono natychmiast specjalną komisję, w skład której
wszedł między innymi i projektodawca. Komisji tej po-
ruczono nawiązać niezwłocznie pertraktacje z rządem
monarchji Saint-Germain.
Francuzi stawiali przeszkody. W zasadzie niby nie mieli
nic przeciwko wydaniu bolszewików, uzależniali je jednak od
wypłacenia przez rząd rosyjski wysokich odszkodowań obywa-
telom francuskim, zamieszkałym w Passy, którzy z racji
swego semickiego wyglądu ucierpieli w czasie ostatniego
pogromu. Sprawa przewlekała się.
Mimo wszystko - wreszcie zdawała się dobiegać końca. Na
wczorajszem posiedzeniu rząd rosyjski dał się nakoniec skło-
nić i przychylił się do warunków, stawianych przez nie-
ustępliwych Francuzów. Definitywne podpisanie umowy na-
stąpić miało dzisiaj, o godzinie dziesiątej rano, na tery to-
rjum francuskiem, w gmachu byłej Izby Deputowanych,
przemianowanej zpowrotem na Pałac Burboński.

*

Punktualnie o dziesiątej zrana miękki sześcioosobowy
Fiat, po okazaniu odpowiednich przepustek, przejechał most
Iena, kierując się w stronę Pałacu Burbońskiego.
Dyżurny urzędnik, chłodnemi, dobrze już znajomemi ku-
luarami poprowadził delegację rosyjską. do małej sali po-
siedzeń, gdzie czekało na nią nad stołem, zawalonym
skoroszytami, czterech szpakowatych, czarno ubranych pa-
nów. Przystąpiono odrazu do omówienia poszczególnych

174

View DjVu Page 173 of 322
Go To: < prev next >

punktów. Francuzi wysuwali dodatkowe klauzule, nie zga-
dzali się na projekt wypłat progresywnych, żądali natych-
miastowego, gotówkowego załatwienia sprawy. Posiedzenie
ciągnęło się w nieskończoność.
Rotmistrz Sołomin, nie biorący czynnego udziału w obra-
dach i zachowujący dostojne milczenie, ziewał dyskretnie
w dłoń i znudzonym wzrokiem błądził po suficie.
W chwili, gdy układy zdawały się już pomyślnie zmierzać
ku końcowi, siwy pan, o wąskim, wydłużonym nosie, wyjął
z kieszonki zegarek i ogłosił przerwę śniadaniową.
Przewodniczący delegacji rosyjskiej, zdenerwowany tą
nową zwłoką, próbował zaoponować, przekładając, że do
chwili sfinalizowania układów pozostało jeszcze najwyżej
pół godziny, że odkładać sprawy dłużej nie należałoby i że
po załatwieniu jej wszyscy zdążą swobodnie udać się na śnia-
danie. Panowie o burbońskich nosach zdawali się nie sły-
szeć jego słów i, jak na komendę, wstali od stołu, przyczem
siwy pan niewzruszonym głosem oświadczył, że dalszy ciąg
obrad rozpocznie się o godzinie drugiej. Delegacji rosyjskiej
nie pozostało nic innego, jak, zagryzłszy wargi, odsunąć
krzesła i udać się na przechadzkę w oczekiwaniu ponownego
rozpoczęcia układów.
W poszukiwaniu pisuaru rotmistrz Sołomin zabłądził
wśród nieskończonych kuluarów i długo wałęsał się, na-
próżno szukając zgubionej sali. Kiedy wreszcie natrafił na
schody i znalazł się na ulicy, kolegów przed pałacem już
nie było; najwidoczniej, nie mogąc się go doczekać, udali
się bez niego na miasto.
Rotmistrz Sołomin powolnym, spacerowym krokiem za-
puścił się w ciche, szkliste od asfaltu ulice. Znał tę dzielnicę
dobrze. Odwoził tu, nie tak jeszcze dawno temu, po teatrze,
starszych, bogatych panów z nieodłączną rozetką legji hono-
rowej w butonierce, Najgorsi pasażerowie! Zawsze kombi-
nują: wsypie ci taki w rękę pełną garść drobniaków, ra-
chuj do jutra, nie dorachujesz się - pięć sous napiwku.

175

View DjVu Page 174 of 322
Go To: < prev next >

Rotmistrz Sołomin ze swego przymusowego zawodu wy-
niósł nieprzezwyciężoną pogardę dla Francuzów, jako uoso-
bienia wszystkich cech diametralnie przeciwnych "szerokiej
naturze rosyjskiej".
Mocą wieloletniego nawyku, obecny rotmistrz, zmieniwszy
uniform szoferski na kawaleryjskie rajtuzy, nie przestał war-
tościować ludzi stosownie do wielkości dawanych przez nich
napiwków. Nie był to bynajmniej z jego strony objaw soli-
darności w stosunku do klasy parjasów, której szeregi
opuścił niedawno, lecz jedna z tych wyżłobionych w umyśle
fałd przyzwyczajenia, po których myśli spływają automa-
tycznie, jak łzy po brózdach pooranej zmarszczkami twarzy.
Po raz pierwszy szedł chodnikami tej dzielnicy, jak wolny,
równouprawniony przechodzień, spoglądając z wysokości
swych złotych epoletów na mijających go ludzi. Możnaby
powiedzieć, że wraz z mundurem oficerskim włożył na
oczy inne okulary i oglądane przez nie po raz pierwszy
miasto, którego nie znosił, pochylony nad kierownicą, z tro-
tuaru wydało mu się naraz przez te szkła przyjaznem, po-
ciągającem i nie pozbawionem swoistego uroku.
Zatrzymał się w kontemplacji przed oszkloną witryną
wielkiego zakładu restauracyjnego, uciekającego w głąb tu-
nelem luster, cienistą oranżerją egzotyczną i dziwaczną,
gdzie nad bielą rozrzuconych, jak płaty śniegu, obrusów koły-
szą się wysmukłe wachlarze palm.
Dawniej szybko wymijał te lokale, czasem tylko, ile-
kroć wypadało mu wysadzać przed ich oszklonym tunelem
wyfraczonych gości, rzucał do wewnątrz ukradkiem złe,
zazdrosne spojrzenie. Był to ten inny, zamknięty, na zawsze
niedostępny świat, miasto w mieście, odgrodzone od reszty
tylko grubą taflą szkła, widzialne a nieprzeniknione. Dostać
się tam można było jedynie, przywdziawszy uprzednio frak,
podobnie, jak poto, aby przeniknąć w głębie morskie, wło-
żyć trzeba ubranie nurka.
Znieruchomiałego przed witryną rotmistrza Sołomina

176

View DjVu Page 175 of 322
Go To: < prev next >

nagle olśniła kapitalna myśl. W rzeczy samej, kto w danej
chwili może mu zabronić wejść do środka, jeżeli mu się
zechce, kto przeszkodzi mu usiąść w cieniu egzotycznej
palmy, pośród tych czarnych dżentelmenów w polerowanych
garniturach, wyrastających, niby tresowane foki, nad lodowa-
temi blokami obrusów i, niedbale zamówiwszy cokolwiek,
zmusić do zakrzątnięcia się wokoło swej osoby wyfraczonego
fagasa z przyrosłym do twarzy, przypochlebnym uśmiechem?
Olśnienie było tak nagłe, że rotmistrz Sołomin z nie-
małym trudem zdołał odegrać przed samym sobą małą
wewnętrzną komedję obojętności.
Jakgdyby obserwowało go w tej chwili całe miasto (ulica
była zupełnie pusta), rotmistrz Sołomin wyjął odniechcenia
gruby złoty zegarek; jakby zauważył dopiero teraz, że właśnie
jest pora posiłku, nieokreślonym, lecz wymownym gestem
dał komuś do zrozumienia, że skoro już wpobliżu zna-
lazła się restauracja, nie szkodziłoby zjeść w niej śnia-
danie, i z obojętną, znudzoną miną światowca pchnął ma-
sywne lustrzane drzwi.
Owiał go przyjemny chłodek nakrochmalonych obrusów,
powietrze, obryzgane rozpylaczem fontanny, mdławy między-
narodowy zapach komfortu. Nad małemi ołtarzykami sto-
lików pochyleni w nabożnem skupieniu ludzie przyjmowali
hostje cielęcych i baranich kotletów pod modlitewny po-
dźwięk talerzy namaszczonych ministrantów-piccolo.
Z roztargnioną miną starego bywalca, który nie lubi sia-
dać zbytnio na widoku i woli własne dyskretne kąciki, rot-
mistrz Sołomin wyszukał sobie w rogu, za kolumną, zaciszny
stolik, skąd, jak z loży, roztaczał się widok na całą salę
i, rozsiadłszy się wygodnie, jął studjować kartę dań.
Zjawienie się gościa w egzotycznym uniformie nie przeszło
niepostrzeżenie, i rotmistrz Sołomin, czując się punktem
przecięcia wielu spojrzeń, z zabójczą nonszalancją i flegmą,
po której łatwo odróżnić nowicjuszów od prawdziwych by-
walców, przywołał skinieniem kelnera i zaczął zamawiać

177

View DjVu Page 176 of 322
Go To: < prev next >

długie, skomplikowane śniadanie, drobiazgowo, z miną
znawcy, wypytując się o gatunki win. Wybrawszy wreszcie
szereg potraw o nazwach najbardziej wyszukanych i uroczy-
stych, w leniwej, malowniczej pozie osunął się na oparcie
kanapki, apatycznym wzrokiem błądząc po sali.
Sala o tej porze była prawie pusta, i rozrzuceni tu
i ówdzie, przy kilku zaledwie stolikach, panowie oddawna
przestali już zajmować się egzotycznym gościem, pochłonięci
całkowicie jedzeniem i rozmową.
Przy sąsiednim stoliku, zasłonięci kolumną, trzej wygo-
leni panowie, popijający czarną kawę, prowadzili półgłosem
ożywioną rozmowę. Oddzielony od nich jedynie filarem,
rotmistrz Sołomin, mimowolny świadek ich rozmowy,
mógł ich niepostrzeżenie obserwować.
Dominował pan w binoklach:
- Nie możecie panowie nie przyznać - mówił tonem
pełnym smutku i goryczy - że wypadki, które przeży-
wamy, na każdego szczerego demokratę muszą działać przy-
gnębiająco. W gwałtownym i niespodziewanym bilansie sił,
jaki dokonał się w naszych oczach, demokracja francuska
okazała się quantité négligeable. Jesteśmy świadkami faktu
doniedawna tak nieprawdopodobnego i niedorzecznego, jak
restauracja monarchji i, co gorsza, przyznać musimy, że
odbyła się ona bez jednego wystrzału, bez widomego sprze-
ciwu ze strony szcrokich warstw naszej burżuazji. Zgodzicie
się, panowie, że jest to zjawisko wysoce upokarzające.
- Nie podzielam pańskicgo pesymizmu - odparł sta-
teczny jegomość, którego wieku nic pozwalała określić idealna
łysina, - Czasy powszechnego zdenerwowania, jakie przeży-
wamy, skłaniają nas do przesadzania i uogólniania wypad-
ków zgoła sporadycznych i wyjątkowych. Zapominamy, że
poza obrębem Paryża, przechodzącego okres zakaźnej go-
rączki ze wszystkiemi jej przywidzeniami i dziwactwami,
istnieje jeszcze cała właściwa Francja, szczerze demokra-
tyczna i burżuazyjna. Wystarczy, by wygasła w Paryżu

178

View DjVu Page 177 of 322
Go To: < prev next >

epidemja, a wraz z nią znikną, jak gorączkowe majaki, za-
równo monarchje burbońskie, jak i radzieckie republiki.
Pierwszy oddział rządowych wojsk republikańskich, który
wkroczy do Paryża, przywróci w nim dawny porządek w całej
jego rozciągłości.
- Wybaczy pan, - zaoponował w podnieceniu pan w bi-
noklach - drogą pańskich wywodów zapuścilibyśmy się
jednak w haszcze najczystszej metafizyki. Sądząc z dotych-
czasowych danych statystycznych, byłoby niedorzecznością
przypuszczać, że ktokolwiek z obecnych mieszkańców Pa-
ryża doczeka się opisywanej przez pana chwili. Wszystko
zdaje się raczej wskazywać na to, że rzeczywistość, w jakiej
żyjemy, jest i pozostanie naszą jedyną daną nam rzeczy-
wistością. Dla nas, paryżan, obywateli zadżumionego miasta,
granice Francji skurczyły się do obrębu rogatek Paryża. Mó-
wić o istnicniu jakiejś Francji, jakiejś Europy, czy jakie-
goś świata poza granicami tego miasta, które opuścić może
pozwolić nam jedynie śmierć, równa się dla nas w danej
chwili mówieniu o realności życia pozagrobowego.
Powie pan, że Francja i Europa istnieją rzeczywiście, po-
mimo, iż nie możemy sprawdzić tego w obecnej chwili na-
szemi pięcioma zmysłami, że widzieliśmy je wszak jeszcze
niedawno na własne oczy, że otrzymujemy stamtąd radjo-
depesze? Ale czyż mistycy nie mówią nam o źródłach
prabytu, które poznajemy drogą prostego przypomnienia,
a spirytyści czyż nie otrzymują ze świata duchów depesz
niemniej dowodnych? A jednak, zgodzi się pan ze mną,
że świat pozagrobowy nie przestaje być przez to kwest ją
wiary, i że socjologa, który chciałby opierać na fakcie jego
ewentualnego istnienia swe koncepcje socjologiczne, nazwa-
libyśmy w najlepszym razie mistykiem, męża stanu zaś,
który budowałby politykę swego narodu na nadziejach po-
mocy z tamtego świata, umieścilibyśmy poprostu w domu
warjatów. Czemże jednak innem, jak nie oczekiwaniem takiej
odsieczy z tamtego świata są pańskie wojska republikań-

179

View DjVu Page 178 of 322
Go To: < prev next >

skie, które mają przyjść i przywrócić w Paryżu dawny
ład?
Powtarzam, dla nas świat, Europa, Francja, jak kawałek
lichej, zmoczonej materji, skurczyły się do rogatek, względnie
do przedmieść Paryża. Zagadnienia naszego życia społecz-
nego i politycznego pozostały te same, zmienila się tylko
ich pomiarka; rozwiązywać musimy je odtąd w innej,
zmniejszonej skali. Posługując się zaś nią, nie możemy
nie stwierdzić, że jesteśmy świadkami formalnego rozbioru
Francji i że w obliczu tego rozbioru demokracja francuska
okazała się w znaczeniu moralnem wielkością, równą zeru.
Dotychczas trzymała się ona u steru jedynie mocą inercji,
dawno już roztrwoniwszy swój kapitał moralny; skoro zaś
wypadło jej przystąpić do reorganizacji mocno okrojonego
gospodarstwa, w momencie licytacji między komunizmem
i monarchją z bożej łaski, - bez namysłu i bez walki od-
dała poniżej ceny kosztu miejsce, zajmowane przez nią od
czasów Wielkiej Rewolucji, w ręce naj czarniejszej, ukoro-
nowanej reakcji, byleby zachować swą rentę w całej jej nie-
tykalności.
Łysy pan obejnał się lękliwie dokoła, czy ktoś nie słyszy,
i podniósł ostrzegawczo palec do ust. Niewiadomo, czy chciał
coś zareplikować, wyprzedził go bowiem trzeci z panów,
dotychczas milczący, o dorodnej głowie, przepłatanej przez
pół, jak orzech, cięciem nieposzlakowanego przedziału.
- Niewątpliwie ma pan wiele słuszności - powiedział,
ważąc słowa z godnością i umiarem urodzonego parlamen-
tarzysty. - Nie podzielam jednak pańskiego pesymizmu. Za-
pewne, możliwe, że ludność Paryża, wymierając w tempie
dotychczasowem, wymrze całkowicie, zanim uda się unie-
szkodliwić epidemję. Jest to jednak ostatecznie też tylko
hipoteza, równie możliwa, jak i hipoteza przeciwna. Win-
niśmy brać ją pod uwagę, lecz nie wolno nam podnosić
jej do znaczenia pewnika. Dziesiątki i setki uczonych i le-
karzy za kordonem pracują, nie pokładając rąk, nad zwal-

180

View DjVu Page 179 of 322
Go To: < prev next >

czeniem śmiercionośnego zarazka; nikt nie może zaręczyć,
że im się to nie uda - nie dziś, to jutro.
W każdym bądź razie niepodobna zaprzeczyć, że wy-
padki, których jesteśmy świadkami, są zewszechmiar symp-
tomatyczne i pouczająre. Przy próbie ponownego zagospo-
darowania się w tej zmniejszonej skali - pozwoli pan, że
użyję pailskiego wyrażenia - demokracja nasza istotnie,
musimy to przyznać, nie zdała swego egzaminu. Nie po-
winniśmy jednak wyciągać z tego zbyt daleko idących wnio-
sków. Wszystkim wiadomo, że klasy panujące starzeją się
w miarę tego, jak przejadają swój kapitał rewolucyjny,
który wyniósł je do władzy, Burżuazja francuska nie jest
i nie, może być z tej reguły wyjątkiem. Przedwcześnie było-
by jednak wnioskować, że burżuazja francuska odegrała już
swą rolę historyczną i musi zejść ze sceny. Dziś, gdy nauka
bliską już jest tajemnicy odmładzania osobników, dlaczego
nie mielibyśmy się pokusić o odmładzanie całych klas?
Proceder tego odmładzania będzie, nota bene, o wiele prost-
szy. Wystarczy, że klasa rządząca zrezygnuje ze swych przy-
wilejów i stanie się na pewien czas klasą rządzoną. Nic
nie odmładza tak bardzo, jak opozycja. Jest to fakt dobrze
znany z praktyki parlamentarnej.
Burżuazja francuska, która oddawna już roztrwoniła
swój kapilał moralny, nagromadzony przez Wielką. Rewo-
lucję, i straciła do reszty swój kredyt w masach, potrzebuje
tego zabiegu bardziej, niż jakkolwiek inna klasa jakiego-
kolwiek innego narodu. W interesie zachowania przez nią
jej stanowiska kierowniczego należało już oddawna za-
inscenizować bodaj jakiś zamach stanu, jakąś restaurację
monarchji, która pomogłaby po pewnym czasie burżuazji
odegrać powtórnie jej rolę oswobodzicielki. Skoro taki
stan rzeczy powstał sam przez się, możemy się z tego tylko
cieszyć.
Opracowuję właśnie obecnie memorjał, który z chwilą
stłumienia epidemji przedłożyć chcę rządowi w Lionie.

181

View DjVu Page 180 of 322
Go To: < prev next >

Dowodzę w nim, że natychmiastowe zlikwidowanie monarchji
paryskiej byłoby niewybaczalnym błędem. Przeciwnie, utrzy-
muję, że rząd i demokracja powinny przyczynić się wszel-
kiemi środkami do rozpowszechnienia ustroju monarchi-
stycznego na całą Francję, dopomagając mu do zdławienia
wspólnego nieprzejednanego wroga - komunizmu. Dopiero
zgóry uplanowana i w odpowiednim momencie umiejętnie
przeprowadzona rewolucja, której burżuazja potrafi do-
konać bez pomocy innych klas i oczywiście bez przelewu
krwi, wróci jej moralny kredyt rewolucyjny wśród mas, pod-
niesie jej autorytet i osłoni jej pierś nowym pancerzem
przed niebezpieczeństwem komunizmu...
Czy i co odpowiedzieli na tę tyradę łysy pan i pan w bi-
noklach, rotmistrz Sołomin już nie dosłyszał. Zrobiło mu
się nagle nieskończenie nudno. Przypomniały mu się mi-
tingi moskiewskie za Kiereńskiego z tasiemcami przemówień,
w których słowo "demokracja" powtarzało się niemniejszą
ilość razy, tylko, że z mocnym rosyjskim przyświtem.
Wzmianka o komunizmie przypomniała mu o tamtych ga-
gatkach, odsypiających się z komfortem we francuskiem wię-
zieniu ("u nas się odeśpią!").
Spojrzał na zegarek: druga. Znów zmitrężył czas! I nie
dojadłszy tak starannie zamówionego śniadania, zapłacił
słony rachunek i pustemi, nagle ogołoconemi z uroku,
ulicami podążył w stronę Pałacu Burbońskiego.
Tym razem układy potoczyły się raźniej i niespełna po
godzinie, kładąc na czarnym od paragrafów i klauzul ar-
kuszu zakrętas swego podpisu, rotmistrz Sołomin uśmiechnął
się w myśli - nareszcie!
Ostatni szkopuł: termin. Francuzi chcą wydać więźniów
jutro. Przewodniczący delegacji rosyjskiej chciałby jeszcze
dzisiaj. Niemożliwe - formalności i t. d. (Jakie tu mogą
być jeszcze, u licha, formalności?) Trzeba było przystać na
jutro. Rosjanie chcą przysłać po odbiór jeńców dwóch

182

View DjVu Page 181 of 322
Go To: < prev next >

oficerów. Francuzi oponują. Odstawią sami na most, wy-
dadzą za pokwitowaniem przednim strażom.
- Cóż, niech będzie i tak. A zatem - jutro rano,
o jedenastej.
Obie delegacje w milczeniu uścisnęły sobie dłonie.
Czarny sześcioosobowy Fiat półkolem cienistego nadbrzeża
miękko potoczył się w stronę mostu Iena.

183

View DjVu Page 182 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 183 of 322
Go To: < prev next >

V.

Towarzysze! Tak nie można! Proszę zapisywać się do
głosu. Musi być przecież jakiś porządek!
To go pilnujcie, towarzyszu! To już wasza rzecz.
Nato obrali was przewodniczącym. Zapisujcie. Tylko tak,
żeby każdy mógł się wypowiedzieć całą gębą. Ty masz
zdanie takie, a ja mam takie. A wymachiwanie dzwonkiem,
jak w kapitalistycznym parlamencie, tak, że nie słychać
nikogo, - cóż to za porządek?
- Towarzysze! Proszę o spokój! Głos ma towarzysz
Lerbier.
- Ja, towarzysze, długo mówić nie będę. Jako komisarz
aprowizacji, obwijać prawdy w bawełnę nie mam poco.
Stan aprowizacji republiki jest katastrofalny. Jeżeli wy-
dawać po ćwiartce chleba, jak ostatniemi dniami, starczy
najwyżej na trzy dni. A i to już licząc, że ludność zmniejszy
się w międzyczasie o odpowiedni procent. Wczoraj rozda-
liśmy ostatni worek kartofli. Za trzy dni, towarzysze, nikt
nie będzie miał co włożyć do gęby. Republika skazana jest
na śmierć głodową.
- A wyjście? Jakież jest wyjście?
- Wyjście, towarzysze, mojem zdaniem, jest jedno.
Przedrzeć się na terytorjum koncesji amerykańskiej i opa-
nować jej składy. Mojem zdaniem, towarzysze, imperjaliści
angielscy i amerykańscy z głodu jeszcze, jak świat światem,
nie umierali; na pewno nagromadzili sobie przyzwoity za-

185

View DjVu Page 184 of 322
Go To: < prev next >

pasik prowjantów. Musimy, naturalnie, być przygotowani
z ich strony na zajadły opór. Milicja angielska jest uzbrojona
od stóp do głów i, żeby dostać się na ich terytorjum, sfor-
sować będziemy musieli dwa rzędy barykad i wyrznąć
ładnych parę tysięcy dżentelmenów. Innej rady jednakowoż
nie widzę. Ludność pójdzie chętnie, jak tylko się dowie, że
chodzi o wyrzucenie z Paryża Anglików. Wiadomo, że to
nie rozwiązanie kwestji, ale przynajmniej odroczenie jej
na jakiś czas, dopóki starczy zapasów amerykańskich. Jeżeli
ktoś z towarzyszy widzi lepsze wyjście, - proszę. To
wszystko, towarzysze, co chciałem powiedzieć. Skończyłem.
- Spokój! Proszę o spokój! Głos ma towarzysz Laval.
- Ja, towarzysze, ze zdaniem towarzysza-przedmówcy
w żaden sposób zgodzić się nie mogę. Pewnie, wyrznąć parę
tysięcy angielskich kapitalistów i oczyścić śródmieście Pa-
ryża - to rzecz pożyteczna, niema co gadać. Ale teraz na to
jeszcze nie pora. Zresztą. wyręczy nas w tem czyściej i do-
kładniej dżuma. O parę dni ubijać się nie warto. A przede-
wszystkiem dlatego, że nie wierzę, towarzysze, w te składy
żywności, które spodziewa się znaleźć na terytorjum kon-
cesji towarzysz Lerbier. Bo i skądżeby je Anglicy wzięli?
Co innego pieniądze. Pieniędzy znaleźlibyśmy z pewnością
kupę. Ale co nam, towarzysze, teraz po pieniądzach? Chleba
za nie nie kupi. Nie warto poto, towarzysze, przelewać na-
szej krwi proletarjackiej. A prowjanty, jeżeli jakieś tam
nawet były, zeżarli już dawno sami. Nie pożywimy się tem.
I oczyszczać Paryż, towarzysze, jeszcze za wcześnie. Póki
się sam z dżumy nie oczyści, niewielką będziemy mieli
z niego pociechę. Nie, towarzysze, szukać żywności w Paryżu
na djabła się zdało. Wygubimy tylko na barykadach połowę
proletarjatu, a i tak zostaje go z każdym dniem coraz mniej.
Czemże, towarzysze, jakiemi siłami opanujemy Paryż, jak
wygaśnie w nim zaraza? Trzeba strzec, towarzysze, pilnować,
jak oka w głowie, każdej kropli krwi proletarjackiej, a nie
pomagać jeszcze dżumie w jej robocie.

186

View DjVu Page 185 of 322
Go To: < prev next >

- Nie pomożesz jej ty, to jej głód pomoże! Bez chleba
długo nie wyżyje I
- Wiem, towarzysze, bez chleba nie wyżyje, ale i z jedną
pajdą też daleko nie zajedzie. I szukać tej pajdy musimy
gdzie indziej, tam, gdzie wiemy na pewniaka, że jest, a nie
tam, gdzie zgóry wiemy, że jej niema. Szukać jej, towarzysze,
musimy za kordonem.
- A jakżeż, towarzyszu, przez kordon? Przez kordon
ręką nie sięgnie. I przebić się, wiadomo, niesposób.
- Chwileczkę, towarzysze, pozwólcie mi skończyć. Mam
plan. Wcale nie potrzebujemy przebijać się przez kordon,
żeby zmusić imperjalistyczny rząd francuski do zaopatrzenia
nas w prowjanty. A wystarczy, mojem zdaniem, wysłać od
rady delegatów do rządu iskrówkę: albo w dwa dni do-
stawicie nam na drugą stronę kordonu. i będziecie do-
stawiać na przyszłość tyle i tyle wagonów mąki, kartofli
i jeszcze tam czego, albo przebijemy się i zerwiemy wasz
kordon. A jeżeli nawet przerwać go nie zdołamy, to w każ-
dym razie przy starciu z nami zarazi się od nas wasze wojsko,
a od wojska, jak chuchnął, dżuma pójdzie dalej spacerkiem
po całej Francji. Czekamy akurat dwa dni - wybierajcie.
- Nie odpowiedzą!
- A mojem zdaniem, towarzysze, odpowiedzą i to pio-
runem. Żadna pogróżka nie podziała tak, jak strach przed
zarazą. Zmiarkują, że nie mamy nic do stracenia. Prze-
straszą się. Nie zechcą ryzykować. A nuż uda nam się przebić
aż do samego kordonu i zetknąć z ich wojskiem? Przecie
tego boją się, jak ognia. Nie zechcą dla kilkunastu wago-
nów prowjantu narażać na zarażenie się całej Francji. A drugą
iskrówkę nie zawadzi wysłać do proletarjatu francuskiego
za kordonem: wymierający z głodu proletarjat paryski
zwraca się do proletarjatu Francji i całego świata,
żeby przycisnął rząd francuski i zmusił go do wysłania
głodującym pomocy żywnościowej. Z tej strony dżuma,
a z tamtej - strajk generalny. Nie miną dwa dni, jak

187

View DjVu Page 186 of 322
Go To: < prev next >

dostawią nam żywność elegancko za kordon. Takie jest, towa-
rzysze, moje zdanie. Skończyłem.
Zadudniło równocześnie kilkadziesiąt głosów.

Późnym wieczorem rada delegatów robotniczych i żoł-
nierskich republiki radzieckiej Belleville, przychylając się
większością głosów do wniosku towarzysza Lavala, wyrzu-
ciła w przestrzeń dwie iskrówki.
Odpowiedzi nie otrzymano.

*

W dwa dni później ponowne posiedzenie rady delcgatów
akceptowało wniosek towarzysza Lerbier. polecając komisji
wojskowej opracowanie szczegółowego planu zbrojnego opa-
nowania koncesji anglo-amerykańskiej.
Wychodząc z posiedzenia, towarzysz Laval nacisnął głę-
boko na czoło czapkę, co zawsze świadczyło o jego silnem
wzburzeniu, i zapuścił się w kręte, słabo oświetlone uliczki.
Mżył drobny deszcz.
Fiasko przedwczorajszego wniosku dotknęło towarzysza
Lavala do żywego. jak osobista zniewaga, napełniając go
głuchą wściekłością.
- Dranie! Gwiżdżą na nasze pogróżki! Chcą nas wy-
morzyć głodem! - mruczał przez zaciśnięte zęby.
Wiedział dobrze: imperjaliści. Jakież tu mogą być z nimi
układy? Nie wzruszą się losem zdychającego proletarjatu.
Ale liczył, że ulękną się zarazy. Nie zechcą ryzykować. Nie,
nie zlękli się. Mocno widać pewni są swojego kordonu.
Wytłuką, jak psów. Nie podpuszczą na kilometr.
I głucha, bezsilna złość bulgotała w sercu towarzysza
Lavala.
Nienawidził tej zgrai każdem włóknem, na samo jej
wspomnicnie krtań ściskał mu bolesny skurcz. Zatratowali
już raz ciężkiemi buciskami żołdactwa Komunę Paryską.
Teraz czekają spokojnie, aż powyzdychają wszyscy z głodu

188

View DjVu Page 187 of 322
Go To: < prev next >

i zarazy, wtedy będzie można zająć na nowo wydezynfeko-
wany Paryż, zalać go policją, zatopić demokracją, otwarłszy
szluzy czczej parlamentarnej gadaniny, obstawić pułapkami
kryminałów, zgnieść w żelaznych klubach; i znowu popłyną
do fabryk spędzeni z roli, czarni, zahukani ludzie, potem
spracowanych rąk wykuwać dla nich spokój, zbytek i nie-
róbstwo. Znów potoczy się wszystko po dawnemu, i pies
nie będzie nawet wiedział, że była już przed paru miesią-
cami w Paryżu komuna, rząd robotniczo-żołnierski, rady
delegatów, surowa robotnicza epopeja.
Na myśl o tem towarzysz Laval zaciskał tylko silniej
zęby, aż rozlegał się ostrzegawczy trzask szczęk. Ciężkim
butem, cięższym od jarzma zarazy, przygniatała go bez-
silność.
Towarzysz Jacques Laval, kapitan czerwonej gwardji
republiki radzieckiej Belleville, w epoce przedrewolucyjnej,
to jest przed czterema tygodniami, był marynarzem na
krążowniku "Zwycięstwo". W partji - od ośmiu lat, to
znaczy od ohwili, gdy go, jako dwudziestoletniego rumianego
parobczaka z tartaku Combé, komisja poborowa przydzieliła
do marynarki, gdy, strącony do czarnego, pływającego lochu,
wgartywać zaczął łopatą w ziejącą paszczę pieca ciężkie grudy
węgla, zgrubiałemi palcami badając pierwsze oparzeliny na
nagim, muskularnym torsie. Cała dwudziestoletnia wiedza
wywróciła koziołka i mocno osadzony, uporządkowany świat
zakołysał się w jego glowie, jak pokład pod nogami
w czasie wściekłej chwiejby.
Z pomostu partji wszystko nagle stało się przejrzyste,
jak szkło i, obejrzawszy się za siebie, towarzysz Laval odrazu
zrozumiał niejedno. Stary Combé własnym samochodem za-
jeżdża raz na tydzień do tartaku sprawdzić, czy wszystko
w porządku? A starego Frosta, co stracił wzrok, wymierzając
milimetry, majster przez policję wywala na zbity łeb:
"niezdatny". Na krążowniku armaty, wieże pancerne -
militaryzm. Wylizany oficerek i stary Combé, to jedno,

189

View DjVu Page 188 of 322
Go To: < prev next >

tylko twarze różne, ale tułów ten sam - biała międzynaro-
dówka. I nastawiając działo pod kątem :25°, szeregowiec
Laval marzył: spędzićby to wszystko bractwo z całego
świata, z samochodami, w szlifach, w sutannach w jedno
przestronne miejsce i - bęc! I twarz towarzysza Lavala
rozkwitała wtedy szerokim uśmiechem.
Do Paryża towarzysz Laval przyjechał na urlop i w Pa-
ryżu uwięziła go dżuma. Kiedy pod wpływem zarazy
w mieście wybuchły pierwsze zamieszki i grunt zachybotał
się, trzaskając wzdłuż ściegów odrębnych pokładów kla-
sowych, towarzysz Laval poczuł: umierać po staremu, jak
psy - niesposób. Dopóki imperjaliści - za kordonem i do-
stępu do Paryża broni mór, trzeba zburzyć narazie starą
ruderę, położyć fundamenty pod wolną republikę rad.
I zsunąwszy na tył głowy beret, towarzysz Laval pewnym,
elastycznym krokiem ruszył pierwszy do koszar, skąd po
godzinie wyszedł już na czele niebieskiego pułku z wy-
trzaśniętym napoczekaniu, nie wiedzieć skąd, czerwonym
sztandarem.
Następnie przyszły dni pracy organizacyyjnej. Przeszka-
dzala dżuma. Wyrywała z pod boku najlepszych towarzyszy.
Gdyby nie to, towarzysz Laval, pochłonięty zagadnieniem
organizacji rad robotniczych na terenie południowych pery-
feryj Paryża, byłby jej prawdopodobnie nie zauważył.
Oczywiście - higjena i środki ostrożności. Reszta to już
rzecz lekarzy. Do pewnego stopnia była nawet pożyteczna.
Oczyszczała centrum i dzielnice zachodnie z elementów bur-
żuazyjnych. Należało tymczasem postawić na nogi peryferje,
aby, w chwili ustania epidemji, cały burżuazyjny Paryż
ocknął się, jak w obreczy, w cęgach blokady proletarjackiej.
Opanowanie wycieńczonego zarazą miasta byłoby już wtedy
drobnostką.
Ale dżuma nie folgowała, dziesiątkując ze złowrogą sy-
stematycznością kadry proletarjackie. Pracować w tych wa-
runkach było bardziej, niż trudno. Dzień w dzień rozpoczynać

190

View DjVu Page 189 of 322
Go To: < prev next >

trzeba było odnowa. I oto teraz, na dobitek wszystkiego -
głód. Młoda, kształtująca się komuna skazana na śmierć
głodową. W walce o kęs chleba na barykadach koncesji
anglo-amerykańskiej polegną resztki przerzedzonych już
i tak szeregów proletarjatu paryskiego. W dodatku w istnie-
nie poważnych zapasów żywności na terenie koncesji towa-
rzysz Laval nie wierzył.
Wszystko waliło się w oczach w gruz pod złośliwym, nie-
ubłaganym obuchem. Ostatnia pogróżka pod adresem tam-
tych, imperjalistów, zażerających się w spokoju i w dostatku
za kordonem i wyczekujących cierpliwie, kiedy też z głodu
i zarazy zdechnie wreszcie ostatni paryżanin - zawiodła.
Cóż pozostawało? Kapitulować i ze złożonemi rękami cze-
kać śmierci, czy też biec po nią samemu na barykady za-
dżumionej koncesji amerykailskiej?
Towarzysz Laval w milczeniu, jak niegdyś łopatą węgiel,
przerzucał tonny opornych, niewesołych myśli.

*

Późno po północy, do mieszkania głównodowodzącego
wojskami republiki radzieckiej Belleville, towarzysza Le-
coq'a, zapukano.
Towarzysz Lecoq odszukał poomacku na krześle przy
łóżku binokle, osadził je jako tako na nosie i, narzuciwszy
na bieliznę żołnierski płaszcz, poszedł otworzyć, zapalając
po drodze elektryczność.
- To wy, towarzyszu Laval? Co się stało?! Czy co waż-
nego?
- Przychodzę do was, towarzyszu dowodzący, w interesie.
A interes mam pilny, nie osobisty, dotyczy całej komuny.
Nie wytrzymałem z nim do rana. Nie gniewajcie się... -
mówił, miętosząc czapkę w reku, towarzysz Laval.
- Skądże, skądże! - zakrzątał się towarzysz Lecoq.
- Wchodźcie. Jestem do waszej dyspozycji. Jeżeli sprawa

191

View DjVu Page 190 of 322
Go To: < prev next >

ważna, każda pora odpowiednia. Spanie nie ucieknie. Sia-
dajcie. Może zapalicie? Słucham. Cóż to za sprawa?
- Przychodzę, towarzyszu dowodzący, w sprawie tejże
samej żywności dla komuny. Niedopuszczalna rzecz posyłać
resztki proletarjatu na barykady angielskie. I żywności tam
żadnej niema, Istne samobójstwo.
Towarzysz Lecoq ze zdziwienia omal nie zgubił bi-
nokli.
- Jakże to, towarzyszu? Przecież taka była uchwała rady
delegatów. Mówiliście już o tem na posiedzeniu. Wniosek
wasz przeszedł. Nie dał żadnych rezultatów. Wypadło uchwa-
lić inny. A teraz, skoro już zapadła taka uchwała, wracać
do tego za póżno. I pora niezupełnie stosowna. Gdyby
tak każdy z nas zaczął krytykować i odwoływać uchwały
rady, cóż by z tego wyszlo? Sami zresztą wiecie dobrze,
czemu taką właśnie uchwałę powzięto, i nie protestowaliście
wtedy. Rozumieliście, że innego wyjścia niema. -
- Jest wyjście - powiedział pochmurnie towarzysz
Laval. - Wtedy nie widziałem, a teraz widzę. Dlatego też
przyszedłem do was po nocy, towarzyszu dowodzący.
- Jakież wyjście znaleźliście nagle? Widzicie, nie zlękli
się waszej depeszy. Nie dostawili na termin ani jednego wa-
gonu żywności. Na cóż jeszcze będziemy czekać. Któż nam
jej dostarczy?
- Z tem właśnie przyszedłem, towarzyszu dowodzący.
Ja jej dostarczę - rąbnął z przekonaniem Laval.
- Wy?
Towarzysz Lecoq aż nachylił się ze zdziwienia.
- Jakto wy? Skądże jej weźmiecie?
- Skąd wezmę, to już moja rzecz. Wiadomo, że z za
kordonu wezmę.
Towarzysz Lecoq zakasłał w zniecierpliwieniu.
- Cóż wy, towarzyszu, żartować przyszliście, czy co?
Co to znaczy: z za kordonu weźmiecie? Nie czas teraz na
żarty.

192

View DjVu Page 191 of 322
Go To: < prev next >

- Mnie, towarzyszu dowodzący, żarty nie w głowie,
Przyszedłem wam powiedzieć, że jutro wrócę z żywnością
dla komuny, a przyszedłem w nocy, bo sprawa, mojem
zdaniem, pilna, odkładać jej sie nie godzi.
Towarzysz Lecoq przyjrzał się badawczo gościowi i od-
powiedział dopiero po długiej pauzie:
- W jakiż to sposób, jeżeli wolno wiedzieć, wybieracie
się sami przywieźć dla komuny żywność z za kordonu?
- Wiadomo, przedarłszy się przez kordon. Całe wojsku
się nie przebije, a kilkoro chłopa prześlizgnąć się potrafi.
Osobliwie wodą.
- I cóż z tego, jeżeli się nawet prześlizgnie i wróci
z bochenkiem chleba? Komunę tem myślicie nakarmić?
Wiecie, ile trzeba, żeby nakarmić komunę? Wagony! Jakże
z tem się wybieracie prześlizgnąć? Na plecach przeniesiecie,
czy co?
- Na plecach nie przeniosę, a wodą przewieźć nie-
trudno.
- Jakto wodą?
- A tak, bardzo zwyczajnie. Na rzece kordonu mema.
Murem rzeki nie zagrodzili.
- I cóż z tego? Pilnują, dniem i nocą. Ryba się nie prze-
dostanie.
- Ja, towarzyszu dowodzący, po próżnicy do was nie
przychodzę. Wszystko zbadałem na miejscu. Wiem, co
mówię. Rzeką przejechać można.
- A to w jaki sposób?
- W dzień nie można, a w nocy można.
- Wiecie przecież, że w nocy oświetlają całą Sekwanę
reflektorami, właśnie w obawie, żeby kto nie przepłynął.
- Oświetlać oświetlają, ale nie całą Sekwanę, tylko na
przestrzeni jednego kilometra. Dwoma reflektorami oświe-
tlają. Jeden na jednym brzegu, drugi na drugim. Więcej
reflektorów wpobliżu niema, bo i poco? Widno, jak
w dzień,

193

View DjVu Page 192 of 322
Go To: < prev next >

- W jakiż sposób uważacie wobec tego, że można prze-
płynąć?
- Przepłynąć nietrudno, nawet nie jednym statkiem,
ale tyloma, iloma się chce. Trzeba tylko zgasić oba reflek-
tory.
- A to znów w jaki sposób?
- Sposób znowuż bardzo prosty, kiedy się zna do-
kładnie stanowisko każdego reflektora. Dwoma wystrzałami
z pięciocalówki można zgasić. Trudniejsze sztuki robiło się
u nas, w marynarce.
- Powiedzmy, że zgasicie oba reflektory. Po pół godzinie
naprawlą.
- Przez pół godziny, jakby chcieć, cały Belleville prze-
płynie. Osobliwie teraz. Noce ciemne, choć oko wykol.
- Przypuśćmy. A jakże zpowrotem?
- Zpowrotem, ma się wiedzieć - trudniej. Zawsze
spróbować można. Jak będziemy jechać nazad, nie odrazu
się połapią: kto i dokąd. A jak się połapią na pierwszym
kordonie, to i strzelać chyba niebardzo będą. Przecież grunt
nato jest kordon, żeby nikt się z Paryża nie wymknął.
A kto sam, z własnej ochoty, wilkowi lezie w gardło, ta-
kiemu krzyżyk na drogę. Pocóż do takiego strzelać? Strzelą
dwa razy dla postrachu i dadzą spokój.
- Wszystko to bardzo pięknie. A skądże macie zamiar
wydostać żywność?
Towarzysz Leval nachylił się bliżej:
- Jak jechać prosto Sekwaną, o jakich sześćdziesiąt
kilometrów od Paryża, leży nad brzegiem miejscowość
jedna, nazywa się Tansorel. Niby - rodzinne moje strony.
Każdy kamyk znam napamięć. O wiorstę od brzegu jest
tam młyn parowy, wielki, z całej okolicy zboże miele.
Osobliwie o tej porze mąki w nim będzie dobrych parę-
naście wagonów. Mało-wiele: trzy galary po dwieście wor-
ków będzie można zabrać. Więcej holownik nie uciągnie,
Myślałem brać galary stąd, puste, ale obejdzie się i bez

194

View DjVu Page 193 of 322
Go To: < prev next >

tego i prześlizgnąć się jednym holownikiem w tamtą stronę
łatwiej, A galary weźmiemy na miejscu, tartaczne. Jest tam
tartak. Deski galarami do Paryża spławiał. Teraz nie spławia,
to i galary stoją na miejscu. Naładuje się trzy galary.
Przed świtem będziemy zpowrotem. Sześćset worków po
sto kilo. Wiele-niewiele - na miesiąc na wyżywienie ko-
muny starczy, Dalej - zobaczymy. Może i zaraza do tego
czasu wygaśnie, a może odlezwie się proletarjat na tyłach?
Będzie czas poczekać,
Towarzysz Lecoq odpowiedział nie zaraz.
- Romantycznie mi coś ta cala wasza wyprawa wy-
gląda. Jeżeli nawet uda się wam przejechać w tamtą
stronę, nie widzi mi się, żeby przepuścili was zpowrotem.
Zatopią, was z całym bagażem,
- Spróbować nie zawadzi. Wytłuką, to wy tłuką dzie-
sięcioro chłopa. Zawsze, co dziesięciu, to nie cała komuna.
Koncesja amerykańska nie ucieknie. Zatopią, nas, to pój-
dziecie szukać chleba tam. Spróbować trzeba.
Towarzysz Lecoq w milczeniu zaciągnął się papierosem.
- Widzicie, towarzyszu, sęk właściwie tkwi nie wtem.
Przypuśćmy, że udałoby się wam nawet przedostać przez
kordon i wrócić z żywnością, chociaż mało mi się to wy-
daje prawdopodobne. Tak, czy tak, nie mamy prawa, to-
warzyszu, nawet dla ratowania od głodowej śmierci całej
komuny, przenieść zarazę za kordon. Co innego pogróżki,
a co innego wykonanie. Gdyby wyprawa wasza się wam udała.
w poszukiwaniu żywności musielibyście wysiąść na brzeg,
po tamtej stronie kordonu, i zetknąć się z tamtejszą ludno-
ścią, to znaczy - liczyć się zgóry z ewentualnością zostawienia
im zarazy. Nie mamy prawa, towarzyszu, dla ratowania od
śmierci dziesięciu tysięcy obywateli komuny, wystawiać na
niebezpieczeństwo zarazy proletarjat i chłopstwo całej Fran-
cji. Nie mogę dać wam pozwolenia na taką wyprawę,
- Sprawiedliwie mówicie, towarzyszu dowodzący. Tylko
że pomyślałem o tem wszystkiem nasamprzód. Znalazłem

195

View DjVu Page 194 of 322
Go To: < prev next >

sposób. że nawet przybijać do brzegu nie będziemy. Przy-
jedziemy, zatrzymamy się pośrodku rzeki, zabierzemy żyw-
ność i nogi za pas! Widzicie, nawet galarów naszych dlatego
ze sobą nie biorę - ich własne. Przyczepić tylko i jazda!
- Cóż to, uważacie, że sami mąkę wam wyniosą, nała-
dują na własne galary, jeszcze was poproszą: zabierajcie.
- Jakbyście zgadli, towarzyszu dowodzący. Sami na-
ładują. Plan mam, zobaczycie sami, prosty, nietrudny,
tylko dopowiedzieć mi go do końca nie pozwalacie.
Towarzysz Laval wziął ze stolu ołówek i, wodząc nim po
bibule, zaczął szczegółowo wykładać swój plan.

*

Kiedy towarzysz Lecoq został w pokoju sam, na dworze
już dniało i na okopconych sadzą nocy szybach okien ma-
towym, bladym witrażem inkrustował się maleńki wszech-
świat ulicy.
Towarzysz Lecoq zrzucił płaszcz i, wycilignąwszy się na
łóżku, spróbował zasnąć. Sen jednak, raz spłoszony, nie
powracał. Lecoq sięgnął ręką do półki i zdjął książkę.
Otworzył. Lenin: "Zadania Proletarjatu", Próbował czytać.
Myśli, jak maleńkie robaki-skałotocze, nie mogąc przedo-
stać się do mózgu, zawracały zadąsane pomiędzy czarne
grządki wierszy. Towarzysz Lecoq odłożył książkę i zapa-
trzył się w sufit,
Skądś, z lustra pamięci, jak spóżnione odbicie, wynu-
rzyła sie smagła, ochłostana wiatrami twarz, odebrzmiały
słowa proste, uśmiechnięte: "Wytłuką, to wytłuką dziesię-
cioro chłopa. Zawsze co dziesięciu, to nie eała komuna.
Spróbować trzeba."
Towarzysz Lecoq uśmiechnął się: ambicja? Junactwo?
Czy też doprawdy taka zapamiętała miłość komuny?
Spotykał się z tymi ludźmi codzień, od lat, twarzą
w twarz, jeszcze na uniwersytecie, gdy, zakopany w książ-
kach, syn zabiedzonego nauczyciela gimnazjalnego, biegał ze

196

View DjVu Page 195 of 322
Go To: < prev next >

studenckiej garkuchni na zebranie, sprawdzać na realnym
przykładzie czarne cyfry statystyk. Nauczył się patrzeć w te
oczy, odcyfrowywać ze zmarszczki, z akcentu wyzwiska
krzywdę głęboką, niezaleczoną, konkretną; w konturze wy-
rzuconych mimochodem sakramentalnych słów: "proleta-
rjat", "imperjalizm", odgadywać cyfry obciętych zarobków,
kaliber doznanych upokorzeń. I nagle tu - jasne, niebieskie
oczy, uśmiech i śmierć. Wpływ romantycznej lektury? Boha-
terstwo?
Na biurku zaterkotał telefon.
Towarzysz Lecoq wstał, odebrał raport, potem w czarną
muszlę głośnika przedyktował kilka rozporządzeń. I, wy-
ciągając się jeszcze raz na twardem, żołnierskiem łóżku,
twarzą do ściany, zamykając już oczy do snu, pomyślał:
- Zatłamszą chłopa, jak nic. A szkoda. Minie dżuma,
wypadnie budować komunę - takich trzeba będzie wtedy
jak najwięcej.
I wargami gdzieś w sen, jak: wyuczoną, cowieczorną
lekcję:
- Ale wtedy mnie już nie będzie także...
Sen jednak nie przychodził. Poprzewracawszy się z boku
na bok, towarzysz Lecoq zapalił papierosa. Spojrzał na
zegarek. Czwarta. Dokończył papierosa, wstał, zapalił
światło. Podszedł do biurka. Z szuflady biurka wyciągnął
schowany głęboko pod raportami gruby bruljon w cera-
towej okładce i rozłożył go na stole.
W tajemnicy przed wszystkimi, towarzysz Lecoq pisał
historję zadżumionego Paryża. O tem, że niegdyś zajmował
się literaturą, wiedziało niewielu. Zamłodu pisywał wiersze.
Podobno nawet niezłe. Zarzucił je zresztą oddawna. Zdolności
literackich wstydził się, jak swej erudycji, jak swego inte-
ligenckiego pochodzenia. Jak żbik, najeżył się szorstkością,
kolcami żołnierskiego słownictwa, obejściem lapidarnem
i rubasznem.
Nieustanne postępy dżumy utrwaliły w nim pewność, że

197

View DjVu Page 196 of 322
Go To: < prev next >

Paryż w pierścieniu kordonu skazany jest na wymarcie, że
nie ocaleje zeń ani jedna żywa dusza,
Coprawda, od pierwszych chwil istnienia republiki, na roz-
kaz KC. przedsięwzięte zostały najenergiczniejsze środki
w walce z zarazą. Korzystając z zamieszania, jakie zapa-
nowało w skołowaciałych dzielnicach burżuazyjnych. repu-
blika Belleville w zuchwałym wypadzie zawładnęła insty-
tutem Pasteura i ciężarowemi autami przewiozła na swoje
terytorjum caly jego inwentarz. We wzorowo urządzonych
laboratorjach dziesiątki uczonych, oddanych sprawie prole-
tarjatu, pracowały dniem i nocą w nadludzkiem wytężeniu
nad unieszkodliwieniem śmiertelnego zarazka. Codziennie
dokonywano próbnych szczepień nowowynalezionych surowic,
nie dających, jak i wszystkie poprzednie, pożądanych
rezultatów.
Po miesiącu bezskutecznej walki towarzysz Lecoq prze-
stał wierzyć w możliwość pomyślnego wyniku. Na rozgrywa-
jące się dokoła wypadki patrzył z ciekawością przyrodnika,
obserwującego obumieranie komórek. Cierpiał nad tem, że
tyle materjału dokumentalnego przepadnie nadarmo, nie
stanie się nigdy dobytkiem ludzkości. Myśl ta dręczyła go
po nocach.
Wymrą wszyscy, nie zostanie nikt, ktoby mógł odtworzyć
dla przyszłych pokoleń historję tego miasta, niezapomnianą
i chimeryczną.
Postanowił wreszcie sam, pokryjomu, na podstawie zebra-
nych danych, ustnych relacyj, i naocznych spostrzeżeń spisać
jego kronikę. Umrze on, wymrą wszyscy, zostanie rękopis.
Przeminie dżuma, przyjdą nowi ludzie, odnajdą, go, otrzą-
sną z kurzu, nie zginie na zawsze ten obfitujący w cenne do-
świadczenia płat historji, niepowtarzalne perypetje tego
makabrycznego okresu.
I po nocach, ukradkiem, w godzinach wolnych od zajęć
służbowych, wciągał do grubego bruljonu zebrane w ciągu

198

View DjVu Page 197 of 322
Go To: < prev next >

dnia wiadomości, porządkując i uzupełniając napływające
bez ustanku dokumenty i przyczynki.
Otwarłszy bruljon na ostatniej zapisanej stronie, towa-
rzysz Lecoq jeszcze raz pomyślał o Lavalu. Co za wspa-
niały egzemplarz! O takich - pisać epopeje. Trzeba zresztą
poczekać końca wyprawy. Co za patetyczny rozdział! W za-
myśleniu przerzucił kilka stronic. Zatrzymał się na ostatniej
notatce, dotyczącej- powstania na terenie placu Pigalle
i ulic okolicznych nowej autonomicznej republiki murzyń-
skiej, założonej przez murzynów Montmartre'u (dżazban-
dystów i odźwiernych), na znak protestu przeciw panu-
jącej na terytorjum dzielnic centralnych murzynożerczej
władzy amerykańskiej. Według danych świadków naocznych,
każdemu białemu, schwytanemu w obrębie nowego państew-
ka, murzyni obcinają głowę z zachowaniem wszystkich
ceremonjałów przejętych od Ku-Kluks-Klanu.
Towarzysz Lecoq odwrócił nową kartę, wyjął stylo, prze-
wertował w myślach zebrane przez dzień dzisiejszy mate-
rjały, potem starannie, u góry stronicy, równem drobnem
pismem skreślił tytuł nowego rozdziału:

PRZYPOWIESĆ O GRANATOWEJ REPUBLICE.

Nikt nie zauważył i nie głowił się nad tem, gdzie
podzieli się nagle z rogów ulic mali pompatyczni ludzie
w granatowych pelerynkach, którzy, jak naturalne, nie-
odzowne akcesorja, wznosili się tam od dziesiątków lat.
Viadomo jednak powszechnie, że nic w naturze nie
ginie,
Zdezorjentowana, zbyteczna policja, wypierana kolejno
ze wszystkich nowopowstałych państewek, ściągnęła siłą
przyzwyczajenia do swych koszar na wysepce Cité, którą
zamykały z trzech stron trzy niezależne republiki: żółta,
żydowska i anglo-amerykańska.
Wysepka Cité spoczywa w uścisku dwóch ramion

199

View DjVu Page 198 of 322
Go To: < prev next >

Sekwany i wyodrębniona przez samą naturę, zdaje się
stanowić pewnego rodzaju samodzielną jednostkę tery-
torjalną.
Owego dnia zaroiła się ona od bezrobotnych granato-
wych człowieczków.
Pozostawiona samej sobie policja, znalazła się po raz
pierwszy w położeniu kłopotliwem. Pozbawieni naraz
busoli praworządności, nie mogąc zdecydować się, który
z powstałych rządów uważać mają za praworządny, zda-
jąc sobie jednocześnie dobrze sprawę z fikcyjności jakie-
gokolwiek rządu poza pierścieniem kordonu, bezrobotni
granatowi ludzie uświadomili sobie wkrótce, że zatracają
z każdym dniem pozory istot realnych, stają się metafi-
zyczną fikcją, czystym nonsensem, beztreściowym, jak
samo pojęcie: "Policja dla policji".
Na trzeci dzień wyspa Cité była świadkiem pierwszej
w dziejach ludzkości demonstracji bezrobotnej policji.
Tłum bezrobotnych granatowych ludzi przeciągnął przez
całą wysepkę, spływając na plac przed prefekturą. Na
czele pochodu demonstranci nieśli transparenty z wypi-
sanemi na nich hasłami: "Republika umarła - niech żyje
republika!" "Żądamy jakiegokolwiek rządu!" "Policja
bez rządu - to tramwaj bez elektrowni!" i t. p.
Na placu przed prefekturą odbył się imponujący
miting. Po długich debatach, w imię ratunku policji, jako
takiej, postanowiono zwrócić się kolejno do poszczegól-
nych rządów nowopowstałych państewek, proponując im
swoje usługi.
- Nie chodzi tu o zabarwienie, czy nawet o narodową
przynależność rządu - dowodził projektodawca. - Po-
licja, aby odzyskać swą rację bytu, powrócić z krainy
fikcji w szranki instytucyj realnych, musi jak najprędzej
postarać się o jakikolwiek rząd, bodajby o ideę rządu. Bez
pojęcia praworządności jesteśmy cieniami.
Projekt zoslał przyjęty jednogłośnie i do wszystkich

200

View DjVu Page 199 of 322
Go To: < prev next >

rządów, za wyjątkiem radzieckiego rządu Belleville, wy-
słano gońców z ofertą.
Wszystkie rządy, w obawie wprowadzenia na swe tery-
torjum obcego elementu, odpowiedziały odmownie, mo-
tywując swoje stanowisko niemożnością wyżywienia no-
wych przybyszów, z uwagi na nader szczupłe zasoby po-
siadanej żywności ("dość mamy własnych gąb do karmie-
nia"),
W ostatnim odruchu instynktu samozachowawczego
przyjęto wniosek jednego z policjantów, proponującego
odnaleźć jakiego bądź cywila i zmusić go do proklamowa-
nia się dyktatorem wyspy Cité. Postanowiono niezwłocznie
zarządzić obławę.
Po półgodzinnych bezowocznych poszukiwaniach u wy-
lotu jednej z uliczek ukazał się patrol, niosący na rękach
nieznanego bliżej, sparaliżowanego staruszka. Staruszek
zdradzał niedwuznaczne objawy przerażenia. Gdy wno-
szono go do prefektury, zaczął płakać i próbował sie
wyrwać, rzecz prosta - bezskutecznie.
W gabinecie prefekta, delegacja policjantów oświad-
czyła mu, że jest dyktatorem i jako taki wydać winien
kilka dekretów restytuujących pojęcie władzy prawo-
rządnej.
Staruszek siedział w fotelu apatycznie, nie reagując zu-
pełnie na ofiarowany mu zaszczyt i władzę. Próbowano
wyłuszczyć mu rzecz w jak najdostępniejszych wyrazach.
Napróżno. Jak się okazało, był głuchy.
Z trudnością wreszcie zdołano porozumieć się z nim
na piśmie. Kancelarja zredagowała orędzie, które staru-
szek, po długich wzdraganiach, pod groźbą lufy rewolwe-
rowej, zdecydował się wreszcie podpisać.
W godzinę później na murach wyspy Cité ukazało się
pierwsze orędzie nowego dyktatora. W orędziu tem nowy
dyktator obwieszczał, iż obejmuje władzę nad wyspą
Cité, ustanawiając na niej państwo praworządności,

201

View DjVu Page 200 of 322
Go To: < prev next >

Wszystko, co ośmieli się przeciwstawić władzy nowego
dyktatora, uważać należy za niepraworządne i podlega-
jące jak najsurowszemu tępieniu. Pod orędziem widniał
podpis: Mathurin Dupont.
Cała wyspa rozbrzmiała tego dnia jednem wielkiem
westchnieniem ulgi. Instytucja policji, jako takiej, zo-
stała uratowana. Rozradowani policjanci stąpali buń-
czucznie, dzwoniąc obcasami o asfalt, jakby pragnęli się
upewnić o swej niezaprzeczalnej realności.
Wszelako z wydaniem orędzia bezrobocie bynajmniej
nie ustało. Przeciw władzy nowego dyktatora nikt nie
zamierzał występować, wskutek czego pojęcie nieprawo-
rządności, w odniesieniu do nowego państwa, pozostało
w sferze czystej teorji.
Po upływie kilku dni staruszek, widząc, że nikt nie
robi mu nic złego, stał się rozmowniejszy i dał się nawet
namówić do osobistego wglądnięcia w sprawy państwowe,
Pierwszem samorzutnem rozporządzeniem nowego dyk-
tatora były wielkie manewry na placu przed prefekturą.
Rozradowani objawem aktywności swego dyktatora, po-
licjanci defilowali z werwą i animuszem. Dyktator z wy-
sokości balkonu przyjmował rewję, klaszcząc z uciechy
w ręce.
Po tym pierwszym odruchu ożywienia zapadł jednak
zpowrotem w dawną apatję.
Na trzeci dzień, w porannym raporcie, po konwencjo-
nalnych zwrotach, że w państwie panuje spokój i wy-
padków naruszenia praworządności nie zanotowano, kan-
celarja donosiła dyktatorowi, iż jest rzeczą niezbędną
zdefinjowanie na nowo pojęcia niepraworządności i wy-
desygnowanie bodaj kilku przestępców, bowiem policja
bez przestępców zaczyna powątpiewać o swej auten-
tycznej realności.
W odpowiedzi na raport staruszek nieoczekiwanie oży-
wił się i po raz pierwszy sam zażądał pióra i papieru.

202

View DjVu Page 201 of 322
Go To: < prev next >

W pół godziny później na murach Cité ukazał się
dekret, który wywołał na sennej wysepce niezwykłe po-
ruszenie. Na mocy tego dekretu wszyscy mieszkańcy wy-
sepki - blondyni, ogłoszeni zostali wrogami państwa, wod-
różnieniu od prawomyślnych obywateli - brunetów.
Praworządnym kadrom policji nakazywało się zlikwi-
dować nowych przestępców w terminie jak naj krótszym,
nie przebierając w środkach.
Tegoż dnia wieczorem wyspa Cité wyglądała, jak za
najlepszych swoich czasów. Z bramy prefektury, jeden
za drugim, wychodziły karne, uzbrojone patrole, znikając
kolejno w ciemnych uliczkach. Przestępcy-blondyni za-
barykadowali się w domach mieszkalnych. Obława trwała
trzy dni, zamieniając się miejscami w krwawe potyczki.
Pod koniec trzeciego dnia złoczyńcy zostali wyłowieni
i odstawieni do aresztów policyjnych. Na wyspie Cité
znowu zapanował spokój.
Wyczerpany niezwykłym wydatkiem energji, dyktator
popadł napowrót w stan takiej apatji, że niepodobna go
było nawet zmusić do czytania codziennych raportów.
Reasumując wyżej wzmiankowane wypadki, zmuszeni
jesteśmy wyrazić powątpiewanie, czy dzielnej wysepce
udałoby się uratować pożyteczną skądinąd instytucję po-
licji, gdyby z odsieczą ospałemu dyktatorowi nie przyszła
równie ospała, lecz bardziej konsekwentna dżuma.

203

View DjVu Page 202 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 203 of 322
Go To: < prev next >

VI.

W chłodnej sali posiedzeń Instytutu, nad olbrzymim
stołem, krytym zielonem suknem i zasłanym plikami
papierów, w wysokim, prezydjalnym fotelu siedział P'an
Tsiang-kuei w szarych rękawiczkach i w omotanym dokoła
szyi szalu (sposób, by jak najmniejsza powierzchnia skóry
stykała się bezpośrednio z powierzchnią zadżumionego po-
wietrza).
Na dwóch końcach stołu dwie maszynistki wypukiwały
równocześnie tekst dwu dyktowanych przez niego cyrku-
larzy. Ustawiony na stole telefon, przerywający co chwila
pracę ostrym lamentem dzwonka, wyrzucał z czarnej lufy
słuchawki raporty z różnych punktów państwa.
Raporty naogół nie były pocieszające. Pomimo zasto-
sowania środków nadzwyczajnych dżuma rozpowszechniała
się na terenie nowego państwa powoli, lecz nieustannie.
P'an Tsiang-kuei postanowił rozprawić się z nią po azja-
tycku.
Na czwarty dzień istnienia nowej republiki na murach
domów ukazał się przejmujący chłodem dekret. Stwier-
dzając, że panująca obecnie forma dżumy okazała się w prak-
tyce nieuleczalną, i zarażeni nią osobnicy, podtrzymywani
sztucznie przy życiu, stają się jedynie dalszemi rozsadnikami
epidemji, dekret oznajmiał, iż na przyszłość każdy z zara-
żonych podlegać będzie natychmiastowej egzekucji. Oby-
watele zdrowi obowiązani są donosić niezwłocznie o każdym
wypadku zasłabnięcia. Winni ukrywania zarażonych pod-
legać będą rozstrzelaniu narówni z nimi.

205

View DjVu Page 204 of 322
Go To: < prev next >

Suche raporty telefoniczne donosiły co chwila o nowych
egzekucjach. Dżuma podjęła wyzwanie. Na zielonem suknie
stołu, gdzie, miast kart, padały z szelestem podpisywane
w locie kartki rozkazów, rozgrywała się hazardowna partja.
Z głębi wysokiego fotela P'an Tsiang-kuei kładł na podawane
mu kolejno do podpisu dekrety zygzak swego nazwiska,
jakby rzucał na stół nowy atut. Partnerka odpowiadała
skądś, zdaleka, przez tubę słuchawki telefonicznej, cyfrą
nowych egzekucyj.
Przedyktowawszy wszystkie cyrkularze, P'an Tsiang-kuei
odprawił gestem obiie maszynistki i pozostał sam w mrocz-
niejącej zwolna sali. Wytężony w nierównej, bezsennej
walce umysł domagał się wypoczynku. Dzwonek telefonu
wykasłał nową cyfrę straconych. P'an Tsiang-kuei z wście-
kłością odczepił słuchawkę i cisnął ją na stół. Bezsilne usta
słuchawki syczały zjadliwie w próżnię.
P'an Tsiang-kuei zapragnął nagle powietrza. Od trzech
dni nie opuszczał sali, przykuty do fotela. Wcisnąwszy ka-
pelusz, zamknął salę na klucz i po szerokich kamiennych
schodach zbiegł szybko na ulicę, obok wyprężonych skośno-
okich wartowników.
Na ulicach było pusto. Po bezludnych wąskich trotuarach
przemykali gdzie niegdzie samotni żółci przechodnie.
Znajomemi ulicami dotarł P'an Tsiang-kuei do ogrodu
Luksemburskiego, zamienionego na państwowe kremato-
rjum. Skądś, z głębi, powitał go suchy trzask salwy. P'an
Tsiang-kuei zmarszczył się i przyśjpieszył kroku.
Dziwnym rikoszetem wrażeń przyszedł mu nagle na myśl
profesor, wywołując na jego wargi nieczęsty uśmiech.
W noc przewrotu, na mocy specjalnego rozkazu, profesor,
jedyny z białych, został aresztowany i internowany w jednym
z pałacyków dzielnicy Łacińskiej, w którym przebywał w naj-
ściślejszej izolacji.
W pałacyku było urządzone wzorowe laboratorjum, gdzie,
pod osobistem kierownictwem profesora, kilkunastu Chiń-

206

View DjVu Page 205 of 322
Go To: < prev next >

czyków, asystentów i studentów bakterjologji, ślęczało dwa-
dzieścia cztery godziny na dobę nad wynalezicniem zbaw-
czej szczepionki, zdolnej zniszczyć morderczego bakcyla.
Trzeba przyznać, że profesor dotrzymywał swego słowa
sumiennie, pracując dzień i noc bez wytchnienia. W toku
hazardownej walki z nieustępliwą zarazą odezwała się w nim
jego żyłka uczonego; początkowo niechętny, z każdem nowem
niepowodzeniem zapalał się coraz bardziej, poprzysięgając
sobie zwyciężyć za wszelką cenę złośliwego mikroba, który
zadrasnął jego ambicję uczonego i ośmielał się podawać
w wątpliwość potęgę współczesnej wiedzy, Im dłużej trwały
nieudane próby, tem bardziej profesor zacinał się w swym
niezłomnym uporze. Skończyło się na tem, że przestał pra-
wie zupełnie sypiać, nie opuszczając ani na chwilę labora-
torjum, i z trudnością udawało się wmuszać w niego jedzenie.
Zamknięty wśród mikroskopów, probówek i retort, wychu-
dzony i żółty od nieprzespanych nocy i przemęczenia, z dziko
zwichrzoną bródką, przypominał średniowiecznego alchemika,
który, opętany manją wykrycia kamienia filozoficznego, nie
daje się zrazić żadnym niepowodzeniom.
Na dziesiąty dzień po przewrocie P'an Tsiang-kuei oso-
biście odwiedził profesora w jego nowem mieszkaniu, aby
sprawdzić, czy mu czego nie potrzeba. Profesor gorączkowo
przestawiał jakieś probówki i krzątał się koło mikroskopu.
- Obowiązuję się uśmiercić tę przeklętą bakterję -
zawołał, potrząsając pod światło jakąś probówką - przy-
rzeknij mi pan jednak, że nie wykorzystasz wynalezionej
przeze mnie szczepionki wyłącznie dla pańskich żółtych, lecz
uczynisz ją dobytkiem i białych dzielnic miasta. Nie za-
mierzam bynajmniej ratować od śmierci samych tylko Azja-
tów, pozostawiając na pastwę losu moich białych współbraci.
- Jeśli o to tylko chodzi, mogę pana uspokoić - odparł
z uśmiechem P'an Tsiang-kuei. - Szczepionka pańska
w chwili jej wynalezienia. stanie się dobytkiem, wprawdzie
nie wszystkich białych dzielnic, ale zato z pewnością naj-

207

View DjVu Page 206 of 322
Go To: < prev next >

ludniejszej z nich - robotniczej dzielnicy Belleville. A pro-
pos, jeżeli nie zna pan jeszcze ostatnich nowin, mogę panu
donieść, że w tych dniach robotnicze dzielnice Paryża, Belle-
ville i Menilmontant, z przyległościami, oderwały się od
reszty miasta i utworzyły samodzielną robotniczą republikę
rad. W chwili obecnej rozporządzają już laboratorjami, nie
gorszemi od naszych, gdzie koledzy pańscy pracują nad
zlikwidowaniem wspólnego nieprzyjaciela. Mam wrażenie,
że informacje o postępach ich prac powinny pana intereso-
wać i że wzajemna wymiana spostrzeżeń byłaby nie bez
pożytku dla obydwu stron. Zdołałem - z niemałym trudem,
to prawda - nawiązać z nimi kontakt telefoniczny. Musie-
liśmy w tym celu przeprowadzić druty poprzez wszystkie
leżące między nami dzielnice, co przy ooocnem rozdrobnie-
niu Paryża na samodzielne państewka nie było wcale rzeczą
łatwą. Wpadliśmy na pomysł zużytkowania w tym celu
tunelów metra. Dziś wieczór postawimy panu aparat, który
połączy pana bezpośrednio z laboratorjum republiki Belle-
ville.
Profesor nie posiadał się z zachwytu:
- Co pan mówi! Ależ to kapitalny pomysł! Ma się
rozumieć, że to ogromne ułatwienie. Jeżeli tamci mają
dobrze urządzone pracownie, będziemy mogli równolegle
dokonywać wielu doświadczeń. To niezawodnie przyśpieszy
wynik moich poszukiwań. Tak, to istotnie świetny pomysł.
- Czy nie ma pan jeszcze jakichś życzeń?
- Owszem. Niech pan każe usunąć stąd radjo. Asystenci
będą mogli słuchać wiadomości, jeżeli ich to interesuje,
w innym pokoju. A ja nie mam w tej chwili do tego głowy.
Przeszkadza mi to w pracy.
- Życzeniu pańskiemu stanie się zadość.
Uścisnęli sobie ręce, jak dwaj starzy znajomi.
Schodząc po schodach w kierunku wyjścia, P'an Tsiang-
kuei natknął się na jednego z asystentów, małego, puco-
łowatego Japończyka. Kolegowali z sobą kiedyś na Sor-

208

View DjVu Page 207 of 322
Go To: < prev next >

bonie. Mały Japończyk, schludny i staranny w swej tua-
lecie, bez jednego puszka na ubraniu, przypominał mu
zawsze odkurzony skrupulatnie bibelocik.
Japończyk zdawał się na niego tu specjalnie czekać. P'an
Tsiang-kueja uderzyła jego zacięta bladość i determinacja,
z jaką zastąpił mu drogę.
- Co się stało? Czy macie mi coś do powiedzenia?
- Ośmielam się mieć do was wielką prośbę, ogromną
prośbę... - powiedział półgłosem Japończyk wąskiemi, ja-
koś dziwnie nie w takt słów podskakującemi wargami,
i wargi te nagle zatrzepotaly, spadły, przylgnęły do kościstej.
zgrubiałej ręki P'an Tsiang-kueja.
P'an Tsiang-kuei zaskoczony wyrwał rękę.
- Oszaleliście? O co wam chodzi?
- Ośmielam się mieć do was wielką prośbę, ogromną
prośbę... - powtórzył asystent, szybko żując słowa i odci-
nając każde białemi, wystającemi zębami. - Jestem tutaj
zamknięty w zupełnej izolacji. Nie wolno mi stykać się
z nikim, Dziś zatelefonowano mi z miasta... Żona moja
zasłabła. Boleści. Może wcale nie dżuma. Nawet na pewno
nie dżuma. Musiała zjeść coś nieświeżego. Sąsiedzi donieśli.
Zabrano ją do baraku. Dziś wieczór, o ośmej, będzie roz-
strzelana. Rozumiecie? Dziś wieczór... Żeby choć pocze-
kać do jutra. Próbujemy nową szczepionkę. Jutro będą re-
zultaty. Wszystko zdaje się wskazywać na rezultat pomyślny.
Jutro dżuma może się okazać uleczalną. Rozumiecie? Nie
można jej przecież w tych warunkach dzisiaj zabijać.
A zresztą może to wcale nie dżuma. Pierwsze objawy by-
wają mylne. Może zwyczajna niedyspozycja żołądkowa. Trze-
baby przeczekać, zbadać. Odizolować przynajmniej na kilka
dni. Przecież, odizolowana, nie będzie przedstawiała dla
nikogo żadnego niebezpieczeństwa. Trzeba tylko zawiesić wy-
konanie egzekucji. Wasze polecenie telefoniczne... Rozu-
miecie, towarzyszu... Nazywa sie...

209

View DjVu Page 208 of 322
Go To: < prev next >

P'an Tsiang-kuei patrzył na asystenta ze zdziwieniem.
- Nie rozumiem was, towarzyszu. A raczej zaczynam
was, zdaje się, rozumieć - powiedział szorstko. - Chodzi
wam, o ile się nie mylę, o protekcję. Domagacie się naru-
szenia prawa o walce z zarazą dla przedłużenia źycia o kilka
dni jednemu z zarażonych osobników, na tej jedynie pod-
stawie, że osobnik ten jest waszą żoną. Zapominacie, zdaje
się, że dzień w dzień giną, dziesiątki naszych co lepszych pra-
cowników i że jedynie dzięki zastosowaniu prawa o tra-
ceniu zarażonych udało nam się zmniejszyć ilość wypadków
o przeszło 50%.
Japończyk mrugał prędko powiekami.
-... Próbujemy nową szczepionkę... Jutro będą rezul-
taty... Jutro dżuma może się okazać uleczalną... Zatrzy-
majcie całą dzisiejszą partję... Jeżeli doświadczenie się nie
uda, można będzie stracić ją jutro. A może uda nam się
ich uratować? Zresztą jestem pewien, że żona nie ma
dżumy... Zwykła niedyspozycja żołądkowa... Gdyby od-
izolować...
P'an Tsiang-kuei przerwał sucho:
- Powtarzacie piosenkę każdego zadżumionego. Jeżeli żona
wasza nawet nie miała dżumy, to ma już ją, na pewno.
Z baraku zadżumionych więcej się nie wychodzi. Zresztą
nie możemy się bawić w wyjątki i pielęgnować rozsadni-
ków zarazy. Wszystkie dotychczasowe surowice nie dały
żadnych rezułtatów. Niema żadnej podstawy przypuszczać,
że ostatnia będzie lepsza. W ten sposób musielibyśmy od-
kładać egzekucję z dnia na dzień i magazynować zarażonych,
nie będąc w stanie odgrodzić ich od zetknięcia się ze
zdrową ludnością, nie mamy bowiem nato dostatecznych
kadrów sanitarjuszy. Innemi słowy znaczyłoby to podnieść
znowu śmiertelność o poprzednie 50%. Dziwię się wam,
towarzyszu.
Wargi małego Japończyka bezdźwięcznie drgały.
P'an Tsiang-kuei zbiegł po schodach i minął bramę.

210

View DjVu Page 209 of 322
Go To: < prev next >

Na ulicy jeszcze raz stanął mu przed oczyma mały Japoń-
czyk-czyścioszek z drgającemi kącikami popielatych warg.
- Dla ratowania jednej spódnicy - zarazić wszystkich!
- pomyślał z goryczą. - Właściwie takich należałoby roz-
strzeliwać...
Zresztą po chwili zapomniał już o całym incydencie.

Upłynęły dwa tygodnie. Zaprzątnięty sprawami minjatu-
rowej republiki, P'an Tsiang-kuei nie zaglądał do profesora
od owego dnia. Otrzymywał wprawdzie codzień dokładne
biuletyny telefoniczne o stanie prac starego uczonego, które,
naprzekór niezmorzonym wysiłkom, nie dawały uparcie po-
zytywnych rezultatów. Korzystając z wolnej chwili, P'an
Tsiang-kuei postanował go odwiedzić.
Scieżkami szarzejących uliczek przyzwyczajone nogi wy-
wiodły go na plac Panteonu. Okno na trzeciem piętrze
w domu pod numerem I7 świeciło po dawnemu bielmem
zatrzaśniętej okiennicy.
Naraz zaczął padać deszcz, zasłaniając domy storą ze szkla-
nych koralików. P'an Tsiang-Kuei, chcąc go przeczekać,
wszedł do otwartego Panteonu.
Panteon był pusty i od wysokiej kupuły, od cienistych
naw, wionęło chłodem i spokojem. Pusta kasa świecila po
dawnemu niegościnnym napisem: "Wejście 2 franki". Sa-
motne kroki po kamiennej posadzce przedrzeźniały się
długo dudniącem, wielokrotnem echem. Ze wszystkich stron,
białkami oczu bez źrenic, wpatrywały się w przybysza do-
brze znajome postacie...

*

Deszcz ustał już dawno, gdy P'an Tsiang-kuei ukazał się
napowrót w drzwiach Panteonu.
Dokoła sztachet zebrała się w międzyczasie grupka żół-
tych, witająca dyktatora okrzykami entuzjazmu. Odkłania-

211

View DjVu Page 210 of 322
Go To: < prev next >

jąc się niezręcznie, P'an Tsiang-kuei postawił w zakłopo-
taniu kołnierz od palta i zniknął szybko w krętych uliczkach.
Zapadł już mrok i na tonących w ciemnościach pomostach
trotuarów żółci latarnicy zawieszali pośpiesznie misterne
kule papierowych lampjonów, pstre akcesorja jakiejś fan-
tasmagorycznej nocy weneckiej.
W laboratorjum profesora ustało się mdłe, cieplarniane
powietrze, oprowadzające wszystkie kontury chwiejną, roz-
dwojoną linją; jak muchy pod grubym szklanym kloszem,
słaniali się w niem rozleniwiali ze zmęczenia, senni asy-
stenci.
Profesor z rozwichrzoną czupryną przelewał z retorty
do retorty mętną białawą ciecz, mieszał ją z substancjami,
zawartemi w szeregach probówek, przygotowując jakąś
reakcję. Na zapytania P'an Tsiang-kueja odmrukiwał nie-
zrozumiale, niecierpliwie opędzając się przed niemi rękoma.
Niepodobna było wydobyć z niego ani słowa.
Nawpół nieprzytomni z wyczerpania asystenci zdawali się
nie rozumieć zadawanych im pytań, odpowindali nieod-
razu i od rzeczy.
Pokręciwszy się chwilę po salach, P'an Tsiang-kuei rzucił
okiem na zegarek. Była siódma, godzina wieczornego raportu.
P'an Tsiang-kuei szybkim krokiem podążył ku wyjściu.
W drzwiach zderzył się z rozpędu z małym asystentem
w białym chałacie. Prysnęło szkło. Wylana ciecz obryzgała
P'an Tsiang-kuejowi twarz i ubranie. Mały asystent prze-
praszał. P'an Tsiang-kuei spojrzał na zaciśniętą w palcach
asystenta szyjkę strzaskanej probówki, podniósł wzrok na
bielejącą przed nim plamę twarzy. Twarz wydała mu się
skądś znajomą. Przez rhwiłę usiłował sobie przypomnieć.
Wąskie drgające wargi. Mały Japończyk-czyścioszek. Prosił
o protekcję dla żony...
Japończyk rozpływał się w przeproszeniach, P'an Tsiang-
kuei ostro spojrzał mu w oczy i natknął się na opór pary
zimnych, utkwionych w nim źrenic. Przez chwilę wydało

212

View DjVu Page 211 of 322
Go To: < prev next >

mu się, że dostrzega w nich dwie drwiące iskierki. Bez
słowa zawrócił -na pięcie i poszedł w głąb laboratorjum.
Dobył z szafy aptecznej wielką butlę z rozczynem subli-
matu, zlał nim całe ubranie, długo i starannie mył twarz
i ręce, Potem, nie patrząc na przepraszającego wciąż jeszcze
asystenta, szybko zbiegł po schodach.
Po powrocie do Instytutu, P'an Tsiang-kuei zajął się
przyjmowaniem raportów i wydawaniem rozporządzeń na
dzień jutrzejszy. Skazówka wielkiego zegara dobiegała już
dwunastej, gdy, wydawszy dyspozycje, dyktator odprawił
ostatniego kurjera i skręcił zbyt jaskrawy żyrandol.
W kącie sali, pod ścianą, wniesione tu od trzech dni
i od trzech dni nietknięte, stało wąskie polowe łóżko, P'an
Tsiang-kuei posłał je sam i po raz pierwszy jął się roz-
bierać. Gdy został zupełnie nago, natarł starannie całe ciało
jakimś przezroczystym rozczynem. Doszedłszy zkolei do
pach, zatrzymał się na chwilę i, podnosząc rękę, przyjrzał się
uważnie. Gruczoły pachowe wydały mu się nieco obrzmiałe.
Długo badał je skrupulatnie palcami.
- Autosugestja... - mruknął bezbarwnie i, narzu-
ciwszy koszulę, szybko dał nurka pod kołdrę. Usnął natych-
miast.
W nocy śniły mu się udekorowane flagami ulice, orkiestry
i maszerujące ulicami kolumny żółtych wojsk. Przystrojony
czerwoną flagą Panteon otwarty był naoścież; u sztachet jego
oczekiwał łańcuch zasypanych kwiatami ciężarowych aut. Po
obu stronach wejścia dwa szpalery żołnierzy sztywno pre-
zentowały broń. P'an Tsiang-kuei, zdziwiony, zagadnął war-
townika o powód uroczystości.
- Przewozimy ich do Chin - oznajmił żołnierz.
Teraz dopiero P'an Tsiang-kuei przypomniał sobie, że
przecież poto właśnie tu przyszedł i, przeciąwszy nawę,
szybko zbiegł do krypt.
Krypty były otwarte i tłoczył się w nich uroczysty, ga-
lowy tłum. Przecisnąwszy się do wnętrza, P'an Tsiang-kuei

213

View DjVu Page 212 of 322
Go To: < prev next >

ujrzał pluton żołnierzy, podważających olbrzymiemi że-
laznemi kilofami sarkofag Rousseau. Sarkofag, jak przykuty
do ziemi, nie ustępował.
- Jeszcze! Razem! Rrrraz!
Ani drgnie. t
P'an Tsiang-kuei, odpychając pierwszego z brzegu żoł-
nierza, z całej siły naległ brzuchem na kilof.
- Teraz! Na komendę! Rrrraz!
Ani drgnie.
- Rrrraz!
Znowu nic.
- Rrrraz!
Kroplisty pot wystąpił mu na czoło.
Obraz znikł. P'an Tsiang-kuei długą chwilę nie mógł
uświadomić sobie, co zaszło, gdzie się znajduje, pogrążony
w nieprzeniknionych ciemnościach. Pierwszem odczuciem,
które zatrzepotało, jak ryba, na lustrzanej powierzchni świa-
domości, był silny ból w dole brzucha. Zaraz... Co to
było? Aha! Nalegał brzuchem na kilof. Kiedyż to było
i gdzie?
Ból stawał się z każdą chwilą nieznośniejszy i dopomógł
myśli ugruntować się w przestrzeni. Ciemność. Noc. Łóżko.
W sali Instytutu. Boleści. Czyżby??...
Ból stawał się nieludzkim. P'an Tsiang-kuei zeskoczył boso
na chłodną posadzkę, namacał ręką kontakt i przekręcił.
Buchnęło światło, wycinając zasłane papierami zielone sukno
stołu, wysokie oparcia foteli, sufit, noc.
Dziki ból w brzuchu nie ustępował. P'au Tsiang-kuei
z trudnością dowlókł się do okna, gdzie na parapecie stała,
pozostawiona tam wczoraj, butelka konjaku, i haustem chlu-
snął w siebie jej palącą zawartość. Konjak rozlał się po
wnętrznościach rozpaloną strugą, zagłuszając na chwilę po-
czucie bólu.
P'an Tsiang-kuei powolnym, niepewnym krokiem wrócił
na łóżko. Myśli skakały w skrótach, niedomyślane do końca,

214

View DjVu Page 213 of 322
Go To: < prev next >

jak obrazy w starym, przerywającym się co chwila filmie.
Ostry ból w brzuchu znowu dawał o sobie znać.
.p'an Tsiang-kuei wyciągnął się sztywno i postarał się
przez chwilę nie myśleć. Pochłonięty koniak musował mu
pod czaszką ciepłym pluskiem napływających miarowo fal.
Brzuch, jak worek, pełen bólu, opadł gdzieś, jakgdyby całe
ciało wydłużyło się nagle niepomiernie, zwiększając o kilka
metrów odległość między głową a biodrami. Chłodne fale
bólu napływały stamtąd rytmicznie, jedna za drugą. Zmę-
czony mózg wyrzucał na ekran zamkniętych powiek roz-
sypujące się i z mozołem zlepiane na nowo obrazy. Na
chwilę zmorzył go półsen.
W półśnie realne kontury przedmiotów jęły się powoli
zacierać i pałąkować, stwarzając w nowych kombinacjach
tych samych linij coraz to inne pejzaże.
Gdzie przed chwilą tysiącem świec płonął żyrandol, ża-
rzyło się teraz olbrzymie, kuliste słońce, ciężkie, jak kropla
rozpalonego metalu, gotowa w każdej chwili skapnąć na
ziemię, paląc ją na węgiel. To, co przed chwilą jeszcze
było szeregiem ławek, przeciągało się teraz leniwie w słońcu
garbami tysiąca zagonów, wyzierających z mętnego szkliwa
wody. Zanurzeni po kolana w wodzie, mali, pomarszczeni,
żółci ludzie w łachmanach sadzą ryż. Jak okiem sięgnąć
- nic, tylko woda, zagony i zgięte, skarlałe w wiekowem
jarzmie mozołu plecy ludzkie, pod gotową skapnąć lada
chwila rozżarzoną kroplą słońca.
Olbrzymia bolesna fala wszechogarniającej miłości pełznie
wolno od brzucha ku krtani przypływem nagromadzonych
ciepłych łez. P'an Tsiang-kuei czuje, że jeszcze chwila,
a rzuci się twarzą w rozmokłą glinę zagonów całować roz-
palonemi, gorzkiemi wargami białe, pożółkłe od potu, ziarna
życiodajnego ryżu, pochwyci w ręce i z płaczem przygarnie
do serca, drobną, pomarszczoną, kobiecą twarzyczkę pochy-
lonego wieśniaka.
Nagle, jak przez łzy, obraz zaczyna się mienić i blaknąć.

215

View DjVu Page 214 of 322
Go To: < prev next >

Na pierwszym planie, w powietrzu majaczeje para potwor-
nych, migających w pędzie stóp i wir szprych sadzącego
naprzeciw wózka.
Ostry, piekący ból i ciemność. Tak, to skapnęła roz-
żarzona kropla słońca. Szary, gryzący dym powleka wszystko
miękką drapieżną pieszczotą. W pasmach dymu, jak w pę-
tlach, kołyszą się białe, wykrzywione twarze ludzkie.
Czyjaż to obrzękła kobieca twarz, z oczami, rozszerzonemi
dziecięcym lękiem? Drogie, znajome rysy. Czen! Maleńka!
Słów nie słychać, lecz w rysunku ust uchwytnie drży zasły-
szane już gdzieś zdanie: "Tak się boję umierać!"
Dym rozwiewa się powoli, odsłaniając czerwone szkielety
budynków.
Nankin!
Płomień pożera dzielnice chińskie i staje, jak zaczarowany,
przed ażurową kratą koncesyj. Z za kraty biała, nalana twarz
dziobatego majstra w obleśnym grymasie wywaliła język
Nad dymiącym ryjem karabinu maszynowego.
- Za mną! - krzyczy P'an Tsiang-kuei do prącego za
nim tłumu, przecinając gigantycznemi susami dzielący go
od kraty placyk.
Nagle ogląda się. Placyk jest pusty, niema za nim nikogo.
Dziobata twarz za kratą wyszczerza się w grymasie prze-
drzeźniającego rechotu nad białawą żmijką dymu, wypeł-
zającą z lufy kulomiotu. Straszliwy ból w brzuchu zdaje
się rwać naprężone struny wnętrzności.
- Dostałem w brzuch! - szepce P'an Tsiang-kuei, na-
próżno usiłując poderwać się do biegu.
Ból skręca się we wnętrznościach jak robak, Dym opadł.
Na suficie jasno święci żyrandol. Zielone sukno stołu.
Telefon. W wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali po kątach
wije się czyjś jęk.
- Kto może tu jęczeć?
P'an Tsiang-kuei przysiada na tapczanie. Spostrzega, że

216

View DjVu Page 215 of 322
Go To: < prev next >

to jęczy on sam. Szarpiący ból w brzuchu szamoce się, -jak
ranny ptak.
- Aha, więc koniec?
P'an Tsiang-kuei dwukrotnie głośno powtórzył to słowo,
nie mogąc doszukać się w niem żadnego znaczenia. Machi-
nalnie, sycząc z bólu, zaczął się ubierać, Ubierał się długo,
z przestankami dla złapania tchu po szczególnie ostrych
paroksyzmach. Ubranie było jeszcze wilgotne. P'an Tsiang-
kuei nagle zatrzymał się wpół ruchu. Ostra myśl, jak dru-
cik, przewinęła się wstecz, nawlekając rozsypane koraliki fak-
tów. Plamy od sublimatu. Stłuczona probówka. Mały asy-
stent-Japończyk. Dwie drwiące iskierki. Na ręce - nieznany
dotyk suchych, drgających warg...
P'au Tsiang-kuei zapiął marynarkę. Automatycznie wcią-
gnął na ręce szare rękawiczki i owinął dokoła szyi szal (spo-
sób, by jak najmniejsza powierzchnia skóry stykała się bez-
pośrednio z powierzchnią zadżumionego powietrza),
Skończywszy swą tualetę.. P'an Tsiang-kuei z wysiłkiem
dowlókł się do stołu i odszukał papier i pióro. Ból, pełznąc
wzdłuż przełyku, napełnił już całe usta i rozdygotane zęby
dzwoniły bezradnie na alarm. Aby pisać równo, lewą ręką
musiał przytrzymywać sobie szczękę. Napisał dwa listy, wło-
żył je starannie do koperty i zaadresował.
Dopiero ukończywszy ten proceder, wyjął z szuflady
stołu wielki nagan, towarzysza czerwonych dni Nankinu,
i zasiadł się w fotelu. Na stole zadzwonił telefon.
P'an Tsiang-kuei odłożył rewolwer i ujął słuchawkę.
W pierwszej chwili, po wystraszonym głosie w słuchawce
nie mógł poznać, kto mówi. mówił asystent, zarządzający pra-
cownią profesora,
- Dziś w nocy - niespodziewanie - nie było objawów
- profesor - umarł. - Z wieczora - nie kładł się spać,
- Asystenci nocnej zmiany - znaleźli...
P'an Tsiang-kuei powiesił słuchawkę. Na blade zagry-
zione wargi wyspinał się z trudem wątły uśmiech, P'an

217

View DjVu Page 216 of 322
Go To: < prev next >

Tsiang-kuei włożył zprowrotem do szuflady czarny nagan
i wyjął z innej szuflady mały polerowany sześciostrzałowy
rewolwer. Nie przestając się uśmiechać, wsunął sobie lufę
do ust. Potrącone, jak kamerton, zęby zadzwoniły o chłodną
stal. Osadzona mocno między zębami muszka natrafiła
w ustach na wyżłobione dla niej miejsce.
W pustej, rzęsiście oświetlonej sali Instytutu, od zdzi-
wionych, uroczystych ścian, głuchem, nieswojem echem od-
bił się łoskot wystrzału.

*

Chowano P'an Tsiang-kueja z wojskowemi honorami, bez
muzyki, w żołnierskim łomocie bębnów. Trzydziestu trzech
doboszy w osamotnionem, złowieszczem solo, jak rozlega-
jące się raptem alarmowe larum bębnów wśród grobowego
milczenia zamarłej orkiestry cyrkowej, w chwili śmiertel-
nego skoku, werblem migających pałeczek fastrygowało
przed nim długi żałobny chodnik. Na mocy nadzwyczajnego
dekretu rządu narodowego ciało jego wyjęte zostało z pod
przymusu spalenia i złożone tymczasowo w Panteonie,
Wpośrodku głównej nawy, w rzeźbionej drewnianej
skrzyni, okrytej czerwonym sztandarem, pozostawiono go
samego za zatrzaśniętą żelazną bramą. Białe oczy bez źrenic
marmurowych postaci, jak rozszerzone zdumieniem, wpa-
trywały się w dziwnego intruza.
W prostej drewnianej trumnie, na prostej parcianej po-
duszce, leżał P'an Tsiang-kuei, wyprostowany i nieruchomy,
w szarych rękawiczkach i w szczelnie omotanym dokoła szyi
szalu, jakby pragnął, by jak najmniejsza powierzchnia jego
zadżumionej skóry stykała się bezpośrednio z powierzchnią
przezroczystego, życiodajnego powietrza.

218

View DjVu Page 217 of 322
Go To: < prev next >

VII.

Dziwnym zbiegiem okoliczności nie w samej tylko re-
publice chińskiej ranek ten zaznaczył się niezwykłem
ożywieniem, O dwie dzielnice na zachód, po tamtej stro-
nie Sekwany, rosyjska monarchja Passy gotowała się tego
dnia do przyjęcia wydanych jej nareszcie przez rząd fran-
cuski bolszewików. Na placu Trocadero zbijano napredce
z desek improwizowaną trybunę. Stosownie do uchwały
rządu tymczasowego, sąd nad wydanymi bolszewikami miał
się odbyć publicznie, pod gołem niebem. W roli oskarży-
ciela wystąpić miała cała emigracja rosyjska. Rozstawiano
na łap-cap stoły i ławki.
Około godziny ósmej zrana, na drodze, prowadzącej do
mostu Iena, gromadzić się już zaczęły podekscytowane, nie-
cierpliwe tłumy. Przeważały kobiety. Zapomniawszy tego
dnia nawet o rannej kąpieli, pulchne. ubrylantowane da-
mulki, nieprzyzwyczajone do oglądania świaUtła dziennego
przed godziną pierwszą po południu, w gorączkowym pośpie-
chu wyległy na ulice o trzy godziny wcześniej przed wy-
znaczoną porą. Przykrywając pudrem wypieki, damy skra-
cały sobie dłużący im się czas pogawędką.
Tematy były przeważnie jedne i te same: ilu też przy-
wiozą i jakich, - starych, czy młodych? Dziesiątki nazwisk
krążyły z ust do ust. Zaopatrywano je w locie w obfite
komentarze, dotyczące fantastycznej krwiożerczości i be-
stjalstw tego lub owego z bolszewików. O pierwszym sekre-
tarzu poselstwa czterdziesta zkolei dama opowiadała, że

219

View DjVu Page 218 of 322
Go To: < prev next >

wymordował własnoręcznie trzy tysiące rodzin. Badał we
własnem mieszkaniu, przy stole, zastawionym najwyszukań-
szemi daniami, i opornym więźniom wydłubywał oczy wy-
kałaczką.
Rosły, brodaty pop po raz setny prawił zawsze chętnym
słuchaczom o świętokradczem zbezczeszczcniu cerkwi św. Mi-
trofana: święte szczątki męczennika wyrzucili do dołu
kloacznego, a w cerkwi założyli szpital - siostrzyczki-bolsze-
wiczki porubstwem święte miejsce plugawią.
Wszystkie zarekwirowane meble, skonfiskowane kosztow-
ności, krzywdy niewybaczalne i zastarzałe, szczerzyły spróch-
niałe zęby, wywleczone na nowo na światło dzienne z dna
emigranckich kufrów, z pod wielolelnich warstw naftaliny,
nieprzedawnione, wiecznie aktualne, łaknące zemsty, ciepłej,
bulgocącej krwi; i tłum, jak kot przed pułapką, z której
za chwilę wypuszczą mu mysz, oblizywał się w łapczywem
oczekiwaniu.
Minęła jedenasta, a od strony francuskiej ciągle jeszcze
nie było widać żadnego wozu. Tłum, zmęczony przewlekłą
oskomą, zaczynał się niecierpliwić.
O godzinie trzy na dwunastą po tamtej stronie mostu
ukazało się wreszcie wielkie ciężarowe auto, poprzedzone
przez dwa motocykle. Auto powoli wjechało na most i za-
trzymało się wpośrodku. Z motocykli zeskoczyli dwaj fran-
cuscy oficerowie i podeszli do oczekujących oficerów ro-
syjskich. Wywiązała się ożywiona rozmowa. Tłum zafalował
niespokojnie. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę cięża-
rowego samochodu na moście. Ludzi na nim nie można
było zdaleka rozróżnić.
Rozmowa na moście przeciągała się. Oficerowie żywo
gestykulowali, rozkładając ręce, Wreszcie Francuzi zasalu-
towali i dosiedli zpowrotem motocykli. Ciężarowe auto
zwolna potoczyło się po moście na stronę rosyjską. Tłum
przyczaił się w oczekiwaniu.
Kiedy samochód minął most i wjechał na nadbrzeże, ze

220

View DjVu Page 219 of 322
Go To: < prev next >

wszystkich ust wyrwał się głuchy ryk bezslilnej wściekłości.
Na przedzie samochodu powiewała chorągiewka czerwonego
krzyża.
Otoczono go ciasnem kołem. Teraz już wszystko wi-
dać było wyraźnie. Na platformie samochodu leżało pokotem
kilkunastu ludzi o popielatych, wykrzywionych twarzach,
kłębiąc się, jak robactwo. Byli zadżumieni.
W jednej chwili dokoła samochodu zrobiło się luźno,
Tłum w panicznym strachu odskoczył na trotuary.
W parę minut później, gestykulując i klnąc, jak za-
iedziona publiczność, której odwołano długo oczekiwany
benefis, z powodu niedyspozycji czołowego aktora, tłum
powoli i niechętnie rozchodził się do domów.
Na opustoszałym placyku, samotny, nikomu niepotrzebny,
pozostał czarny samochód, pełen przytłumionego jęku kłę-
biących się w nim ludzi.

*

Rotmistrz Sołomin wracał do domu, posępny, jak wy-
gwizdany tenor. Zawód doznany był zbyt wielki, aby można
było przejść nad nim do porządku dziennego.
Wydawało mu się, że przez długie lata czekał na tę
chwilę, znosił dla niej upokorzenia i poniewierkę, marzył
o niej po nocach. i oto, w ostatnim momencie, ktoś złośliwy
pokazał mu figę.
I dorodny rotmistrz, wypadając z pozy, w bezsilnej
wściekłości parskał, jak koń.
- Dranie! - warczał przez zaciśnięte zęby. - Francu-
ziątka! Naumyślnie zwlekali z dnia na dzień, wyłudzili pie-
niądze i czekali, aż wszyscy powyzdychają. t
Nienawidził w tej chwili Francuzów niemniej od tam-
tych. Zadrwili sobie z niego boleśnie. Odbili sobie za
jednym zamachem wszystkie wyciśnięte przez niego z ta-
kim mozołem napiwki, wszystkie swoje sous,

221

View DjVu Page 220 of 322
Go To: < prev next >

I głucha złość, jak mleko, gotowe wykipieć, zatapiając
wszystko białą, parzącą lawą, bulgotała na prymusie serca.
Wszystko nagle straciło swój sens i wartość, stało się
niepotrzebne. Jedyna nadzieja zadośćuczynienia za długie
lata pomiatań, za zmarnowane życie, zwichniętą karjerę -
zawiodła. Nie pozostało nic. Szedł ociężałym krokiem przed
siebie, nie wiedząc dobrze, dokąd i poco.
Pusty, ciemny pokój z meblami w szarych pokrowcach
trącił szpitalną nudą, i meble, jak chorzy w szarych, uszy-
tych na wyrost, szpitalnych chałatach, przypominały na-
trętnie o chorobie, o śmierci, o grząskiej jamie w wil-
gotnej ziemi. Chcialo mu się skrupić na kimś swój gniew,
bodajby na tych meblach w szpitalnych chałatach, cięciem
zardzewiałej szabli z rozprutych brzuchów foteli wypuszczać
poskręcane bebechy sprężyn, jak niegdyś - w odciętym od
czerwonych lazarecie.
Podwinął mu się pod rękę ordynans, śpieszący na palcach
z poduszką, wypucowanym butem dostał w brzuch, odleciał,
zatrzymał się u drzwi, zbaraniałym wzrokiem liznął wy-
glancowany but i bez szmeru zniknął za drzwiami.
Nie, w domu - niesposób!
Trzasnął drzwiami i wyszedł na ulicę. Długo, do późna
w noc wałęsał się po zaułkach, po skwerach, bez celu,
opustoszały, czczy, Z odrętwienia obudził go głód.
Wszedł do małej, narożnej knajpki. Od progu buchnął na
niego gwar głosów:
- Sołomin!
W rogu, przy stoliku - kompanja. Oficerowie. Lśniące,
czerwone mordy. Pchają się do całowania. O stopniu na-
gromadzonej czułości świadczy baterja opróżnionych, bute-
lek. Sciągnęli go do stołu. Nalali szklankę po brzegi:
- Pij!
Wypił duszkiem, ani mrugnął.
A w kwadrans potem, pod zachrypniętą "Wołgę" gramo-
fonu, pod szczęk szklanek i bulgot nalewanej wódki, na

222

View DjVu Page 221 of 322
Go To: < prev next >

ramieniu, na kłującym epolecie rudowąsego porucznika, roz-
kleił się, rozpłakał, łzami zmoczył frencz, do fałdów frencza
przylgnął twarzą mokrą, gąbczastą, jak blin.
Rudy porucznik, z macierzyńską pieczołowitością prze-
chylając mu głowę, wlał mu do ust szklankę spirytusu.

*

W jaki sposób i kiedy znalazł się na ulicy - nie zda-
wał sobie sprawy. Na dworze było zupełnie ciemno. Z trud-
nością utrzymując równowagę. poszedł przed siebie, macając
rękoma wzdłuż ściany. Pod latarnią zauważył, że coś wy-
stercza mu z kieszeni: napoczęła butelka konjaku. Męczyła
go czkawka. Upił jeden łyk i, zakorkowawszy butelkę, po-
maszerował dalej. Uliczki gmatwały się pod nogami w dzi-
waczne holendry.
Kiedy wreszcie wybrnął na plac, wydało mu się, że
z gęstego lasu wydostał się na polanę. Zataczając się i nie-
pewnie stawiając nogi, poszedł naprzełaj.
Uszedłszy jednak kilkanaście kroków, natknął się na ja-
kąś przeszkodę. Przeszkoda, przy bliższem obejrzeniu, oka-
zała się samochodem ciężarowym o kołach z podwójnemi
oponami.
Sołomin stanął, usiłując coś sobie przypomnieć. Jak ry-
bak, pochylony nad sadzawką pamięci, zarzucał w nią nie-
zgrabnie wędkę, i wspomnienie, jak srebrnołuski kiełb, trze-
potało w przezroczystej wodzie: już - już zniknął tańczący
pławik, aby, łysnąwszy naraz łuską, zmąciwszy wodę, po
chwili wynurzyć się napowrót.
Nagle, zgóry, z platformy, doleciał go zduszny jęk.
Pławik, jak kamień, dał nurka w wodę, i na końcu wędki
błysnęła olbrzymia, oślepiająca ryba, - nie poradzi: całe
życie ołowianym gwichtem zawisło na tem wspomnieniu.
- Aha, gagatki!... - wymamrotał Sołomin. - Jeszcze-
ście nie powyzdychali? Cóż, widać bez mojej pomocy nie
sądzono wam opuścić tego padołu...

223

View DjVu Page 222 of 322
Go To: < prev next >

Pijany rotmistrz z nabiegłemi krwią, mętnemi oczyma
zaczął gramolić się na górę. Szło mu to niesporo. Nie-
pewne nogi ześlizgiwały się ze szprych, ręce, jak drewniane,
nie mogły udźwignąć bezwładnego ciała. Wreszcie silnym
podrzutem przewalił się przez ramę i wyrżnął twarzą o coś
miękkiego, nieruchomego. Podźwignął się i ciężko siadł
na jakimś przypłaszczonym wałku.
Z za chmury wyjrzał wyleniały księżyc; w jego dymnem
świetle rotmistrz Sołomin ujrzał dno platformy, zasłane po-
wałem czarnych, stężałych ciał. Skądś, z rogu, dobywał
się jęk.
Rotmistrz Sołomin odwrócił się w tę stronę, wyciągając
z pochwy zgrubiałemi palcami kolbę nagana.
Z głową opartą o ramę lezał tam nawznak człowiek lat
dwudziestu kilku, o jasnej, regularnej twarzy, po której
łzami zaskórnego płaczu spływał pot. Na czoło spadały mu
w nieładzie pozlepiane kosmyki jasnych włosów. Ze sczernia-
łych warg, jak dym przez szparę w polepie, wydobywał
się jęk.
Rotmistrz Sołomin nachylił się niżej nad leżącym i, chwy-
ciwszy go garścią za marynarkę na piersiach, uniósł i posa-
dził sztorcem.
- Aha! Cienko coś śpiwasz, bratku. Nie rób umrzyka.
Przyszedłem w gości. Pogadamy.
Posadzony bezwładnie, jak kukła, człowiek otworzył nie-
przytomne oczy i chrapliwie wyszeptał:
- Pić!
- Pić chcesz? - przedrzeźniał Sołomin. - Cóż, na,
possij! - rzekł, wpychając choremu do ust lufę nagana.
Chory spieczonemi wargami przypadł do chłodnej lufy
i chciwie począł ją ssać.
- Dobrze? - skrzeczał rotmistrz. - Smakuje? Uważaj,
połkniesz kulkę, - gotóweś się udławić.
Zbłąkany palec szukał w ciemności cyngla.
Udławisz się, jak mi Bóg miły!

224

View DjVu Page 223 of 322
Go To: < prev next >

Palec natrafił na cyngiel i zatrzymał się w namyśle. So-
łomin wyciągnął z ust chorego lufę i wetknął nagan zpowro-
tem do pochwy.
- Nie, bratku! Niema tak dobrze! Za mądryś. Każdyby
tak chciał. Dobić? I co z tego? Nawet nie poczujesz.
Wdzięczny jeszcze będziesz. Niema głupich. Poczekaj, obudź
się najprzód, - pogadamy. Pić chcesz? Czemu nie? Mam
tu coś dla ciebie. Znaj moje dobre serce. To cię, hratku,
migiem postawi na nogi.
Rotmistrz wyciągnął z kieszeni frencza butelkę konjaku,
odkorkował ją i wsadził szyjkę do ust choremu.
- Pij, serdeńko, ile wlezie. Znaj pana! To nie wasze so-
wieckie samogony. Martel! Trzy gwiazdki! Przysmak, co?
Chory łapczywemi haustami ciągnął z butelki roziskrzony
płyn.
- Pijesz niczego. No, jeszeze ździebko. Nie żałuj sobie.
Zaraz będziesz do rzeczy.
Sołomin przechylił flaszkę. Płyn przelał się przez usta
i chory zaksztusił się gwałtownym kaszlem. Długo kaszlał,
nie mogąc pochwycić tchu. Gdy się wreszcie uspokoił, zwró-
cił na Sołomina szeroko otwarte oczy, w których błysnęła
przytomność. Oddychał urywanie i szybko.
Rotmistrz Sołomin, nie śpiesząc się, zakorkował butelkę
i wetknął ją napowrót do kieszeni, wyciągając zkolei re-
wolwer.
- Tak. Teraz przynajmniej patrzysz, jak człowiek. Można
będzie się z tobą dogadać.
Rotmistrz rozsiadł się wygodniej na czemś, co przypo-
minało odwrócone do góry plecy ludzkie i, bawiąc się na-
ganem, przystąpił do badania:
- Jak się nazywasz?
Chory wpatrywał się w niego ciągle, żarłocznie, jak
ryba, wyrzucona na brzeg, łykając powietrze.
- Gdzie jestem? - wyrzęził wreszcie z wysiłkiem.

225

View DjVu Page 224 of 322
Go To: < prev next >

- W Paryżu, synku, w Paryżu. Nie w Moskwie. W Pa-
ryżu, u białych. Przed trybunałem wojennym Imperjum
Rosyjskiego. Wiesz już teraz, gdzie?
Chory przymknął oczy, widocznie zbierając myśli. Po
długiej pauzie zapytał cicho, z wyrazem śmiertelego znu-
żenia:
- Czego ode mnie chcecie? Jestem zadżumiony.
- To, bratku, niema tu nic do rzeczy. Myślicie, że, jakeście
zadżumieni, to już niema na was sprawiedliwości, rzezi-
mieszki. Figa! Potańcujesz, bratku, jeszcze ździebko, nim
cię wypuścimy furtką na tamten świat. Nie będziesz od-
powiadał na pytania, - kolbą w zęby. Nie chcesz wędrować
do Lenina z pokiereszowaną mordą, - odpowiadaj grzecznie
i do rzeczy. Zrozumiano?
Chory patrzył na Sołomina w milczeniu.
- Jak się nazywasz?
- Sołomin.
- Żarty zachciało ci się, bratku, stroić! Czemu nie,
podowcipkuj. Ja ci, psi synu, pokażę żarty! Skąd znasz moje
nazwisko? Mów, jak ci się pytam! Skąd mnie znasz?
- Nie znam cię wcale i znać cię nie chcę.
Skąd znasz moje nazwisko?
- Nie znam twojego nazwiska.
- Powiedziałeś przed chwilą: Sołomin.
- Nazywam się: Sołomin.
Rotmistrz ze zdumienia opuścił rękę z naganem.
- Jakto, szubrawcze, nazywasz się Sołomin? Ja się
nazywam Sołomin.
Chory zmarszczył brwi i przypatrywał się rotmistrzowi
uważnie.
- Ty się nazywasz Sołomin?
Brwi, jak spłoszone ptaki, wzleciały wgórę.
- Jak ci na imię?
Rotmistrz zgrabiałą ręką, naodlew, wymierzył mu tęgi
policzek.

226

View DjVu Page 225 of 322
Go To: < prev next >

- Jak śmiesz, sk...synu, mnie zadawać pytania? Kto
z nas jest podsądny: ty, czy ja?
Chory przesłonił twarz ręką.
- Pijany jesteś, jak: bela, i zapomniałeś widać własnego
nazwiska. Nazywam się Sergjusz Aleksandrowicz Sołomin.
Jestem drugim sekretarzem poselstwa ZSRR w Paryżu.
Chciałeś wiedzieć, z kim masz przyjemność, - proszę. A teraz
strzelaj. Więcej nie powiem ani słowa.
Ale rotmistrz Sołomin nie podniósł rewolweru. Wyła-
żącemi nawierzch oczyma wpatrywał się w chorego. Cały
chmiel opadł z niego nagle, jak łupina, i otrzeźwiały sie-
dział z otwartemi ustami, nie mogąc wyksztusić z nich
słowa. Z głębi gardła wydrapało się nawierzch i upadło
z brzękiem imię:
- Sierioża!
Chory obserwował go w niemem zdumieniu.
- Zaraz, to niemożliwe... - mruczał rotmistrz.
To niemożliwe, Ja jestem Borys Aleksandrowicz Sołomin,
syn pułkownika Aleksandra Wasiljewicza Sołomina.
Dwaj obcy ludzie patrzyli na siebie długą chwilę w osłu-
pieniu.
- Brat... - powiedział bezdźwięcznie chory, opie-
rając się z wysiłkiem o ramę.
Zapadło długie milczenie.
- Myślałem, że dawno zginąłeś - powiedział wreszcie
chory, Mama mówiła mi, że uciekłeś z białymi. Tyle lat nie
było o tobie słychu. Nie przychodziło mi nigdy na myśl,
że możesz być w Paryżu... Oficer tej białej, operetkowej
armji...
Umilkł, osuwając się wyczerpany.
Rotmistrz Sołomin nieporęczną, zgrubiałą dłonią ście-
rał machinalnie z twarzy pot, jak resztki parującego chmielu.
- Nie poznałem cię... - powiedział po długiej chwili.
- Jakże zresztą miałem cię poznać. Kiedy wyjeżdżałem
z Moskwy, miałeś chyba z trzynaście lat. Jakoś i teraz dziko

227

View DjVu Page 226 of 322
Go To: < prev next >

pomyśleć... Nie przychodziło mi do głowy, że żyjesz,
że już jesteś dorosły, żeś się zaprzedał bolszewikom. A mama
czy żyje? Nie zamordowali jej?
- Mama umarła w tym roku, niedawno.
- A Jula, siostra? Słyszałem coś. Wyszła za bolszewika.
Pewnie sama tez bolszewiczka. Podłe z was nasienie,
niema co.
- Z Juli przykładna pracownica mąż jej dzielny
pracownik, jeden z pierwszych. Dużo przeżyła, dużo się
nauczyła. Cóż mówwić o tem tobie, białogwardziście. I tak
nie zrozumiesz.
- Pewnie, iść na służbę do oprawców - wielka mi
filozofja. Nie każdy zrozumie. Jak papę rozstrzeliwali -
nie pamiętasz. Mały byłeś. Zapomniałeś. Jula też pewnie
zapomniała. Krótką macie pamięć, szczenięta.
- Nie krótką. Gdyby więcej "pap" powystrzelano wów-
czas, nie byłoby tych trzech najcięższych lat.
- Szczekasz ich żargonem, jak mitingowy agitator. Po-
wiedz jeszcze: "Dosyć się naszej krwi nażłopali!" Własnego
ojcaś się wyrzekł. Chamom służyć poszedłeś. Za worek
krupy, za deputat - łapę żydowską lizać. I to kto -
Sołominowie! Strach pomyśleć: brat - szubrawiec, bol-
szewik.
- żal mi cię, Borysie, - powiedział cicho Sergjusz. -
Nie zrozumimy się. Mówimy różnemi językami. Nie przy-
puszczałem, jadąc do Paryża, że mogę cię spotkać w tutej-
szej emigranckiej kompanji. Pewnieś przez ten czas gości po
lupanarach taksówką rozwoził, albo gdzie do stołu podawał
i napiwki zgarniał. Jak wszyscy. Życieś na wysługach prze-
lokaił. Wpakować sobie "z honorem", po oficersku, kulę
w łeb, nawet na to odwagi ci nie stalo. Eh, Borysie!
Twarz Sergjusza raptownie wykrzywiła się grymasem
nieludzkiego bólu i zupełnie poszarzała. Chory jęknął i ciało
jego w nagłym skręcie wypięło się, jak łuk, trzeszczący od
naprężenia. Na wargi wystąpiła mu piana.

228

View DjVu Page 227 of 322
Go To: < prev next >

Rotmistrz Sołomin uczuł, że włosy stają mu dęba, ostre,
jak igiełki, a serce, jak rozgnieciona w garści, dojrzała poma-
rańcza, tryskiem nagłego bólu przesącza się przez palce.
Przyczyny tego bólu nie mógł zrozumieć. Patrzył wytrze-
szczonemi oczyma na wijącego się w konwulsjach człowieka
i chciał krzyczeć, ale krzyk, jak wtłoczony, zbyt gruby korek,
nie wychodził przez wąską szyjkę ust. Romiękłemi palcami
pochwycił umierającego za ramiona i, potrząsając nim, beł-
kotał:
- Sierioża!
Chciał powiedzieć coś ciepłego, pieszczotliwego, lecz
w gorączkowo przetrząsanej stercie słów nic odpowiedniego
nie znajdował. Tylko ręce kurczowo ściskały suche, bez-
władne ramiona.
Naraz, przypomniawszy sobie coś, wyciągnął z kieszeni
flaszkę konjaku, odkorkował ją zębami i, podtrzymując
pieczołowicie jedną ręką głowę umierającego, drugą prze-
chylił mu do ust butelkę. Sergjusz pił chciwie, do ostatniej
kropli. Po ciele jego przebiegł ożywczy prąd. Po chwili
chory otworzył oczy.
Rotmistrz czuł w głowie dziwny szum i chaos; słyszał
tylko skądś zdaleka, jak własne jego wargi mamrotały bez-
ładnie:
- Czekaj... Tak przecież nie można... Zawiozę cię do
domu... Zawołamy lekarza... Tak nie można...
Wargi chorego wykrzywiły się w bladym uśmiechu:
- Jakto, Borysie? Bolszewika chcesz ratować? Ładny
z ciebie białogwardzista. Zresztą - późno już. Trzeci dzień.
Rychło koniec.
Rotmistrz, nachylony, wpatrywał się w tę twarz, nagle
tak bliską. Dzwoniło mu w skroniach. Gdzieś, powyżej
myśli, przeszybował błysk: jaki podobny do matki! I nos,
i usta, i zarys podbródka... Zachciało mu się wyć. Ciepła
fala tkliwości popełzła skądś, z trzewi, pod krtań,

229

View DjVu Page 228 of 322
Go To: < prev next >

- Krew czuje, krew... - pomyślał, usiłując jakoś
usprawiedliwić to, co bulgotało w nim nieznajomym
nurtem.
Uwolniona z pod kontroli mózgu ręka sama popełzła ku
bladej głowie, opartej o ramę, spoczęła na czole, ześlizgnęła
się na zlepione potem, jedwabiste włosy. I było w tym
ruchu wszystko: matczyny, zmoczony łzami policzek, kiedy
żegnał się na zawsze, i lata gorzkiej, zlodowaciałej samot-
ności, bez ciepłego słowa, bez bliskiej duszy ludzkiej, i nie
upita przez nikogo, zwarzona tkliwość kłującego, starze-
jącego się, bezpańskiego ciała.
Umierający przymknął powieki i wargi znów rozświecił
mu uśmiech:
- Myślisz, Borysie, że strach umierać w dwudziestym
piątym roku życia? Rozebrało cię: młodość i t. d. Daj
spokój! Nad sobą się pożal. Tacy, jak my, nie umierają. Za-
nadto wszystkiemi korzeniami wszczepiliśmy się w masę,
w gatunek. Wrośliśmy w nią każdem włólinem. Ci, co nie
przeżyli z nami tych lat początkowej budowy, niech nam
zazdroszczą, umierając...
Chory nerwowemi rękoma chwycił rotmistrza za klapy
frencza, przyciągnął go ku sobie i zaszeptał mu w twarz
głosem świszczącym i podnieconym. Oczy błyszczały mu
gorączkowo,
- Czy ty rozumiesz, Borysie, co to znaczy własnemi
rękami ugniatać glinę, wypalać cegły na własny dom, kar-
czować plac pod budowlę, wyciągać z ziemi piętro za pię-
trem? Budować nowe, krzepkie, udoskonalone życie... Czuć,
że jesteś jądrem tej cudownej ludzkiej lawiny, która urwała
się i leci w przyszłość... obrasta cię, jak śniegiem, ubitą,
ziarnistą masą. Jesteś jej sercemi... Ciałkiem jej krwi, prze-
nikającem z żył do żył. Kpisz sobie z praw fizycznych:
jesteś przenikalny i sam przenikasz, nie zatracając swoich
materjalnych konturów... O, Borysie! I tyś mógł i tobie
danem było to rzadkie, to niepojęte szczęście urodzić się

230

View DjVu Page 229 of 322
Go To: < prev next >

i żyć w tych czasach, a tyś je odrzucił, wolałeś, jak
ślepy kret w tępej, chamskiej zawziętości podkopywać to,
co wyrastało w twoich oczach, wbrew wszystkim kretom
świata, windowane wgórę dźwigarem wysiłku miljonów,
póki cię, jak kreta, nie wykurzono z nory...
- Och, Borysie, - dodał po pauzie zmęczonym, niewy-
raźnym szeptem - jaki ty się musisz czuć samotny, nie-
potrzebny, bezdomny, jak pies sparszywiały i bezpański...
Jakźe ty będziesz umierał, Borysie?
Sergjusz wyczerpany osunął się na platformę i z ust
wąską strugą popłynęła mu piana. Wąskie sczerniałe wargi
wykrzywiły się w bolesną podkowę. Twarz, stężała z bólu,
zbielała, stała się maleńka, prawie dziecinna.
Rotmistrz poczuł, jak nieprzeparta rodzicielska tkliwość
żelazną ręką nachyla go ku tej twarzy. Co począć? Jakże
puścić go tak samego w śmierć? Wynieść go stąd! Zabrać!
Być zawsze z nim! Nie opuszczać go! I blade wargi same
powtarzały bez związku:
- Sierioża! Nieprawda! To niemożliwe! Weź mnie za
szyję. Wyniosę cię stąd. Zaniosę cię do domu. Zawołamy
lekarza. Wyleczysz się. Wydostaniemy się stąd. Pojedziemy
razem, do twoich. Nie puszczę cię samego. Pojadę z tobą.
Słyszysz, Sierioża? Wyjedziemy razem. Będę z tobą pra-
cować. Sierioża!
Twarz Sergjusza zasnuwać zaczął dziwny żółtawy cień.
Wargi, same wargi wyrzęziły:
- Nie, Borysie, za późno. Koniec... Ciebie, ciebie mi
żal. Jeżeli nie umrzesz - wróć. Pracuj. Próbuj odrobić,
przebudować się, zmontować na nowo, Przerób się, jak ja,
jak Jula... Czekaj... Nie mam prawa... Ale ty odkupisz
mój grzech, życiem, latami, pracą... Masz - to mój so-
wiecki paszport... Jesteś podobny do mnie... Nie od-
różnią... Przyjedziesz za nim do Moskwy... Zgłoś się do
Juli... To dzielny towarzysz... Jula ci pomoże, zrozu-

231

View DjVu Page 230 of 322
Go To: < prev next >

mie... Tylko, na pamięć matki, przysięgnij mi, że nie
nadużyjesz...
- Przysięgam... wymamrotał Borys.
- To dobrze... A teraz już idź... Nie dotykaj mnie...
Zarazisz się... Napraw...
Nagły skurcz podrzucił jego ciało do góry i cisnął nim na
bok. Otwarte oczy zaciągnęły się błoną mlecznej mgły.
Rotmistrz schwycił flaszkę. Chciał wlać do ust. Była
pusta.
Z ust leżącego wąską nitką pociekła bura piana, zmie-
szana z krwią.
Sołomin poczuł, jak coś wewnątrz, jakaś strunka, której
istnienia nigdy nie podejrzewał, naraz naprężyła się i pękła,
pękła bezpowrotnie. Odrazu opróżniał, jakby wytrząśnięto
zeń wszystkie napełniające go dotychczas trociny. Tępym,
bezmyślnym wzrokiem patrzał na martwą twarz, z której
wyzierał ku niemu matczyny nos, podbródek i podkowa bo-
lesnych ust. Machinalnie pochylił się i pocałował te wargi.
Poczuł na wargach słonawy posmak krwi. Zdrewniały i bez-
władny siedział, sztywno, jak kukła.
Wyjrzał księżyc. Oświetlił platformę. Zmartwiałe, obwisłe
ręce rotmistrza Sołomina. W jednej - zaciśnięty zwitek:
książeczka. Co to? Aha, prawda! Sowiecki paszport. Dał
Sierioża...
Rotmistrz zbliżył go do oczu.
Mały czerwony kajecik. Gdzie też mógł go już widzieć?
I to tak niedawno... Aha, żyd. Czerwona pieczątka...
Jeżeli nie umrę - wracać do Rosji. Przerobić się. Zastąpić
Sieriożę. Nie. Późnawo. W tym wieku ludzie już się nie
przerabiają. Ładny byłby ze mnie komunista! Pocóż oszu-
kiwać Sierżoię?
Rotmistrz przyklęknął, delikatnie rozpiął na piersiach
brata koszulę i położył na ostygłą już pierś małą czerwoną
książeczkę.

232

View DjVu Page 231 of 322
Go To: < prev next >

W pustem wnętrzu, jak w blaszanej kabinie transforma-
tora, dzwoniła próżnia.
Potem ręką namacał wystającą usłużnie z pochwy kolbę
nagana.

*

Kiedy nazajutrz rano obsługa sanitarna zabrała do kre-
matorjum czarny wymarły samochód, wrzucając ciała do
pieca, pomiędzy trupami bolszewików natrafiono na zwłoki
białego oficera w mundurze i w epoletach. Przybyły z głów-
nej komendy oficer rozpoznał rotmistrza Sołomina.
Wdrożone śledztwo wykazalo tylko, że w tragiczną noc
rotmistrz Sołomin, w stanie mocno nietrzeźwym, wyszedł
z restauracji w niewiadomym kierunku.
Na rozkaz komendy ciało jego spalono osobno, z woj-
skowemi honorami.

233

View DjVu Page 232 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 233 of 322
Go To: < prev next >

VIII.

W zbytkownym salonie mistera Dawida Lingslaya rolety
były jeszcze spuszczone i w chybotliwym półmroku
nieruchome, sztywne sylwetki rabiego Eleazara ben Cwi
i korpulentnego jegomościa w amerykańskich okularach zda-
waly się na tle ponsowych tapet dwiema woskowemi figu-
rami, przyniesionemi tutaj żywcem przez niewiadomych
kawalarzy z muzeum Grevin.
- Czem mogę panom służyć? - porając się z krawatem,
zapytał dziwnych gości mister Dawid Lingslay. - Nie-
stety śpieszę się na posiedzenie i mogę panom udzielić za-
ledwie dziesięć minut czasu.
Przygarbiony człowiek z siwą brodą, w niezgrabnym,
wytartym tużurku, powiedział coś po żydowsku do korpu-
lentnego pana w rogowych okularach,
Mister Dawid Lingslay z zaciekawieniem przypatrywał się
patrjarchalnej twarzy, delikatnym semickim rysom człowieka
w tużurku.
Okrągły pan w okularach, pełniący najwidoczniej rolę
tłumacza, powtórzył poprawną angielszczyzną:
- Sprawa nasza nie zajmie panu dużo czasu, Może pan
zechce usiąść i wysłuchać nas uważnie.
- Słucham - odparł mister Dawid Lingslay, sadowiąc
się w fotelu.
Obaj przybysze zamienili parę krótkich zdań, poczem pan
w okularach przełożył:

235

View DjVu Page 234 of 322
Go To: < prev next >

- Sprawa nasza jest krótka. Może pan przystać na nią,
albo nie, - to zależy od pana. Zanim jednak przystąpimy
do jej omówienia, musiałby pan nam przyrzec, że ani
jedno słowo z naszej rozmowy nie wyjdzie poza te cztery
ściany.
- Nie lubię naogół tajemnic, zwłaszcza z ludźmi niezna-
jomymi, - odparł sucho mister Dawid. - Jeżeli jednak pa-
nom na tem bardzo zależy, daję panom słowo dżentelmena,
że o rozmowie naszej nie wspomnę nikomu.
- Literalnie nikomu - podkreślił z naciskiem pan
w okularach. - Zależy nam na tem ogromnie. Nawet pań-
skiej przyjaciółce, pannie Dufayel.
Mister Dawid zmarszczył brwi:
- Widzę, że panowie jesteście doskonale poinformowani
o mojem życiu jak naj ściślej prywatnem - odpowiedział
tonem lodowatym. Wszystko to zaczyna mi trącić szantażem.
Sprawy panów nie jestem bynajmniej ciekaw i przypu-
szczam, że najlepiej będzie, jeżeli panowie, nie wyłuszczając
mi jej, opuszczą moje mieszkanie.
Pan w okularach nie zdawał się być bynajmniej stro-
pionym.
- Sprawa nasza jest prosta i powinna interesować za-
równo pana, jak i nas. Przyszliśmy się zapytać, czy nie
chciałby pan wydostać się z Paryża i powrócić do Ameryki?
Mister Dawid Lingslay spojrzał ze zdumieniem na mó-
wiącego.
- Co to ma znaczyć? Niech pan wyraża się jaśniej.
- To ma znaczyć, że jesteśmy w stanie umożliwić panu
wydostanie się, z Paryża i powrót do Ameryki, i to wczasie
jak najkrótszym - powtórzył pan w okularach.
Mister Dawid przymrużył oczy z niedowierzaniem:
- W jaki sposób, jeżeli wolno wiedzieć, myślicie to
panowie uczynić? Możecie być pewni, że wszyscy członkowie
naszej koncesji poruszyli już w tym celu wszystkie możliwe
sprężyny, jak widzicie - bezskutecznie.

236

View DjVu Page 235 of 322
Go To: < prev next >

- To do rzeczy nie należy - odpowiedział spokojnie pan
w okularach. - Prosimy o odpowiedź: tak, czy nie?
- Ależ oczywiście! - roześmiał się nieco nienaturalnie
mister Dawid. - Służę panom za przeprowadzenie tej
transakcji każdą sumą. Nie rozumiem tylko, dlaczego zwra-
cacie się panowie z tą ponętną propozycją wyłącznie do
mnie. Zapewniam panów, że dobrych paręset dżentelmenów
zapłaciłoby wam za przeprowadzenie jej dowolną kwotę.
A może chodzi tu o jakieś nowe hurtowne przedsiębiorstwo,
które za określoną opłatą przewozi majętnych ludzi przez
kordon? Kapitalnie intratna impreza! Z zamkniętemi oczyma
przystępuję do spółki.
- Pieniędzy za przewóz nie bierzemy. Przeciwnie, goto-
wibyśmy byli dopłacić panu każdą sume, gdybyś pan jej
potrzebował. Wiemy jednak dobrze, że pan tego nie po-
trzebuje.
- A zatem jesteście panowie widocznie filantropami, lub
proponujecie mi to dla moich pięknych oczu, bowiem znać
was nic miałem dotychczas przyjemności?
- Nie proponujemy panu tego dla pańskich pięknych
oczu - z niezmąconym spokojem ciągnął pan w okularach.
- Proponujemy panu przysługę za przysługę. My wy-
wieziemy pana poza obręb Paryża i pomożemy panu dostać
się do Ameryki. Pan wyśiwiadczy nam wzamian inną przy-
sługę.
- Intrygujecie mnie panowie. Słucham z całą uwagą.
Pan w okularach odwrócił się do siwobrodego starca
w tużurku i obaj przez długą chwilę rozmawiali ze sobą
po żydowsku. Mister Dawid przysłuchiwał się niecierpliwie.
Po chwili pan w okularach przysunął swój fotel bliżej
do fotela gospodarza i, nachylając się ku niemu, powiedział
dobitnie:
- Przychodzimy z miasta żydowskiego, jako delegaci.
- W jaki sposób przedostaliście się panowie na tery-
torjum koncesji - zawolał ze zdumieniem mister Dawid.

237

View DjVu Page 236 of 322
Go To: < prev next >

- To do rzeczy nie należy. Proszę, niech pan posłucha
nas uważnie. Żydzi z miasta żydowskiego w tych dniach
wyjdą z Paryża.
- A to w jaki sposób?
- O sposób mniejsza. Przekupiliśmy wojska na jednym
odcinku. Wojsko przepuści przez kordon ludność żydowską,
która, by nie zwracać niczyjej uwagi, dojdzie do rogatki
podziemiami metropolitenu. Po drugiej stronie kordonu
czekać będą towarowe pociągi. W zaplombowanych wago-
nach ludność żydowska, zafrachtowana, jako paki na amu-
nicję, odjedzie do Hawru.
- Kapitalne, choć niezupełnie prawdopodobne. Iluż mie-
szkańców, jeżeli wolno wiedzieć, liczy miasto żydowskie?
- Wyjadą oczywiście jedynie ludzie zamożni. Cała bie-
dota pozostanie w Paryżu. Wyjadą tylko zdrowi, po odbyciu
uprzednio w wagonach trzydniowej kwarantanny. Ogółem
trzeba liczyć około trzech tysięcy osób. Reszta wymarła, albo
wymrze w dniach najbliższych. Wyjechać musimy w terminie
jak najkrótszym. Pobyt w Paryżu staje się coraz niebez-
pieczniejszy. Nie mówiąc już o tem, że codziennie wymiera
na dżumę stu zgórą żydów, nad miastem żydowskiem za-
wisła inna jeszcze klęska, zaraźliwsza od zarazy. Gmina ży-
dowska graniczy bezpośrednio z belwilską republiką rad.
Od chwili jej powstania, wśród naszego tałałajstwa dał się
zauważyć groźny ferment. Nie dalej, jak wczoraj, cała dziel-
nica Republique oderwała się od żydowskiego miasla i przy-
łączyła do bolszewików. Przeszło tysiąc kupców padło ofiarą
motłochu i majątek ich został złupiony. Wszystkie męty
miasta żydowskiego czekają jedynie sposobnej chwili, aby
pójść za tym przykładem. Pozostawać w Paryżu dłużej
niepodobna.
- Twierdzi pan zatem, że z otoczonego kordonem Paryża
wyjdzie armja z trzech tysięcy ludzi i nikt tego nie zauważy?
- Tak będzie. Wszystko jest już przygotowane i prze-
widziane.

238

View DjVu Page 237 of 322
Go To: < prev next >

- Coś mi to zakrawa na mocno fantastyczną powieść.
Przypuśćmy jednak, że to prawda. Jeżeli was dobrze zro-
zumiałem, chcecie panowie zabrać mnie ze sobą, udzielić
mi miejsca w swoich zaplombowanych wagonach. Czy tak?
Jakiej przysługi żądacie ode mnie wzamian?
- Przysługi prostej i dla pana osobiście nietrudnej.
Chodzi mianowicie o to, że osiedlić taką ilość żydów gdzieś
wpobliżu, w Europie, nie ściągając tem niczyjej uwagi,
byłoby niemożliwem. Zresztą dżuma, wcześniej, czy później,
przerzuci się z pewnością za kordon i zaleje resztę konty-
nentu. Nie poto żydzi uciekają z Paryża i wydają na tę
ucieczkę grube miljony, aby czekać na dżumę gdzie indziej.
Żydzi muszą dostać się w miejsce zupełnie bezpieczne:
muszą dostać się do Ameryki.
- Ba! Wiadomo panu chyba, że Ameryka zamknęła
wszystkie swoje porty w obawie przed przyniesieniem do niej
zarazy i że żaden okręt nie może przybić do jej brzegów
pod groźbą zbombardowania.
- Wiadomo nam o tem równie dobrze, jak panu. Dla-
tego przychodzimy właśnie do pana. Pan przez swoje ol-
brzymie stosunki wyrobi, że Ameryka wpuści jeden okręt.
- Nonsens.
- Zaraz. Nie powie pan wcale, że okręt wiezie ludzi
z Paryża, ani wogóle z Europy. Powie pan, że przyjeżdża pan
okrętem z Kairu. Wszystko będzie na to wskazywać. Okręt
czeka już w Hawrze. Z Hawru, aby nie zwracać niczyjej
uwagi, odpłynie nocą, ze zgaszonemi ogniami. W drodze
zmieni nazwę i banderę. Nie zawinie ani do Nowego Jorku,
ani do Filadelfji, lecz do jakiegoś małego portu. Przybije,
wysadzi pasażerów i odjedzie w nocy. Nikt nie dowie sie
o niczem. Wyrobi pan przez swoje stosunki tylko to, że
władze miejscowe przymkną na godzinę oczy. To wszystko.
Mister Dawid Lingsley pogrążył się w głębokiem za-
myśleniu.
- Żądacie panowie ode mnie, ni mniej ni więcej, abym,

239

View DjVu Page 238 of 322
Go To: < prev next >

dzięki swym stosunkom, sprowadził do Ameryki dżumę,
bo przecież jest rzeczą nie ulegającą najmniejszej wątpli-
wości, że na trzy tysiące osób, opuszczających Paryż, u kilku
bodaj z nich okaże się ona w drodze lub po wylądowaniu.
Odmawiam.
- Nie należy odmawiać bez namysłu. Niech się pan
wprzód dobrze zastanowi.
- Zastanowiłem się już. Nie mogę brać na siebie po-
dobnej odpowiedzialności. Dlaczego obraliście sobie pano-
wie właśnie Amerykę? Jedźcie do Afryki, do Azji.
- Żydzi nie mają co robić w Afryce ani w Azji. W Ame-
ryce każda rodzina żydowska ma krewnych i Ameryka jest
najbardziej odgrodzona od Europy Zresztą w pańskim
własnym interesie leży, aby żydzi pojechali do Ameryki.
Gdyby jechali do Afryki lub Azji, nie potrzebowaliby
pańskiej pomocy.
- I nie mieliby powodu zabierać mnie ze sobą. Rozumiem
to doskonale. Tem niemniej tego, czego ode mnie żądacie,
podjąć się nie mogę. Zostanę w Paryżu.
- Pan jest samobójcą. Pan chce umrzeć, mając możność
ratunku.
- Ratunek jest wątpliwy, skoro, uciekając do Ameryki,
mam do niej przywieźć z sobą dżumę. To nie ratunek, to
jedynie odroczenie.
- Pan jest pesymistą. Gdzie jest powiedziane, że po-
śród Żydów, którzy wydają, musi się zaraz znaleźć ktoś
chory? Wszystkich przed wyjazdem zbadają lekarze, Wszyscy
odbędą trzydniową kwarantannę. Gdyby ktoś w drodze za-
chorował na okręcie, wrzuci się go poprostu do morza,
A gdyby nawet, przypuśćmy najgorsze, jeden, czy dwóch
Żydów zachorowało po wylądowaniu, to przecież to się nie
nazywa jeszcze epidemja. Od dwóch Żydów nie zarazi się
cała Ameryka.
- Na trzy tysiące zachorować może nie dwóch, lecz
trzystu Żydów,

240

View DjVu Page 239 of 322
Go To: < prev next >

- Poco być zaraz takim pesymistą? Zawsze trzeba liczyć,
że będzie lepiej. Niech pan pomyśli. My jutro przyjdziemy
po odpowiedź.
- Pomyślałem już i przystać na waszą propozycję nie
mogę.
- To jest pańskie ostatnie słowo?
- Tak jest, ostatnie.
Człowiek w okularach porozumiewał się chwilę ze star-
cem w tużurku, poczem ponownie zwrócił się do mistera
Dawida:
- Pan jest idealistą. (Mister Dawid uśmiechuął się
w myśli z mimowolną dumą.) Myśmy myśleli, że z pana
człowiek praktyczny. Pan skazuje się na śmierć dlatego, że
boi się pan, że się zarazi kilku Amerykanów. Nie bierze pan
pod uwagę, że jednocześnie uratuje pan paruset innych
godnych Amerykanów z kapitałami, uwięzionych tu, w Pa-
ryżu, których gotowi jesteśmy zabrać z sobą do Ameryki
na naszym okręcie. Zresztą, jeżeli z pana już taki humani-
tarysta, to dlaczego pan nie pożałuje tych trzech tysięcy
Żydów, którzy, jeżeli nie wyjadą, to też zarażą się i wymrą.
- Dlaczego miałbym żałować właśnie tych trzech tysięcy
Żydów, a nie miljona innych mieszkańców Paryża, którzy,
pozostając tu, również skazani są na zagładę?
- Nie można żałować wszystkich. Tak nie można byłoby
żyć. Trzeba żałować tych, którzy są bliżsi.
Mister Dawid Lingslay nachmurzył się.
- Dlaczegóż pan sądzi, że Żydzi właśnie mają mi być
bliżsi?
Pan w okularach odpowiedział dyplomatycznem milcze-
niem.
Mister Dawid wyjął papierosa, zapalił i zaciągnął się
nerwowo.
- Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć właściwe źródło
waszej wizyty. Dowiedzieliście się, panowie, zbierając o mnie
wyczerpujące informacje, że ojciec mój był żydem i sądzi-

241

View DjVu Page 240 of 322
Go To: < prev next >

liście, że, jeżeli nie pójdę na interes, będzie mnie można
wziąć na sentyment. "A idisz harc" - jak to mówicie
między sobą. Muszę was rozczarować. Wychowałem się
w Ameryce, w Ameryce dorobiłem się majątku. Jestem
Amerykaninem, Żydostwu niczego nie jestem dłużny i nie
mamy żadnych punktów stycznych. Linje nasze, które
w ubiegłem pokoleniu może jeszcze się przecinały, rozbiegły
się bezpowrotnie. Kwestja pochodzenia jest kwestją wy-
łącznie metrykalną. Żydostwo niema powodu niczego się
po mnie spodziewać.
Pan w okularach pośpiesznie zaprzeczył.
- Kto mówi o pochodzeniu? Poprostu, pozwolę sobie
powiedzieć, postępuje pan nierozsądnie. To, że kiedyś tam
może się zarazić i umrzeć paru Amerykanów, - to bądź
co bądź tylko ewentualność; to zaś, że pozostając tutaj, za
pięć - sześć dni umrze pan sam, nie ulega zdaje się naj-
mniejszej wątpliwości. Czy to się nazywa logiczne rozumo-
wanie? A co, jeżeli z tych trzech tysięcy Żydów nie za-
choruje ani jeden? Przecież istnieje i taka możliwość. A tem
samem nie zaraziłby się żaden Amerykanin. A pan, za-
miast spróbować i tej ewentualności, woli pogodzić się z tem,
że za tydzień, kiedy byłby pan już u siebie, w Ameryce,
w gronie rodziny i przyjaciół, zdala od zapowietrzonej
Europy, będzie pan leżał tu, nawet nie w ziemi, tylko licho
wie, gdzie, jako zwyczajna kupka popiołu, bo przecież w ży-
cie pozagrobowe pan nie wierzy. A że taki właśnie będzie
koniec pańskiej egzystencji tutaj, o tem pan chyba nie
wątpi.
Mister Dawid Lingslay z hałasem odsunął fotel.
- Uważam rozmowę naszą za bezcelową. Wybaczą pano-
wie, że więcej czasu poświęcać im nie mogę, ale spóźni-
łem się już na posiedzenie.
Obaj panowie wstali i pośpieszyli skwapliwie ku wyjściu.
Na progu pan w okularach zatrzymał się i powiedział
z dobrotliwym uśmiechem:

242

View DjVu Page 241 of 322
Go To: < prev next >

- Nie pali się. Pan się teraz śpieszy. Nie będziemy za-
bierali panu czasu. Pan pomyśli, rozważy jeszcze sam. My
tu jutro rano zajdziemy po odpowiedź.
Mister Dawid Lingslay chciał przeciąć, oświadczyć kate-
gorycznie tym ludziom, że nie mają poco się fatygować,
że decyzja jego jest nieodwołalna, lecz ludzi nie było już
w pokoju.
Mister Dawid zmiął w palcach papierosa, pomacał kieszeń,
spostrzegł, że zapomniał zegarka, wrócił do sypialni, z ner-
wową odrazą wsunął do kamizelki spoczywający na blacie
zegarek, machinalnie wepchnął do kieszeni od spodni mały,
stalowy przedmiocik i, nacisnąwszy na czoło kapelusz,
szybko zbiegł po schodach.
Na zakręcie schodów natknął dię na dwóch sanitarjuszy,
znoszqcych zgóry czarne, przykryte nosze. Mister Dawid
usunął się pośpiesznie i, zapominając o porannej kawie,
szybkim krokiem ruszył w stronę "American-Express".

*

Przy wejściu do "American-Express" na mistera Dawida
czekał już lift-boy, który powiózł go windą na drugie piętro
(posiedzenie poufne, gabinet Nr 7).
W gabinecie, przez błękitnawą mgłę cygarowego dymu,
mister Dawid nieodrazu rozróżnił sylwetki swych pięciu
kolegów amerykańskich, wynurzających się z objęć wygodnych
klubowych foteli. Uderzyła go niobecność kolegów-An-
glików.
Mister Dawid zasiadł w przeznaczonym dla niego fotelu
i, wziąwszy z usłużnie podsuniętego mu pudełka pękate
cygaro, zapadł w pytające milczenie.
Z kłębów błękitnego dymu, jak przez tłumik, doleciał go
dostojny, gardłowy głos mistera Ramsaya Marlingtona:
- Sądzę, panowie, że skoro jesteśmy już w komplecie
i wszystkim nam wiadomy jest cel dzisiejszego zebrania,
możemy, nie tracić czasu, przystąpić wprost do omówienia

243

View DjVu Page 242 of 322
Go To: < prev next >

szczegółów sprawy. Chciałbym jednak przedtem usłyszeć zda-
nie w tej materji mego wielce szanowncgo kolegi, mistera
Dawida Lingslaya; być może, posłuży nam ono za podstawę
do dalszej dyskusji.
- Przepraszam panów - odezwał się bez pośpiechu
z głębi swego fotela mister Dawid. Aksamitno-sina atmo-
sfera pokoju działała na niego usypiająco. - Muszę jednak
stwierdzić, że nie poinformowano mnie wogóle o celu dzi-
siejszego zebrania, i zanim będę mógł coś powiedzieć, musiał-
bym wprzód zapoznać się z przedmiotem obrad.
Wszystkie głowy, jak na komendę, wychyliły się z głębin
foteli, zwrócone w jego stronę.
- Czy możliwe? - wycedził mister Marlington. i w głosie
jego zabrzmiało zdziwienie. - Czyż nie odwiedziła pana
dziś rano delegacja miasta żydowskiego?
Fotel mistera Dawida wydał zdławiony okrzyk torturo-
wanych sprężyn. -
Mister Marlington, niewidoczny w obłokach spowijającego
go dymu, jak masywna, stukilowa pytja, ciągnął spokojnie
dalej:
- Jakeśmy to przed chwilą ustalili, każdy z nas pięciu
o jednej i tej samej godzinie, to jest mniej więcej około
godziny dziewiątej rano, odebrał wizytę dwóch delegatów
miasta żydowskiego z jedną i tą samą propozycją. Dele-
gaci poinformowali nas, że dwóch z pośród nich udało się
do pana, jako do osobistości, mającej w tej sprawie głos
poniekąd decydujący. Czyżby ich pan nie przyjął?
Swawolne smugi dymu zawisły nad fotelami pięcioma
znakami zapytania.
Z fotela mistera Dawida rozległ się opanowany, bez-
barwny głos:
- Istotnie, była u mnie taka delegacja. Nie powiedzieli
mi jednak wcale, że z podobną propozycją zwracają się
równocześnie do wszystkich pozostałych amerykańskich człon-
ków rządu naszej koncesji. Dlatego wziąłem ją do pewnego

244

View DjVu Page 243 of 322
Go To: < prev next >

stopnia za propozycję indywidualną i nie spodziewałem się,
że dzisiejsze posiedzenie poświęcone będzie tej właśnie
sprawie.
- Doskonale, - wybeczał ze swego fotela mister Marling-
ton - teraz, skoro ustaliliśmy już faktyczny stan sprawy,
czy nie moglibyśmy się dowiedzieć, ja i moi koledzy, jakiej
treści odpowiedź dał pan delegacji żydowskiej?
- Owszem - odparł flegmatycznie mister Dawid. -
Odpowiedziałem odmownie.
Teraz zkolei wszystkie pięć foteli wydało nieartykuło-
wany okrzyk. Zaległa cisza.
Z jednego z foteli rozległ się dobroduszny rechot:
- Kolega raczy żartować. He-he! Kapitalny żart!
- Myli się pan, kolego - odciął oschle mister Dawid. -
Nie żartuję bynajmniej. Nie wiem, czy wszystkim panom
znane są warunki, z któremi żydzi łączą proponowaną nam
przysługę. Delegaci żydowscy oświadczyli mnie, że gotowi
są zabrać nas z sobą jedynie w tym wypadku, o ile za naszą
sprawą Ameryka wpuści trzy tysiące Żydów, zbiegłych wraz
z nami z zadżumionego Paryża, czyli, innemi słowy -
wpuści do siebie zarazę. Nie uznałem za możliwe brać
na siebie podobnej odpowiedzialności.
- Oczywiście - odezwał się po dłuższej chwili mister
Marlington. - Wwóz do Ameryki trzech tysięcy żydów
jest bezsprzecznie najmniej ponętną stroną tej propozycji.
Trudno jednak wysuwać w tym względzie jakiekolwiek za-
strzeżenia. Nie trzeba zapominać, że, w gruncie rzeczy, to
nie my zabieramy ze sobą żydów do Ameryki, ale oni -
nas. Wiemy dobrze, że wszystkie nasze dotychczasowe próby
wydostania się poza kordon spełzły na niczem. Odtrącając
nadarzającą się nam sposobność. popełnilibyśmy szaleństwo.
Zresztą, z chwilą, gdy tylko znajdziemy się po tamtej stro-
nie kordonu, role nasze zmienią się radykalnie. Po przy-
biciu do brzegów Ameryki niema nic łatwiejszego jak, pod
pozorem jakiejś komisji lekarskiej, nie pozwolić żydom wo-

245

View DjVu Page 244 of 322
Go To: < prev next >

góle wylądować. Znalazłszy się na brzegu, postąpimy oczy-
wiście tak, jak będziemy uważali za stosowne i wskazane dla
dobra naszej drogiej ojczyzny. Nieprawdaż, panowie?
Głowy w fotelach skłoniły się milcząco na znak aprobaty.
Mister Marlington ciągnął, w przerwach między dwoma
kłębami wonnego dymu:
- Chcąc uniknąąć nicpotrzebnego rozgłosu i wychodząc
z założenia, że sprawa ta dotyczy wyłącznie nas, Ameryka-
nów, postanowiliśmy nie wtajemniczać w nią naszych an-
gielskich kolegów, których, jak pan widzi, nie zaprosiliśmy
na dzisiejsze poufne posiedzenie. Niech postarają się sami,
o własnych siłach, dostać na swoją wyspę. Mają zresztą
o wiele bliżej i z nami byłoby im nie po drodze. Wyznam
panom szczerze, że nie widzę powodu, dla którego mieli-
byśmy wynosić stąd, że tak powiem, na własnych barkach,
ludzi, którzy w ciągu ostatnich dziesiątków lat podstawiają
nam ustawicznie nogę w naszych operacjach światowych.
Powoływania się na pokrewieństwo ras są mało przekonywu-
jące i abstrakcyjne. Sądzę, że jestem wyrazicielem zdania
wszystkich panów, proponując rozwiązanie tej sprawy w myśl
starej dewizy: Ameryka dla Amerykanów.
Fotele w milczeniu skinęły głowami.
Mister Marlington przechylił się konfidencjalnie przez
poręcz w stronę mistera Dawida Lingslaya.
- Widzę, że w tym względzie niema między nami róż-
nicy zdań. Sprawa prawie wyłącznie zależy od pana, mister
Lingslay. Cała marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych
siedzi w pańskiej kieszeni. Wystarczy pańska króciutka de-
pesza, by krążowniki, patrolujące na danym odcinku nasze
wybrzeża, pojechały sobie gdzieś na manewry. Dał pan
delegacji żydowskiej zbyt pochopną odpowiedź, nie zwa-
żywszy sprawy ze wszystkich stron. Wszyscy, jak tu jesteś-
my, jesteśmy gorącymi patrjotami amerykańskimi. Nie wy-
starczy jednak być uczuciowo patrjotą. Trzeba być patrjotą
racjonalnym. Powrót nasz do Ameryki przyniesie naszej

246

View DjVu Page 245 of 322
Go To: < prev next >

ojczyźnie niewątpliwe korzyści, podczas gdy nasza bezsen-
sowna śmierć tutaj byłaby polilczona dla niej z nieobliczal-
nemi stratami. Przy wyborze naszych rodaków, których ze-
chcemy wywieźć z Paryża, aby wrócić ich Ameryce, kiero-
wać się będziemy, rzecz oczywista, nie względami ilościo-
wemi, lecz jakościowemi. Odjadą wraz z nami jedynie ludzie,
których majątek stawia w pierwszym rzędzie obywateli na-
szej wielkiej ojczyzny, i którzy, dzięki niemu, są potężnemi
podporami jej społecznego porządku. Sekretarz mój przy-
gotuje do wieczora odpowiednią listę. Uważam, iż zwlekać
z tą sprawą nie należy pod żadnym pozorem i że powinien
pan, o ile możności jak najprędzej, zawiadomić rząd miasta
żydowskiego o swej przychylnej decyzji.
Mister Dawid Lingslay odłożył cygaro i wstał.
- Pozwolicie panowie, że zarezerwuję sobie dwadzieścia
cztery godziny czasu do namysłu. Jutro rano, po grun-
townem zastanowieniu się, dam wam telefoniczną odpo-
wiedź. Sprawa jest zbyt poważna, aby można było roz-
strzygnąć ją napoczekaniu.
Pięciu panów dźwignęło się ociężale z foteli.
Mister Dawid pożegnał się i pośpieszył ku drzwiom.
- A co się tyczy tych trzech tysięcy żydów i wpuszcze-
nia ich do Ameryki, - dmuchnął wślad za nim wraz z obło-
kiem dymu mister Marlington - to o nich niech się pan
nie kłopoce. Ten drobny szkopuł z łatwością da się zlikwi-
dować na miejscu. Niech pan to pozostawi mnie...
Zresztą mister Dawid dosłyszał już tylko pierwszą po-
łowę ostatniego zdania. Drugą odcięły zasunięte z trzaskiem
drzwiczki windy.
Po jego odejściu panowie zamienili porozumiewawcze
spojrzenia.
- Ciekawe, jakiego rodzaju kombinację planuje nasz czci-
godny kolega, Lingslay - rzucił mimochodem jeden z foteli.
- I ile też my za nią bekniemy? - wtrącił drugi.

247

View DjVu Page 246 of 322
Go To: < prev next >

- Czy aby czasem Lingslay nie zmówił się z żydami,
że wyjedzie z nimi sam, pozostawiając nas w Paryżu? Czy
zauważyliście, panowie, jego zmieszanie, gdy się dowiedział,
że u wszystkich nas byli dzisiaj delegaci żydowscy?
- Tak, mojem zdaniem, należy Lingslaya mieć na oku.
Niewątpliwie coś się w tem kryje. Sam Lingslay jest z po-
chodzenia Żydem. Byłoby niezmiernie głupio, gdyby się
nagle okazało, że wystrychnięci zostaliśmy na dudków, i że
przegapiliśmy taką wyjątkową okazję.
- Możecie panowie być spokojni - rozległ się z kąta
dostojny głos mistera Ramsaya Marlingtuna. - Dzięki temu,
że mister Dawid i ja pracujemy oddawna w pokrewnych
gałęziach przemysłu, detektyw mój starym zwyczajem nie
odstępuje go ani na krok. O każdem jego posunięciu bę-
dziemy dokładnie poinformowani i w chwili właściwej zawsze
będziemy mogli interwenjować. Tymczasem szykujmy się do
odjazdu, aby nie dać się zaskoczyć wypadkom.
Niestety, mister Dawid nie słyszał tej ciekawej rozmowy.
Był już na ulicy i, odszukawszy w sznurze samochodów
swego Rolls-Royce'a, opuścił się na miękkie poduszki i burk-
nął, jak zawsze:
- Pola Elizejskie!...
Z nad kierownicy odwróciła się ku memu nieznajoma
twarz szofera,
Mister Dawid Lingslay w pierwszej chwili pomyślał, że
przez pomyłkę wsiadł nie do swego auta, spojrzał na wy-
szyty na poduszkach swój monogram, chciał spytać, lecz
nie spytał. Jako solista zwarjowanej rewji, przywykł już
do ustawicznych zmian, których dokonywała codziennie
w obsadzie zahukanych statystów narwana reżyserka -
śmierć.
Suchym, metalicznym głosem powtórzył dokładny adres.
Szofer skłonił się w milczeniu. Auto ruszyło.
Odchodzący dzień, jak modelarz, nie mogący się doczekać
śmierci zbyt powoli konającego chorego, oblepił twarz

248

View DjVu Page 247 of 322
Go To: < prev next >

mistera Dawida gipsową maską skwaru. Mister Dawid po-
myślał o miękkich jedwabnych poduszkach, w które można
się zanurzyć, jak w półsen, i o innych, bardziej jedwabistych
i zawrotnych. W rozmarzeniu przymknął oczy.
Kiedy je otworzył, spostrzegł, że auto stoi już przed dobrze
znajomym pałacykiem. Story w oknach były szczelnie zasu-
nięte.
- śpi - pomyślał z tkliwością mister Dawid i uśmiechnął
się do własnej myśli.
Dwukrotnie zadzwonił do drzwi. Minęła długa chwila.
Nie otwierał nikt. Mister Dawid zadzwonił ponownie. Od-
powiedziała mu cisza. Czyżby nie było nikogo ze służby?
Mister Dawid zniecicrpliwiony przytrzymał guzik dłużej.
Dzwonek zaterkotał na alarm. Znowu milczenie.
Z bramy sąsiedniego pałacyku wychyliła się głowa star-
szego, siwawego mężczyzny. Zgryźliwa, zła głowa. Głowa
powiedziała glośno łamaną angielszczyzną:
- Niema nikogo. Pani umarła dziś w południe. Zabrali
ją do krematorjum. A służby niema - uciekła.
Mister Dawid Lingslay znieruchomiał z ręką na dzwonku.
Stał tak widocznie długo, bo pierwszą rzeczą, jaka napowrót
rzuciła mu się w oczy, była zdziwiona, pytająca, jakby
zlekka szydercza twarz nowego szofera.
Mister Dawid ciężko zszedł po stopniach i opadł na sie-
dzenie. Odwrócony ku niemu szofer nie przestawał patrzeć
pytająco.
- Proszę jechać tak... trochę... przed siebie...
wyrzekł powoli mister Dawid.
Szofer skłonił się z szacunkiem. Auto ruszyło.

*

Kiedy późnym wieczorem, przed bramą Grand-Hôtelu
zatrzymała się maszyna mistera Dawida Lingslaya, na par-
terze, w "Café de la Paix", skowytał już jazz i skazani na
śmierć wyłupiastoocy dżentelmeni, jak gigantyczne komary,

249

View DjVu Page 248 of 322
Go To: < prev next >

obsiedli okrągłe stoliki, ssąc przez trąbki słomek czerwoną
krew koktajlów.
Znalazłszy się w swym pokoju sam, mister Dawid ma-
chinalnie nakręcił zegarek, położył go na szafce nocnej,
poczem powoli zaczął się rozbierać. Dotknięcie chłodnych
prześcieradeł przez cienki jedwab pyjamy było pierwszym
bodźcem, jaki obudził z odrętwienia świadomość silnego,
prawidłowo funkcjonującego ciała, i świadomość ta, jak
włączona maszyna, ruszyła po swej codziennej, nieomylnej
linji.
Czterdziestoletni mężczyzna pod fałdami kołdry po raz
pierwszy uświadomił sobie jasno, że zeszłej nocy całował,
tulił i brał kobietę, która dzisiaj umarła na dżumę.
Myśl była tak ostra i zimna, że mężczyzna poczuł lekki
chłodek wzdłuż kręgosłupa.
Gdzieś, na powierzchni, zakłamane społeczne "ja" czter-
c1ziestoletniego pana, znane pod nazwą "mister Dawid
Lingslay", coś, jak etykietka na flaszce, zawierającej roz-
twór chemiczny, jak przylepiony do szkła papierek z okre-
śloną ilością umownych znaków, - spróbowało się oburzyć:
umarła kochanka, jedyna, niezastąpiona i t. p. Zrozumiałe
byłyby jeszcze rozpacz, krzyk, rezygnacja, ale nie ordy-
narny egoizm, strach: zarażę się i umrę! Lecz etykietka, jak
każda etykietka, nie ma i nie mogła mieć wpływu na che-
miczną zawartość butelki (czasem nieuważny chemik poplącze
etykietki) - i ciało czterdziestoletniego mężczyzny, nie-
zawstydzone bynajmniej, kontynuowało swą myśl prawem
własnej niezachwianej logiki.
Za pierwszą myśl zazębiła się zaraz druga: a zatem zara-
ziłem się, zaraza jest już we mnie. Najdalej jutro - umrę.
Może nawet jeszcze dziś w nocy.
Czterdziestoletni pan usiadł raptownie na łóżku. Myśl
była tak prosta, tak niezbita w swej nieskazitelnej logicz-
ności, tak przezroczysta i pełna tlenu, że powietrze w po-
koju w porównaniu z nią wydało mu się czystym dwutlen-

250

View DjVu Page 249 of 322
Go To: < prev next >

kiem węgla i czterdziestoletniemu panu zabrakło na chwilę
tchu.
"Miłość", "kochanka", wszystkie te kategorje, któremi nie-
jaki mister Dawid Lingslay określał niegdyś stopnie swych
wrażeń, odpadły nagle niezrozumiałe, jak słowa cudzoziem-
skiego języka. Została obca, zarażona, nieżywa kobieta, na-
wet nie kobieta, lecz kilogram popiołu, żyjąca teraz jedynie
w nim, w bakterjach udzielonej mu zarazy, które może
właśnie w tej chwili przegryzają się przez ciało do krwi.
Czterdziestoletni mężczyzna szarpnął ręką, kontakt i za-
palił światło. Lustrzana szafa naprzeciw wykrzywiła się ku
niemu grymasem bladej, znajomej twarzy.
- Czy niema już ratunku? Czy aby na pewno niema już
ratunku? Zastanówmy się spokojnie - rozumowało ciało
czterdziestoletniego pana. - Bywały przecież wypadki, że
nawet ludzie, którzy zarazili się syfilisem, przez wypalenie
zakażonego miejsca bezpośrednio po stosunku, zapobiegali
rozszerzeniu się choroby.
- Za późno - próbował oponować mózg.
- Nie, może właśnie jeszcze wcale nie za późno. Nie
minęły jeszcze nawet całe dwadzieścia cztery godziny.
Jeżeli się pośpieszyć...
Zresztą ciało, jak wszelkie ciało, nad abstrakcyjne rozu-
mowanie przekładało mowę konkretnej akcji. Czterdziesto-
letni mężczyzna boso zeskoczył z łóżka, z zabobonnem obrzy-
dzeniem zrzucił, a raczej zdarł z siebie pyjamę i nago pod-
biegł do tualetki. Z ustawionych na niej flakonów, ręka
czterdziestoletniego pana wyrwała słoik z sublimatem i przy-
rządziwszy pod kranem mocny rozczyn, zaczęła oblewać
nim i nacierać do czerwoności kosmate, pokryte gęsią skórką
ciało, poczynając od organów płciowych, kończąc na twarzy
i muszlach usznych.
Gdy potrzeba bezpośredniej akcji została zaspokojona,
i odprężona energja opadła, jak rozkręcony bąk, mógł na
chwilę zabrać głos mister Dawid Lingslay i ten, spojrzawszy

251

View DjVu Page 250 of 322
Go To: < prev next >

przez oczy czterdziestoletniego pana na odbijające się w lu-
strze, zaczerwienione, włochate ciało, zaopinjował:
- Jestem śmieszny.
Była to jednak uwaga nieśmiała i pozostała gdzieś, na
marginesie, jakby nie dotyczyła zupełnie czterdziestoletniego
pana. Nieprzyzwyczajony do nagości czterdziestoletni męż-
czyzna poczuł dreszcz chłodu; omijając rozpostartą na dy-
wanie pyjamę, skierował się do szafy i wyjął świeży szlaf-
rok, którym otulił swe kształty.
Przez chwilę rozważał, czy nie położyć się zpowrotem
do łóżka, potem przyszło mu na myśl: zmienić bieliznę
pościelową I chciał zadzwonić na boya, lecz w tem miejscu
zainterwenjował mister Dawid Lingslay, któremu wstyd było
spotkać się o tak niezwykłej porze oko w oko z boyem,
i czterdziestoletni mężczyzna dał za wygraną, wlazł wraz
z nogami na fotel, postanawiając przeczekać na nim do
rana.
Usadowiwszy się wygodnie, czterdziestoletni pan zaczął
macać uważnie brzuch, naciskając go z całej siły, podobnie,
jak i gruczoły pachowe. Oględziny nie dały jednak żadnego
określonego rezultatu, i czterdziestoletniemu panu nie pozo-
stało nic innego, jak czekać.
Wtedy przez okienko wyczekiwania spróbował znów wyj-
rzeć mister Dawid Lingslay. który szybko sformułował swoje
zdanie:
- Jestem tchórz. Boję się śmierci. Co za nonsens! Prze-
cież od trzech tygodni, żyjąc wśród zadżumionych, wiem
doskonale, że lada dzień muszę umrzeć.
To jednak, o czem wiedział doskonale mister Dawid
Lingslay, nie dotyczyło zupełnie czterdziestoletniego pana,
który, jeżąc się tylko bardziej w swym fotelu, uparcie nie
przyjmował tego do wiadomości.
- Umrę, muszę umrzeć - starał się przekonać czter-
dziestoletniego pana mister Dawid Lingslay. - Cóż wtem
dziwnego? Poprostu: byłem i nie będzie mnie.

252

View DjVu Page 251 of 322
Go To: < prev next >

Czterdziestoletni pan nie mógł jednak sobie tego prostego
faktu w żaden sposób wyobrazić i jeżył się tylko coraz
bardziej. I mister Dawid Lingslay zląkł się, czując, że czter-
dziestoletni mężczyzna chce krzyczeć.
- Nie można! Usłyszą! Przybiegnie służba! Wstyd! -
perswadował gorączkowo.
Ale czterdziestoletni pan nie dbał w tej chwili o służbę.
Czuł coś czarnego, śliskiego, oblepiającego mu już członki
i ryczał przeciągle, jak zwierzę, póki mister Dawid Lingslay
nie zatkał mu ręką ust.
- Usłyszą!
Przez chwilę mister Dawid Lingslay nasłuchiwał. Żaden
szmer nie dobiegł jednak jego uszu. Teraz dopiero przy-
pomniał sobie, że na całem piętrze niema poza nim nikogo.
- Cicho! Cicho! - uspakajał pieszczotliwie czterdziesto-
letniego pana.
Czterdziestoletniemu mężczyźnie, w brokatowym szlaf-
roku na gołem ciele, było zimno i dzwonił zębami.
Korzystając z jego chwilowej apatji, mister Dawid Lings-
lay próbował rozumować dalej.
Jako doświadczony businessman, przywykł przed przy-
stąpieniem do likwidacji jakiegokolwiek przedsiębiorstwa spo-
rządzać bilans jego pasywów i aktywów. I teraz, z wy-
sokości swego fotela, jak z wzniesienia, mister Dawid Lings-
lay spróbował obejrzeć się wstecz na przeżyte życie i pod-
sumować zgrubsza jego pozycje. Obejrzawszy się za siebie,
zobaczył nieogarnione masy cyfr, które spływały ku niemu
ze wszystkich stron szczelną, wszystko zalewającą lawą i, jak
szare, miljardowe stada szczurów otoczyły jego fotel;
w mimowolnym strachu podgranął pod siebie bose, rozdy-
gotane nogi.
Z szarego morza cyfr jedyną zieloną wysepką wykwitała
miłość ostatnich tygodni, i mister Dawid Lingslay, jak roz-
bitek, chwytający się deski, spróbował na niej stanąć, ugrun-
tować się w jej ciasnym obrębie. Ale w tej chwili złapał

253

View DjVu Page 252 of 322
Go To: < prev next >

go za rękę czterdziestoletni pan, który nienawidził nieżywej,
zadżumionej kobiety i bał się postawić nogę na jej spuściźnie.
Życie okazało się przedsiębiorstwem deficytowem i mister
Dawid Lingslay czuł, że bez żalu zamyka jego księgę handlo-
wą. Czy warto było przez dwadzieścia długich lat, dniem
i nocą, jak skazaniec, obracać ciężkie żarna miljonów, mażąc
je obficie lepkim, czerwonym smarem, aby w chwili bilansu
przekonać się, że we wzniesionych pracowicie śpichrzach,
miast mąki, zalęgły się miljardami szczury cyfr, nieprze-
liczona, wiecznie głodna armja, ostrząca już zęby na niego
samego, który uważał ją za swe narzędzie, za środek,
a okazał się nagle sam tylko środkiem do jej własnego
zagadkowego celu?
I mister Dawid Lingslay, jak na egzaminie, bez zająknie-
nia odpowiedział:
- Nie, nie warto.
- Więc umrę, umrę i nie pozostanie po mnie nic, ani
śladu...
Tak sformułowana myśl wydała się niestrawną, nawet
misterowi Dawidowi Lingslayowi i upartą czkawką po-
wróciła mu do gardła.
- Zaraz... Zastanówmy się na zimno: umierają pisarze,
myśliciele, artyści. Zostają na zawsze utrwaleni w swojem
tworzywie, Cóż było mojem tworzywem?
I mister Dawid Lingslay odparł:
- Pieniądze, majątek.
Niewdzięczne, bezimienne tworzywo. Majątek. podzielą
spadkobiercy. Nie zostanie nic, nawet nazwiska. Nazwisko
wykreślą starannie ze swych rachunków bieżących wszystkie
banki świata. Cóż pozoetanie? Tępa nienawiść kilku miljo-
nów robotników, w której żył dotychczas, jak w strasznej
legendzie? Nawet stamtąd wyskrobią jego imię, zastąpią
nowem. Za pięć lat nie zostanie po nim ani wspomnienia.
Mister Dawid Lingslay po raz pierwszy zrozumiał to, co
nazywał dotychczas filantropijną psychozą starzejących się

254

View DjVu Page 253 of 322
Go To: < prev next >

miljonerów, wszystkich tych Carnegie'ch i Rockefellerów, prze-
kazujących olbrzymie sumy na cele dobroczynne, zakładają-
cych miljonowe fundacje swego imienia. Odczuł nagle
krzyczący w nich starczy lęk przed niebytem, chęć utrwalenia
się w czemś, przyczepienia się do czegoś za wszelką cenę,
bodajby sylabami własnego nazwiska. Po raz pierwszy zro-
zumiał, ulitował się, rozgrzeszył wyrozumiałym uśmiechcm.
Biedacy! Finansując cudzą ideę, łudzą się, że uwiecznią
w niej siebie, skoro przyczepią do niej zboku swój bilet
wizytowy, tyleż mający z nimi wspólnego, co numer ich
książeczki czekowej.
Tu zaniepokoił się nawet czterdziestoletni pan, który
czując, jak grunt obsuwa mu się z pod nóg, niespokojnemi
palcami przebierał w powietrzu.
Czterdziestoletni pan nie był w stanie rywalizować z logi-
ką wywodów mistera Dawida Lingslaya i głuchym, zwierzę-
cym instynktem szukać zaczął kurczowo czegoś, o co można-
by się zaczepić, jak mięczak, czujący zbliżanie się fali, która
go zmyje, szuka gorączkowo występu, chropowatości skały,
aby do niej przylgnąć i przetrwać.
Macając w próżni świadomości, czterdziestoletni pan na-
trafił nagle na znajomą, przyczajoną tam twarz i najeżył
sie, jak smagnięty pies...
Mister Dawid Lingslay był człowiekiem bezdzietnym. Ta
maleńka zgryzota toczyła go, jak robak, chociaż nie przy-
znawał się do tego nawet przed sobą samym. Upewniwszy
się w trzydziestym szóstym roku życia, że dzieci mieć nie
będzie, mister Dawid pomyślał o rodzinie. Miał niegdyś
brata, o którym w swoim czasie doszła go wieść, że umarł
z głodu w jakiejś norze na przedmieściu Londynu. Na
człowieku, tak wypranym z wszelkich sentymentów rodzin-
nych, jak mister Dawid, wiadomość ta nie sprawiła naj-
mniejszego wrażenia. Napomykało mu chwilami o niej
leciutkie poczucie winy (niegdyś w ojcowskim testamencie
wypadło zrobić malą poprawkę...). Rozglądając się za rodzi-

255

View DjVu Page 254 of 322
Go To: < prev next >

ną, przypomniał sobie, że pechowiec-brat pozostawił jakieś
potomstwo. Mister Dawid postanowił je odnaleźć. Po dłu-
gich poszukiwaniach dowiedział się, że z całego potom-
stwa pozostał jedynie dwudziestoletni chlopak, imieniem
Archibald, zarobkujący na życie w Londynie.
Poleciwszy przesłać mu bilet okretowy pierwszej klasy
i kilka tysięcy dolarów na zlikwidowanie spraw w Europie,
mister Dawid w lakonicznym liście zaproponował bratankowi
przeniesienie się na studja do Nowego Yorku.
Przyjechał chudy, wysoki mężczyzna, o dobrych, piwnych
oczach, o twarzy zapadłej i zniszczonej, poprzecieranej
wzdłuż załamań przedwczesnych zmarszczek, z kosmykami
kasztanowatych włosów na mądrem, wysokiem czole. Zamie-
szkał w lewem skrzydle pałacu.
Misterowi Dawidowi spodobała się otwarta twarz bratanka
i postanowił, odpasłszy go nieco, uczynić swą prawą ręką.
Odrazu wyszedł jednak galimatjas. Bratanek, zdekla-
rowany komunista, nie rozpakowawszy jeszcze dobrze ma-
natków, rozpoczął na fabrykach stryjaszka agitację. Mister
Dawid przyjmował alarmujące raporty podwładnych dyrek-
torów pobłażliwym uśmiechem.
Pragnąc położyć kres młodzieńczym fanaberjom bra-
tanka, mianował go sekretarzem generalnym jednego ze
swych przedsiębiorstw, w długiej, dobrotliwej i poufnej
rozmowie dając mu do zrozumienia, że upatrzył go sobie na
wspólnika i spadkobiercę.
Bratanek posadę przyjął, lecz agitacji w fabryce nie za-
przestał. Skończyło się na tem, że podburzeni robotnicy
pewnego pięknego poranka opanowali fabrykę i ogłosili ją
własnością komitetu robotniczego. Trzeba było uciec się do
pomocy policji, która z trudnością przywróciła porządek,
usunąwszy podżegaczy.
Po burzliwej rozmowie, między stryjem a bratankiem
doszło do kategorycznego zerwania.
Od tego czasu mister Dawid Lingslay nie chciał więcej

256

View DjVu Page 255 of 322
Go To: < prev next >

słyszeć o niewdzięcznym bratanku, o którym wszelki słuch
zaginął.
Aż do pewnego wiosennego popołudnia. W tym czasie.
naskutek wydalenia kilku prowodyrów, w czternastu fabry-
kach mistera Lingslaya wybuchł strajk. Na rozkaz mistera
Dawida zarząd zamknął fabryki, wyrzucając na bruk wszyst-
kich robotników. Wydaleni robotnicy spróbowali opanować
fabryki siłą. Sprowadzono wojsko. Wyparty z zabudowań
fabrycznych, tłum utworzył pochód i bocznemi ulicami,
z różnych stron, spłynął ku pałacowi mistera Dawida Lings-
laya. Zadzwoniły szyby.
Wytrącony z równowagi, mister Dawid zatelefonował po
policję. Komisarz policji, będący na jego żołdzie, zapytał
usłużnie, czy życzy sobie, aby zrobiono użytek z broni.
Mister Dawid burknął lakonicznie w słuchawkę:
- Uważam, że już najwyższy czas skończyć z tem bała-
muctwem. Wasze łzawiące bomby nie odnoszą żadnego
efektu. Tłum przyzwyczaił się do pustych naboi i nic sobie
z nich nie robi. Dwie salwy prawdziwe rozproszą demon-
strantów i odbiorą im ochotę na przyszłość. Zresztą, to już
pańska rzecz.
Komisarz nie zawiódł pokładanego w nim zaufania.
Mister Dawid, ukryty za firanką, miał możnść widzieć,
jak z bocznej ulicy wypełzł kordon policji, jak gruchnęła
salwa i tłum w popłochu rzucił się do ucieczki. W ciągu
pięciu minut plac został opróżniony, jeśli nie liczyć kilku-
nastu ludzi, pozostałych bez ruchu na asfalcie.
Po chwili w gabinecie mistera Dawida zjawił się osobiście
komisarz, w widocznem zakłopotaniu miętoszący nieskazi-
telnie białe rękawiczki. Mister Dawid długą chwilę nie mógł
zrozumieć powodu jego wizyty.
- Pański bratanek... - bełkotał komisarz. - W pierw-
szym szeregu... Nie mogliśmy przewidzieć...
- Zabity? - zagadnął sucho mister Dawid.

257

View DjVu Page 256 of 322
Go To: < prev next >

- Tak jest... - wyksztusił ośmielony jego tonem
komisarz. - Czy mam go kazać tu przenieść?
- Nie, skądże! - zdziwił się mister Dawid. - A zre-
sztą... ma pan słuszność... Proszę go kazać zanieść do
jego pokoju w lewem skrzydle.
Późno wieczorem, po raz pierwszy od roku, mister Dawid
stanął na progu pokoju bratanka. Bratanek leżał na kanapie
z odrzuconą wtył głową, i z kącików ust dwiema cienkiemi
nitkami na kosztowny dywan sączyła się krew.
Mister Dawid Lingslay widział od tego czasu wiele
twarzy, żywych i martwych, ale ta jedna pozostała na
zawsze, w nienaturalnem powiększeniu, przybita na ob-
wieszonej setkami gracików ścianie pamięci.
Rozumiał wszystko: robotnicy burzą się, idą otwartą
piersią naprzeciw salwom policji. Nie widział w tem żadne-
go bohaterstwa. Cóż w tem dziwnego, że nędzarze zazdro-
szczą bogactw bogatym. Wystarczy podwyższyć zarobki,
a wrócą potulni do pracy. Nie miał dla nich nawet niena-
wiści, poprostu gardził nimi.
Aż oto tu urywały się wszystkie przesłanki logiczne. Bra-
tanek mistera Dawida Lingslaya, przyszły spadkobierca jego
trzydziestu fabryk, prowadzący na splądrowanie przezna-
czonych dla niego w przyszłości bogactw obdarty, drapieżny
tłum... To nie mogło pomieścić się w głowie mistera Da-
wida, i myśl jego, przyzwyczajona do poruszania się we
wszystkich szerokościach społecznych, jak we własnym gabi-
necie, uderzała się o to łbem, niby o nieprzebyty mur.
Znowu szerokim strumieniem popłynęły cyfry, lecz nie
zmyły, nie zatarły nigdy bladej twarzy z kosmykami kaszta-
nowatych włosów i dwiema nitkami krwi w bolesnych
kącikach warg. Bratanek Arczi, pochowany na cmentarzu
w New Yorku, w rodzinnym grobowcu Lingslayów, kpił sobie
wyraźnie z kosztownych marmurowych płyt, prowadząc
dalej swą przerwaną robotę. Z tłumu osaczonych demon-
strantów, z depeszy o nowym strajku, ze szpalty porannej

258

View DjVu Page 257 of 322
Go To: < prev next >

gazety, donoszącej o rewolucji w Chinach, zewsząd, spo-
zierała na mistera Dawida blada twarz z czapką kasztanowa-
tych włosów, czujna, wszechobecna, niezniszczalna.
Nieraz, gdy mister Dawid przejrzał raport o wygóro-
wanych żądaniach robotników, gdy zniecierpliwiona ręka
sięgała już po słuchawkę, i usta układały się do wychark-
nięcia hasła lokautu, - ze słuchawki, jak ślimak z muszli,
wyłaniała się naraz twarz bratanka Arczi, i mister Dawid
odkładał słuchawkę, brał ponownię raport, szedł na ustępstwa.
Nie zdając sobie sam z tego sprawy, gdzieś głęboko, po-
niżej niewzruszonych fundamentów "zasad" i "przekonań",
w małym ogniotrwałym sejfie duszy, bratanek Arczi pozostał
na zawsze, jako symbol bezinteresownego idealizmu, i wy-
zuty ze skrupułów szalbierz i łupieżca, mister Dawid Lings-
lay, ilekroć w jakiejś sytuacji życiowej zdarzyło mu się
zdobyć na gest prawdziwie bezinteresowny, ukradkiem przed
samym sobą, jak żyd - "mezuze", dotykał palcami drzwi-
czek tego sejfu, jakby z mimowolną dumą szukając w nim
sankcji.
Podobnie dzisiejszego rana, kiedy siwobrody rabi Eleazar
i korpulentny pan w rogowych okularach proponowali mu
interes, którego nieetyczność nie podlegała dlań najmniej-
szej wątpliwości, mister Dawid, skłonny już do zgody,
instynktownie sięgnął ręką do swej skrytki i, niespodzianie
dla samego siebie, z katonowską nieugiętością, odpowiedział
odmownie.
I teraz, gdy wyłuskany z ubrań, goły czterdziestoletni
pan, w obliczu obstępującej go nicości, kurczowym krzykiem
rąk szukał dokoła siebie czegoś, do czego mógłby przywrzeć,
na czem mógłby się odcisnąć, utrwalić, naprzekór oczy-
wistości śmierci i procesowi rozkładu, ręka jego natrafiła
w próżni na bladą twarz w czapce kasztanowatych włosów,
i czterdziestoletni pan drgnął, jakby dotknął przewodnika
elektrycznego,
Tak. Bratanek Arczi znał tę tajemnicę. Przywalony cięż-

259

View DjVu Page 258 of 322
Go To: < prev next >

kiemi, kosztownemi płytami grobowca Lingslayów, żył wzmo-
żonem, niewykorzenionem życiem; na każdym kilometrze
kwadratowym świata, gdzie tylko skupi się kilkuset obdar-
tych, prześladowanych ludzi, złączonych wspólnll wolą nowe-
go ładu, - wytryskał na nowo żywą, życiodajną iskrą.
I stryj po raz pierwszy odczuł cały ciężar i ubóstwo swej
nieludzkiej samotności i zrozumiał, dlaczego nie chciał jej
od niego przejąć, wraz z jego trzydziestoma fabrykami, lek-
komyślny, zwarjowany bratanek...
- Wszystko pozostanie tu tak samo, tylko mnie nie
będzie... - próbował wyobrazić sobie mister Dawid
Lingslay. - I lustro, i komoda, i łóżko, wszystko tak
samo. Przejdzie zaraza. Wydezynfekują i po wszystkiem.
Na łóżku będą spali inni ludzie, mężczyźni z kobietami, kto
wie, może nawet znajomi. Wszyscy będą odbijać się w lustrze.
A po mnie nie zostanie nic. Paradne! A może po śmierci
jednak coś z człowieka zostaje? Trzebaby choć zapamiętać
dobrze, jak wyglądałem.
Mister Dawid Lingslay zaświecił jasno żyrandol i spoj-
rzał w lustro. Ale spojrzawszy, przestraszył się. Z lustra
patrzył na niego czterdziestoletni pan o rozczochranych,
szpakowatych włosach, w rozpiętym na gołych piersiach
szlafroku, ze sterczącemi, dotykającemi brody kolanami
i z latającą szczęką.
- To nie jestem ja, to przecież nie jestem ja! - wybeł-
kotał zdrętwiały mister Dawid, nie mogąc doszukać się swych
nieskazitelnych rysów w bladej, sflaczałej twarzy czterdzie-
stoletniego pana.
- Nic nie zostanie, nic! - ryczał z lustra czterdziesto-
letni pan. - Przyjdą, wyniosą, wrzucą do jamy! Nic, nawet
w lustrze! Jutro będzie się już w niem odbijał kto inny,
a nie ja! Nie ja? Co to znaczy: "nie ja?" Nieprawda!
Wcisnę się! Przylgnę! Zostanę w lustrze! Patrzeć! Widzieć,
co robią tu inni! Tu, w tym samym pokoju! O-ho-ho! Niech
spróbują odskrobać mnie od szkła! O-ho-ho!

260

View DjVu Page 259 of 322
Go To: < prev next >

Czterdziestoletni pan z obwisłą, rozdygotaną szczęką wy-
prężył się, zasłaniając sobą całe lustro.
Mister Dawid Lingslay poczuł, że traci pod nogami
grunt, że rozpływa się, jak widmo. W ostatnim odruchu
samoobrony, pochwycił stojący pod ręką flakon z sublimatem
i z całej siły wyrżnął nim w lustro...

*

Kiedy, nazajutrz rano, nowy boy wprowadził do salonu
mistera Dawida Lingslaya rebego Eleazara ben Cwi i korpu-
lentnego jegomościa w amerykańskich okularach, obaj pano-
wie długi czas czekali w milczeniu.
Po dwudziestu minutach na progu salonu ukazał się
mister Dawid Lingslay. Był bledszy nieco, niż zwylde, i bar-
dziej jeszcze sztywny. Patrząc gdzieś w okno, powiedział
matowym głosem:
- Zastanowiłem się przez noc nad propozycją panów
i doszedłem do wniosku, że wczoraj rozumowałem nie-
słusznie. Istotnie, dlaczego zakładać zgóry, że ktoś musi się
koniecznie zarazić? Miejmy nadzieję, że, przy skrupulatnej
rewizji lekarskiej i kwarantannie, dżumę pozostawimy
w Paryżu. Dziś jeszcze wyślę do mego sekretarza, do Nowego
Jorku, odpowiednią szyfrowaną depeszę. Sądzę, że nie na-
leży sprawy odkładać i że byłoby najlepiej, gdybyśmy mogli
wyruszyć jeszcze tego wieczora.
Rabi Eleazar i pan w okularach w milczeniu skłonili
głowy,

*

Zimny wschodni wiatr palcami wprawnego fryzjera ondu-
lował niesforną czuprynę nocnego morza.
Okręt "Maurytanja" szedł pełną parą, ze zgaszonemi
ogniami. Ostatnie zarysy brzegów rozpłynęły się dawno we
mgle, Tłum pasażerów, który przez pierwsze godziny po

261

View DjVu Page 260 of 322
Go To: < prev next >

odjeździe zalegał pokłady, zwolna rozpełzł się już po szu-
fladach klas. W olbrzymim kadłubie okrętu, jak dwa przy-
czepione do jego żeber świetliki, blyszczały dwa okienka
w rzędzie kajut pierwszej klasy.
Na kanapie jednej z kajut. zwinięty w kłębek śpi stary
szames i wargi jego przez sen powtarzają wyrazy niedokoń-
czonej modlitwy.
Przy stoliku, w starym pasiastym tałesie, jak siwobrody
Neptun w pasiastym płaszczu kąpielowym, siedzi rabi Elea-
zar ben Cwi. Miarowo, w takt kołysania okrętu, kiwa się
chudy tułów rebego Eleazara, a wargi jego szepcą modlitwę
dziękczynną:
- Jam jest Pan Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi
egipskiej, z domu niewoli...
Pomału kleją, się bezsenne oczy rebego Eleazara i zwolna,
w takt modlitwy, w stronę Mizrach, kołysze się olbrzymi,
brzuchaty kadłub okrętu.
W narożnej, zachodniej kajucie, wyciągnięty na łóżku,
z papierosem w ustach, leży mister Dawid Lingslay, wpa-
trzony w drgający na suficie cień lampy; przewraca się
z boku na bok, zapala od niedopałka już dziesiątego pa-
pierosa. Jak hamak kołysze się pokój, wabiąc sen, a sen
ucieka, jak kulka po spodzistej podłodze kajuty. Każde
chybnięcie podłogi, to mila dalej od Europy, od Paryża, od
dżumy, od śmierci, - to mila w głąb w puszystą, kwietną
łąkę życia.
Na blacie szafki nocnej cyka niewzruszony, ironiczny
zegarek: sześć godzin od chwili odjazdu z Europy.

*

Na drugi dzień, pod wieczór, rozpalone żelazko słońca
rozprasowało bez śladu zmięte fałdy fal. Okręt szerokim
łukiem skręcał na zachód, jak czarodziejska igła na obraca-
jącej się gigantycznej płycie gramofonowej oceanu.
Na wszystkich pokładach czarno było od pasażerów.

262

View DjVu Page 261 of 322
Go To: < prev next >

Z górnego pomotu paruset dżentelmenów w kraciastych
kepi, otulonych w pledy, plamiło niepokalany błękit tła
kłębami cygarowego dymu. Dżentelmeni co bardziej rzeźcy
skracali sobie czas jużto golfem, jużto tenisem, jużto zwy-
czajnie brydżem. Bezcieleśni stewarci z tacami w ręku
balansowali pobożnie między szezlongami, jak linoskoczki -
na przeciągniętych nad przepaścią, niewidzialnych drutach,
obawiając się uronić nietylko kroplę drogocennego płynu,
ale nawet najmniejsze słówko lub mimowolne westchnienie.
Na pokładzie pierwszej klasy opaśli, podkarmieni pano-
wie, przebierając w palcach paciorki breloków, delektowali
się morzem, rozparci na wygodnych leżakach. Miękkostopi,
gutaperkowi stewarci roznosili napoje chłodzące. Kilku po-
mysłowych młodzieńców, z dwóch przypadkowych trąb,
bębna i naczyń kuchennych, skleciło improwizowany jazz-
band i pod miauczące dźwięki modnej muzyki młodzież
tańczyła do upadłego.
Na pokładzie trzeciej klasy, pasażerowie ubożsi, usado-
wieni na pękatych walizach. chwytali padające zgóry okruchy
dźwięków, otwierając ze zdziwienia usta, jak ryby na przy-
jęcie rzucanej im bułki.
Naraz w grupie tańczących powstało nieopisane zamie-
szanie. Pokład opustoszał, jak zmieciony raptownym po-
dmuchem. wystraszeni tancerze pierzchnęli szerokiem ko-
łem. Wpośrodku koła, na ziemi, wił się młody człowiek
w binoklach. Widocznie upadając stłukł jedno szkiełko i wy-
trzeszczone, krótkowzroczne oko, pozbawione osłony, wpa-
trywało się teraz z przerażeniem w uciekających. Młody
człowiek, jak wyrzucona na piasek ryba, pluskał niezdarnie
przydługiemi płetwami rąk.
Niewiadomo skąd, z za rogu, wyłonili się nagle dwaj
ludzie w białych fartuchach, z noszami i, rzuciwszy na nie
trzepocącego się, jak karp, młodzieńca, znikli za węgłem.
Drugio szkielko od binokli spadło i potoczyło się po po-
kładzie.

263

View DjVu Page 262 of 322
Go To: < prev next >

W jednej chwili cały pokład zawirował w zamęcie.
Zażywni panowie. popychając się i gubiąc breloki, parli
ku schodom, prowadzącym do kajut. Przez chwilę sły-
chać było tylko zgiełk głosów i łoskot zatrzaskiwanych drzwi.
Po pięciu minutach na pokładzie nie było już żywej duszy.
Wtedy, z jednego z foteli niewidocznych w cieniu komina,
wstał szpakowaty pan w kraciastem sportowem ubraniu.
Powolnym, roztargnionym krokiem przemierzył pokład
i oparł się o poręcz.
Szpakowaty pan zapalił papierosa.
Wdole, u burt, pluskały fale.

*

Nazajutrz rano powiał wiatr i chłostane nim morze zakoły-
sało się trwożnie.
Na pokładzie pierwszej klasy było pusto i, jak lokaje po
balu, snuli się po nim elastyczni, bezsenni stewarci.
Około godziny dziesiątej na pokładzie ukazał się szpako-
waty pan w kraciastem sportowem ubraniu.
Szedł niepewnie, zataczając się nie w takt chwiejby okrę-
tu. Uszedłszy parę kroków, natrafił na wygodny fotel
u burty i opuścił się na niego ciężko. Wyjął z kieszeni
lusterko w kosztownej skórzanej oprawie i uważnie zbadał
swój język.
Bez określonego wyrazu na twarzy schował zpowrotem
lusterko i ostrożnie rozejrzał się po pokładzie. Pokład był
pusty. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, pan w spor-
towem ubraniu wykonał rękoma parę dziwnych ruchów,
przypominających szwedzką gimnastykę. Następnie. nie prze-
stając się oglądać, ukradkiem pomacał się pod pachami,
jak człowiek w uwierającem go, za ciasnem ubraniu.
Na pokładzie zjawił się stewart. Szpakowaty pan szybko
wyjął z kieszeni książkę i pogrążył się w czytaniu. Z kąta
jego roztaczał się widok na pokład trzeciej klasy, gdzie

264

View DjVu Page 263 of 322
Go To: < prev next >

przycupnięci na swoich walizkach, stłoczeni pasażerowie
rozwijali prowjanty i skwapliwie zabierali się do śniadania.
Na pokładzie, gdzie siedział szpakowaty pan, stewarci
rozstawiali poprzewracane fotele.
Szpakowaty pan szybko wertował książkę.
Było już dobrze po południu, gdy z dolnego pokładu do
uszu jego doleciał hałas i zgiełk. Zgiełk był tak donośny,
że szpakowaty pan oderwał się od książki i, przechyliwszy
się przez poręcz, spojrzał wdół. Dolny poklad roił się w tej
chwili, jak stratowane mrowisko. W czarnem mrowiu ludzi
dostrzec było można uwijającą się parę białych fartuchów.
Przysłoniwszy oczy dłonią, szpakowaty pan w innym rogu
dolnego pokładu dojrzał dwa inne białe fartuchy. Trzecia
para białych fartuchów schodziła z ciężarem po schodach,
prowadzących do kajut. Na dole rozbrzmiewał lament
i gwałt.
Szpakowaty pan wrócił do poprzedniej pozycji i za-
głębił się w czytaniu książki. Zgiełk jednak najwidoczniej
rozproszył jego uwagę, gdyż po chwili odłożył książkę i,
wyciągnąwszy się w niedbałej pozie, przymknął oczy. Długi
czas pozostawał tak bez ruchu i mogło się zdawać, że
zasnął.
Po pewnym czasie jednak wyjął z kieszeni stylo i na
wyrwanej z notesu kartce napisał parę słów. Potem wstał
i stanowczym krokiem podążył w kierunku schodów, pro-
wadzących nadół.
Znalazłszy się w kabinie radjotelegrafu, szpakowaty pan
poprosił dyżurnego telegrafistę o przesłanie do Nowego
Jorku pilnej szyfrowanej depeszy. Radjotelegrafista skłonił
się z uszanowaniem. Zastukał aparat.
Wychodząc po chwili z kabiny, szpakowaty pan natknął
się w drzwiach na korpulentnego jegomościa w rogowych
okularach.
- A, to pan, panie Lingslay! - ucieszył się jegomość

265

View DjVu Page 264 of 322
Go To: < prev next >

w okularach. - Szukam pana wszędzie. Za trzy godziny
będziemy u celu. Czy wszystko w porządku?
- W najzupelniejszym. Pokazywałem wszak panu odpo-
wiedź. Wszystko przygotowane. Dla całkowitej pewności
wysłałem właśnie przed chwilą do mego sekretarza jeszcze
jeden telegram.
- Doskonale - zatarł ręce pan w okularach.
Mister Dawid Lingslay spojrzał na zegarek:
- Za niecałe trzy godziny będziemy na linji krążowników,
patrolujących wybrzeże. Pan będzie łaskaw dopilnować, aby
zastosowano się ściśle do moich instrukcyj. Czy nie za-
pomniał pan o podniesieniu egipskiej bandery?
- Wszystko zrobione według pańskich wskazówek.
- Nie jest wykluczone, że, o ile na pokładzie któregoś
z krążowników znajduje się przypadkowo jeden z niewtajem-
niczonych admirałów, będą one zmuszone nas ostrzeliwać.
Oczywiście ślepemi nabojami. Niech pan będzie łaskaw
uprzedzić o tem pasażerów dla uniknięcia niepotrzebnej
paniki. Żeby mi nikt nie ważył się w zamieszaniu spuszczać na
wodę łodzi ratunkowych! Dowódcy odcinka, powiadomieni
o wszystkiem, oddadzą do nas najwyżej dla pozoru kilka
ślepych wystrzałów. Jechać będziemy ze zgaszonemi ogniami.
W ciągu pięciu minut będziemy po tamtej stronie linji.
- Czy nie zachodzi możliwość jakiejś komplikacji? -
zagadnął niespokojnie pan w okularach.
- Wykluczone. Pokazywałem panu depeszę. Wszystko
przygotowane do najdrobniejszych szczególów. Obecność
moja na pokładzie jest, sądzę, najlepszą tego gwarancją.
Nie przypuszcza pan chyba, abym narażał się na niepewne.
- Naturalnie. Pytam się tylko tak, dla pewności. Wy-
słał pan jeszcze jedną depeszę?
- Tak jest. Za chwilę powinniśmy mieć odpowiedź.
Na pokładzie ukazał się chłopiec:
- Depesza dla mistera Dawida Lingslaya.
Mister Dawid przebiegł wzrokiem blankiet.

266

View DjVu Page 265 of 322
Go To: < prev next >

- Sekretarz depeszuje, że wszystko przygotowane - po-
wiedział, mnąc kartkę w palcach. - Niech pan łaskawie
uprzedzi pasażerów, jak to wskazywałem, i wyda ostatnie
zarządzenia, W chwili przyjazdu spotkamy się na pokładzie.
Mister Dawid Lingslay wspiął się po schodach na pokład.
Zapadał szybko zmierzch. W półmroku, mister Dawid
natknął się na dwie białe postacie, wynoszące na noszach
jakiś ładunek. Skwapliwie ustąpił z drogi i przywarł do
komina. W ciemności psztyknęła zapalniczka. Przytknąwszy
do niej blankiet otrzymanej depeszy, mister Dawid zapalił
nim papierosa. Wątły płomyk oświetlił na chwilę twarz,
bladą, surową, prawie kamienną. Ogień zgasł. Twarz roz-
płynęła się w mroku.

*

o godzinie dwunastej, na horyzoncie ukazały się światła
pierwszych krążowników. Na pokładzie zapanowało silne
ożywienie. W ciemności, tu i tam, zamiotały się postacie
ludzkie, zabrzmiały krótkie odgłosy komendy. "Maurytanja"
ze zgaszonemi ogniami szła pełną parą.
Ognie na horyzoncie zbliżały się z każdą chwilą. W mroku
można już było rozróżnić gołem okiem czarne kontury
pływających gmachów. Z wieży jednego z nich, jak z roz-
pylacza, trysnął reflektor. Reflektor nerwowo pomacał morze
i zatrzymał się na kadłubie "Maurytanji", oślepiając snopem
światła tłum znajdujący się na pokładzie.
Równocześnie drugi reflektor oświetlił pokład od strony
północnej. W głuchej ciszy żałośnie, przeciągle zaskowytała
syrena i skowyt jej, jedna z drugą, podchwytywały kolejno
coraz dalsze. Naprężenie na pokładzie dosięgło szczytu.
Od jednego z krążowników z świstem oderwał się słup
ognia i łukiem pocisku przeszybował nad "Maurytanją".
- Strzelają ślepemi nabojami - szepnął konfidencjalnie
jegomość w okularach do otaczającej go grupy korpulent-
nych panów.

267

View DjVu Page 266 of 322
Go To: < prev next >

- Czy nie może się tam czasem przez pomyłkę zaplątać
jakiś prawdziwy? - zagadnął niespokojnie pan z czarną
śpiczastą bródką.
- Wykluczone - uśmiechnął się pobłażliwie pan w oku-
larach. - Tam, gdzie wchodzi w grę mister Dawid Lingslay,
nie może być mowy o pomyłce.
"Maurytanja" szła naprzód, co pary w kotłach. Teraz już,
równocześnie z trzech stron, trysnęły wgórę trzy słupy
ognia i huk wystrzałów wstrząsnął zwisającą, jak żagiel,
płachtą powietrza. Gdzieś, na końcu pokładu rozległ się
krzyk, potem rumor walących się odłamków. Na okręcie
powstało zamieszanie. Armaty biły bez przerwy. Ze środka
pokładu "Maurytanji" buchnął wgórę czerwony słup dymu,
podpierając walące się niebo.
W tej samej chwili na pokładzie oświetlonym snopami
reflektorów ukazał się stary szames w rozwianym chałacie
i pobiegł z krzykiem, wymachując rękoma.
- Zabity! Rebe Eleazar zabity! - wrzeszczał oszalały
szames.
- Mister Dawid Lingslay! Gdzie jest mister Dawid Lings-
lay?! - krzyczał pan w rogowych okularach, szarpiąc za
piersi wszystkich napotkanych dżentelmenów i zaglądając
im w twarze.
Wybuch desek i dymu odrzucił go na barjerę.
Pan w okularach spróbował wstać, ale jakiś olbrzymi
niewidzialny gwicht przytłoczył go do ziemi. Pochylił się
nad nim stary rozczochrany szames. Pan w okularach chciał
coś powiedzieć. Z gardła wydobywał mu się chrapliwy świst.
Szames nachylił się niżej.
- Depeszę... Wysyłał dziś do New Yorku nową de-
peszę... - wyrzęził pan w okularach.
Pociski waliły bez ustanku. Tylna część kadłuba "Mau-
rytanji", zdruzgotana na miazgę, z błyskawiczną szybkością
pogrążała się w wodę. Nad falami sterczał jeszcze tylko
wystrzelający pionowo dziób.

268

View DjVu Page 267 of 322
Go To: < prev next >

Na dziobie, bodącym niebo, przerzucony przez poręcz wi-
siał mister Dawid Lingslay. Z oderwanej wraz z częścią
tułowia ręki obfitym strumieniem spływała na pokład krew.
Mister Dawid Lingslay nie odczuwał bólu. Czuł, że powoli
pogrąża się gdzieś wdół, ale nie była to woda, był to raczej
miękki, posuwisty dźwig, który spuszczał go gdzieś w głąb,
wzdłuż przesuwających się pięter świadomości. Mimo niego,
w odwrotną stronę, wznosiły się inne szklane windy, pełne
znajomych, nawpół startych twarzy. Na pierwszym planie
mister Dawid dostrzegł nienaturalnie powiększoną twarz bra-
tanka Arczi, o dobrych piwnych oczach, z kosmykami kaszta-
nowatych włosów na mądrem, szerokiem czole; bratanek
Arczi uśmiechał się. Mister Dawid Lingslay spróbował od-
zwierciedlić ten uśmiech dziwnie znieruchomiałemi kąci-
kami warg. Czuł z dumą, że wykonał przed chwilą jakąś
niezmiernie ważną pracę, na którą przez całe życie nie
starczyło mu czasu i z której bratanek Arczi powinien byłby
być bardzo zadowolony, ale w żaden sposób nie mógł sobie
przypomnieć - jaką mianowicie. Potem oświetlone piętra
stały się coraz rzadsze w czarnym, nieprzeniknionym szybie.
Powolny, kołyszący się dźwig miękko strącił go w śmierć.

269

View DjVu Page 268 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 269 of 322
Go To: < prev next >

IX.

Ciemną bezgwiczdną nocą, środkiem Sekwany, od mostu
Bercy na wschód, posuwał się niewielki czarny statek,
podobny do olbrzymiego, pływającego katafalku ze zga-
szoną świecą komina.
Na dziobie dwóch ludzi, opartych o burtę, czterema kli-
nami oczu wrzynało się w mrok.
Na horyzoncie, niby biała krecha, nakreślona kredą na
czarnem suknie nocy, jaśniała oślepiająca smuga światła.
- Za trzy minuty będziemy na pierwszej linji ognia.
Jest za pięć dwunasta. Wypadnie nam poczekać ze dwie
minuty przed linją - rzuciła półgłosem jedna z sylwetek.
- Noc, jak wymarzona. Byleby wiatr nie rozpędził
chmur. Daję głowę, że uda nam się przejechać niepostrze-
żenie. Obejdźcie no, towarzyszu, jeszcze raz cały pokład
- czy nie zapomnieli gdzie zgasić światła. Niech nikt mi
się nie waży palić! Ani pary z gęby! Dojeżdżamy.
Towarzysz Laval musiał na chwilę zmrużyć oczy. Ho-
lownik wyjeżdżał z za zakrętu. W odległości pół kilometra
rzeka, zalana światłem, zdawała się płonąć. Towarzysz Laval
gardłowym szeptem rzucił w tubę:
- Stop!
Śruby zawirowaly na miejscu. Statek stanął jak wryty.
Teraz, w zestawieniu z murem światła, mrok wydawał
się jeszcze czarniejszy i gęstszy. Woddali, na prawo i na
lewo, ciągnął się oświetlony reflektorami pas strefy demar-
kacyjnej, jak rozżarzona do białości sztaba żelaza.
Towarzysz Laval cały zamienił się w słuch. Upłynęła

271

View DjVu Page 270 of 322
Go To: < prev next >

długa, nieskończona minuta. Wśród niezmąconej ciszy, skądś,
z miasta, doleciały picrwsze uderzenia bijących północ ze-
garów. W tej samej niemal chwili, ztyłu, od strony miasta,
rozległ się pierwszy huk, po sekundzie - łoskot padającego
pocisku - i znowu cisza.
- Pudło! - syknął przez zęby Laval.
Raz po raz zagrzmiały dwa nowe wystrzały. Po chwili
- trzeci, czwarty, piąty. Działa waliły jedno za drugiem.
Naraz, prawie równocześnie z grzmotem pękającego po-
cisku, runęła przegradzająca rzekę ściana światła i w wyłom,
jak w lej, z świstem wtargnął mrok. Armaty huczały bez
przerwy.
- Jazda! - ryknął w tubę towarzysz Laval.
Statek drgnął, szarpnął się naprzód i wleciał całym pędem
w czarny tunel mroku. Gdzieś, woddali, trysnął reflektor,
drżącą, rozczapierzoną ręką ślepca obmacując obojętne niebo.
Wtedy na niebie, w aureoli światła, ukazał się czarny
rozkołysany balon. Równocześnie prawie wystrzeliła ku niemu
ogoniasta raca pocisku.
- Tak. Wszystko, jak z nut - mruknął, zacierając ręce
towarzysz Laval. - Teraz pobawią się zdziebko balonikiem,
póki nie przejedziemy. No, jeszcze go raz!
W kierunku kołyszącego się balonu raz po raz wybiegały
w niebo taneczne rakiety pocisków. Pogrążony w mroku
Paryż odpowiadał kanonadą.
Statek, jak zdyszany szybkobiegacz, wielkiemi haustami
połykał przestrzeń. Wyszczerbiona ściana światła została już
gdzieś wtyle. Teraz, z prawej i z lewej strony, brzeg mienił
się i migotał tysiącem świateł, huczał głuchym podmuchem
alarmu.
Nagle, pod pocałunkiem jednej z rac, czarny niedołężny
balon prysł czerwoną bańką płomieni i, jak olbrzymi gore-
jący motyl, zaczął spadać wdół.
- Zawcześnie trochę, do licha! - mruknął, obserwując go
z pod oka Laval. - Gotowi teraz zwrócić uwagę i na nas...

272

View DjVu Page 271 of 322
Go To: < prev next >

Armaty biły ciągle, choć już słabiej i rzadziej.
Rzeka w tem miejscu zwężała się widocznie i padające na
nią z brzegów światła wycinały w fantastyczne ząbki jej
jednolity czarny galon. Kanonada zwolna zaczynała ucichać.
Jeszcze jeden, jeszcze dwa ostatnie wystrzały, jak spóźnione
oklaski - i gruba kurtyna ciszy zapadła bezpowrotnie.
Towarzysz Laval wstrzymał dech w piersiach i całem cia-
łem w napięciu oczekiwania naległ na burtę, jakby pragnął
osłonić przykrótkiemi skrzydłami rąk, jak kura - nie-
sforne pisklę, hałaśliwy, zziajany holownik.
Stopniowo światła na brzegu poczęły rzednąć, wyskaku-
jąc jeszcze pojedyńczo, to tu, to tam, i spłoszone uciekały
wtył, jak błędne ogniki. Jeszcze trzy, cztery ostanie sema-
fory, i statek wjechał w czarną wyrwę nocy.
Długi czas jechali w zupełnych ciemnościach, ciężkiemi
ciosami śruby odmierzając przestrzeń. Wreszcie towarzysz
Laval zapalił papierosa i zaciągnął się nim łapczywie. Przy
migotliwem świetle zapałki spojrzał na zegarek: pięć minut
po pierwszej.
Laval nachylił się nad tubą:
- Wszyscy na pokład! - zakomenderował donośnie.
W jednej chwili pokład zaroił się od kilkunastu rosłych
postaci.
- Możecie zapalić, towarzysze. Zaraz dojeżdżamy, Ustta-
wić na pokładzie reflektory! Mniejszy możecie zaświecić.
A teraz - uwaga! Na lewym brzegu powinna tu gdzieś
wpobliżu być przystań i kilka galarów. Kto zobaczy pierw-
szy, - niech da znać. Boję się, czyśmy już nie prze-
jechali. Jest tu towarzysz Monsignac? Wyście służyli, to-
warzyszu, w lekkiej marynarce? Umiecie dobrze drapać
się po linach? Dobra. Będziecie mi potrzebni.
- Galar! Jest galar! Są dwa, trzy, cztery galary!
zabrzmiało naraz kilka głosów. - Jest i przystań!
- Stop!

273

View DjVu Page 272 of 322
Go To: < prev next >

Statek zatrzymał się.
- Zaświecić oba reflektory! Tuż nad brzegiem powinna
być szosa.
- Jest! Jest szosa! - ozwały się głosy.
- Dobra! Gdzieś tu, nad brzegiem, szosa się rozdwaja.
Jedna odnoga idzie w głąb lądu, Musieliśmy ją przegapić.
Dać tylną parę! Bliżej brzegu! Tak.
Statek powoli zaczął się cofać wstecz.
- Jest odnoga! - krzyknął ktoś z bakbortu. - Stop!
Holownik stanął.
- Zaświecić wszystkie reflektory! Oświetlić mi dobrze
to miejsce! Dobra! Widać, jak na dłoni. Jeszcze trochę
bliżej! Stać! Wystarczy! Towarzyszu Monsignac, chodźcie tu
bliżej. Widzicie ten węzlowy słup telegraficzny, od którego
druty rozchodzą się na trzy strony? Ile też może być od
niego do nas?
- Z dziesięć metrów będzie - powiedział po namyśle,
szacując przestrzeń okiem znawcy, krępy marynarz.
- Potraficie zarzucić na niego linkę?
- Czemu nie? Jakby tak jeszcze podjechać trochę
bliżej...
Statek posunął się jeszcze o dwa metry w kierunku brzegu.
- Stop! Nie dojeżdżać do samego brzegu! - komen-
derował Laval. - Tak. A teraz próbujcie, towarzyszu, za-
rzucić linkę. Tylko zróbcie mocną pętlę, żebyście mogli
po linie przejść z pokładu prosto na słup. Będziecie musieli
przeciąć druty z lewej strony i z prawej i połączyć nasze
z drutami prostopadłemi do brzegu.
- Pocóż, towarzyszu, w takim razie po lince? Zeskocze
na brzeg i migiem jestem na słupie. A z linką - długa
mitręga.
- Na brzeg zeskakiwać ani się ważcie! Kto zeskoczy na
brzeg - kula w łeb! - uprzedził surowo Laval. - Jeżeli
nie jesteście baba, tylko marynarz - potraficie dostać się
na słup po linie wprost z pokładu.

274

View DjVu Page 273 of 322
Go To: < prev next >

- Potrafić potrafię, ale czasu dużo zejdzie. Czasu szkoda.
Swit nas przyłapie.
Towarzysz Laval odciął sucho:
- Dyskutować będziemy, towarzyszu, po powrocie. Jak
wam szkoda czasu, to go nie traćcie po próżnicy. Rzucajcie
linkę.
Towarzysz Monsignac w milczeniu zawiązał pętlę, za-
mierzył się, zarzucił i chybił.
- Mówiłem, że tak łatwo nie pójdzie... - mruknął pod
nosem, zamierzając się do nowego rzutu.
Po piętnastu - minutach linkę udało się wreszcie przy-
mocować. Przysadkowaty marynarz przewiesił przez ramię
wiązkę drutu, zatknął za pas obcęgi i nożyce i, zakasawszy
rękawy, zwinnie jął piąć się po linie w stronę słupa.
Laval wyjął z pochwy rewolwer.
- Towarzyszu Monsignac, na wypadek, gdyby przyszło
wam do głowy nie wrócić na pokład i zeskoczyć na ziemię,
pamiętajcie, że, nim jej dotkniecie, pierwsza kula z tego
rewolweru roztrzaska wam łeb.
Zajęty wspinaniem się marynarz nie odpowiedział. Po
chwili siedział już okrakiem na wierzchołku słupa. Dwa
przecięte rzędy drutów, jak pęknięte struny, z brzękiem
zsunęły się na ziemię. Przez długą chwilę marynarz maj-
strował jeszcze na wierzchołku.
- Zrobione? - zapytał z pokładu Laval.
- Zrobione! - odkrzyknął marynarz,
- No, to jazda zpowrotem!
Marynarz przez chwilę zdawał się mierzyć odlcgłość dzie-
lącą go od ziemi, potem - odległość od statku, czarny wy-
mierzony w niego mauzer towarzysza Lavala i w milczeniu,
posłusznie zaczął spuszczać się po linie na pokład. Stojąc
już nogą na pokładzie, splunął przez zęby i burknął:
- Schowajcie swój mauzer - towarzyszu komendancie.
- Odstrzelilibyście lepiej linkę. Celny z was podobno
strzelec.

275

View DjVu Page 274 of 322
Go To: < prev next >

Towarzysz Laval bez słowa zmierzył się i strzelił. Linka
upadła w wodę. Wciągnięto ją na pokład. Marynarz mruknął
coś pod nosem z uznaniem i zabrał się do rozwijania dru-
tów, przymocowanych drugim końcem do słupa.
- Odbić na środek rzeki! - zakomenderował Laval.
Statek zwolna wypłynął na środek, ciągnąc za sobą dwie
cienkie nitki drutów.
- Stać! Towarzyszu Monsignac, macie tu aparat tele-
foniczny, przymocujcie do niego końce drutów.
Marynarz zakrzątnął się koło aparatu. Nie szło mu jakoś,
bo co chwila klął głośno i spluwał przez zęby. Po upływie
dobrych dwudziestu minut aparat był gotów.
Towarzysz Laval ujął słuchawkę.
- Zaświecić wszystkie światła! I cisza!
Zachrzęściała sucho korba polowego aparatu.
Długo w słuchawce przelewała się wieczność, zanim
rozległo się w niej skądś, zdaleka, cierpliwe, smętnę:
Hallo-o-o...
- Hallo! Tansorel! - krzyknął w tubę Laval.
- Tansorel... - odebrzmiała jak echo, słuchawka.
- Zawołać do telefonu mera!
- Kto mówi?... - doleciało zoddali.
- Mówi prefektura - ciągnął spokojnie towarzysz Laval.
- Proszę zbudzić natychmiast mera i proboszcza i wezwać
obydwóch do telefonu. Sprawa ważna.
- Proszę nie odkładać słuchawki... - zabrzmiało echo.
Towarzysz Laval, wsparty łokciem na kolanie, za słu-
chawką przy uchu, czekał, dopalając papierosa. Minęło
z dziesięć minut.
Naraz -w słuchawce zakaszlały czyjeś przyśpieszone kroki...
Zoddali nadleciał, zatrzepotał, zabręczał głos, zaplątany
w pajęczynie drutów.
- Tu - mer Tansorel.
- Czy zbudzono proboszcza?
- Już idzie.

276

View DjVu Page 275 of 322
Go To: < prev next >

- Niech pan mu da drugą słuchawkę. Sprawa dotyczy
i jego. Nie chcę powtarzać dwa razy - mówił tonem roz-
kazującym Laval.
- Słuchamy. Kto mówi? Czy to pan, panie prefekcie?
- Proszę słuchać uważnie. Mówi ekspedycja paryskiej
republiki radzieckiej. Dziś o godzinie dwunastej w nocy
przedarliśmy się przez kordon i przyjechaliśmy tu po żyw-
ność. Proletarjat Paryża zdycha z głodu. Statek nasz stoi
na rzece, naprzeciwko przystani. Mówię z pokładu. Nie
próbujcie telefonować o pomoc do garnizonu. Wszystkie
druty telefoniczne - przecięte. Jedyna linja, jaka wam
pozostała, łączy was z naszym statkiem. Słuchajcie teraz
uważnie. Przyjechaliśmy w zamiarach pokojowych. Statek
stoi na środku rzeki i, jeżeli wykonacie na termin nasze
żądania, nie przybije wogóle do brzegu. Przyjechaliśmy po
żywność dla zdychającej z głodu biedoty paryskiej. Jeżeli
w ciągu godziny nie dostarczycie nam do przystani i nie
naładujecie na galary sześciuset worków mąki, wysiadamy na
brzeg, splądrujemy i zbombardujemy wieś. Dajemy wam
godzinę czasu. Wy, obywatelu merze, rozbudzicie natychmiast
wieś, wyznaczycie podwody i pokierujecie dostawą do przy-
stani. Wy, obywatelu proboszczu, użyjecie swojego wpływu,
żeby przekonać ociągających się i dopilnujecie, żeby wszystko
było na czas. Nastawcie obydwaj swoje zegarki. Jest za
dziesięć minut druga. Jeżeli za dziesięć trzecia, na szosie,
prowadzącej do przystani, nie zjawi się pierwsza podwoda
z mąką, przybijamy i wysiadamy na brzeg. Posłuchem
i punktualnością uchronicie od zarazy siebie i całą Francję.
Zrozumiane, obywatelu merze? Sześćset worków mąki za
godzinę w przystani.
W słuchawce dzwoniła cisza. Po długiej chwili zachrobo-
tało w niej pierwsze, z wysiłkiem wyksztuszone słowo:
- Ależ w naszej wsi niema tyle mąki...
- Znajdzie się. Nie trzeba wcale daleko szukać. Weźmie-
cie z młynu braci Plon. Załadujecie na galary tartaczne.

277

View DjVu Page 276 of 322
Go To: < prev next >

Widzicie, że znamy waszą miejscowość niegorzej od was.
Nie zapomnijcie wziąć z młyna plandek do przykrycia
galarów. Czy zrozumieliście mnie dobrze?
- Zrozumieliśmy... - wyjękło echo.
- Doskonale, wiedziałem zgóry, że mam do czynienia
z ludźmi inteligentnymi. Nie traćmy wobec tego czasu.
Dodaję wam pięć minut na sprawdzenie tego, co wam po-
wiedziałem. Możecie przez ten czas przekonać się, że druty
wasze są naprawdę przecięte i że wieś znajduje się w polu
obstrzału naszego statku. Dla pewności uprzedzam was,
że pierwszy konny posłaniec, czy rowerzysta, któryby ukazał
się na szosie, dostanie kułą w łeb. A teraz - do rzeczy.
Powtarzam jeszcze raz: Jeżeli za godzinę wozy z mąką
ukażą się na brzegu i w pół godziny galary będą naładowane,
odjedziemy, nie przybijając do brzegu i nie robiąc nikomu
nic złego. Przyjechaliśmy nie na rabunek, tylko po żywność
dla głodujących. Czas leci. Do widzenia! Za godzinę!
Towarzysz Laval powiesił słuchawkę i nerwowym kro-
kiem przeszedł się po pokładzie. Z niezdecydowanego głosu
w słuchawce nie mógł wywnioskować na pewno, czy wieś
usłucha rozkazu, czy też zatnie się w uporze. Gryzła go nie-
pewność. A co, jeżeli nie? Jeżeli za godzinę nie zjawi się
na brzegu nikt? Co wtedy? Wtedy - trzeba będzie zawracać
i odjeżdżać z próżnemi rękoma. Wiedział przecież dobrze, że
do brzegu mimo wszystko nie przybije. Wtedy - cała wy-
prawa na djabła.
Towarzysz Laval w bezsilnej złości spluwał przez zęby,
ściskając w ręku zegarek z żółwio powolną skazówką...
Tymczasem na drugim końcu drutu, we wsi, rozpętał się
już nieopisany tumult, trzask zamykanych i otwieranych
drzwi, nawoływania i bieganina. Ludzie z latarniami, za-
spani i oszołomieni, tłoczyli się na drodze do młyna.
Na progu, blady, rozczochrany mer, bez kołnierzyka,
w narzuconej w pośpiechu marynarce i butach, włożonych

278

View DjVu Page 277 of 322
Go To: < prev next >

na bosą nogę, wydawał gorączkowe rozkazy. Pierwsza pod-
woda, naładowana mąką, odjeżdżała już w stronę przystani.
Nagle, rozpychając tłum, w oświetlonym kręgu drogi uka-
zał się zadyszany proboszcz w rozwianej sutannie.
- Czekaj pan! Czekaj pan - krzyczał zdaleka proboszcz,
wymachując rękoma. - Mam myśl!
Mer pobiegł na jego spotkanie.

*

Powolna skazówka docierała już do trzeciej, gdy na za-
kręcie szosy ukazał się pierwszy wóz z garbem białych
worków.
Towarzysz Lavał otarł chustką pot z czola i, rozweselony,
wetknął zegarek do kieszeni.
Za pierwszą podwodą ukazała się druga, trzecia, - długi
tren, biała, śpiewnie skrzypiąca litanja wozów. W jaskra-
wem świetle reflektorów, umączeni, wylękli chłopi, uginający
się pod ciężarem, podobni do skrzętnych mrówek, znosili
białe, pękate bele do pływającego mrowiska galarów. Śnieżne
góry na szkutach rosły z chwili na chwilę.
Towarzysz Laval trwożnie zerknął na zegarek. Minęła już
godzina, a kończono ładować dopiero drugi galar. Gdzieś
daleko, czarny szew widnokręgu, sczepiający ziemię z niebem,
rozłaził się w oczach, jak znoszona, przetarta materja
i, poprzez rosnące pęknięcie, prześwitywała szara podszewka
brzasku. Towarzysz Laval z niepokojem odwracał się co
chwila w tę stronę,
Gdy wreszcie trzeci galar był gotów, zegarek wskazywał
pół do piątej. Smuga brzasku na wschodzie zarysowała się
już szeroką szczeliną. Śnieżne wzgórki szkut, jakby przy-
grzane pierwszemi promieniami słońca, zazieleniły się nie-
śmiałą murawą brezentu. Nie należało tracić więcej ani
chwili.
Przeskakując z burty na burtę, załoga pośpiesznie scze-
piała linami galary, odepchnięte żerdziami na środek rzeki,

279

View DjVu Page 278 of 322
Go To: < prev next >

i przymocowywała je do holownika. Cisnąca się na brzegu
gromada przypatrywała się tej pracy w milczeniu.
Towarzysz Laval ujął jeszcze raz słuchawkę:
- Hallo! Kto mówi? Urzędnik pocztowy? Doskonale.
Proszę powiedzieć merowi, żeby jutro, jak będzie napra-
wiał przecięte linje, spalił przedtem na wszelki wypadek
węzłowy słup telegraficzny i postawił na tem miejscu nowy.
Tak, to wszystko, co chciałem powiedzieć. Oddajcie mie-
szkańcom Tansorelu proletarjackie pozdrowienie od rewolu-
cyjnego Paryża.
Towarzysz Laval odstawił aparat.
- Wszyscy na pokład! Ustawić się w rząd! Jest piętnastu?
Dobra. Na stanowiska! Odciąć druty! Zdjąć reflektory!
Pogasić światła! Ruszamy!
Statek drgnął, zachybotał na miejscu i ciężko popłynął,
roztrącając pyskiem fale, jak olbrzymi wielbłąd z trzema
garbami szkut
- Jedziemy całą parą!
Towarzysz Laval przemierzył pokład. W ciemności na-
tknął się na czyjąś postać, wspartą na burcie.
- To wy, towarzyszu Monsignac? Jak myślicie, będziemy
w Paryżu przed świtem?
- Nie widzi mi się, z takim ładunkiem... - odparł
pochmurnie marynarz.
Ale zato jedziemy teraz z prądem, to i lżej.
Marynarz bez słowa odwrócił się i wskazał ręką na roz-
pruwający się coraz dalej szew horyzontu.
- Dnieje - powiedział sucho. - Nim dojedziemy, roz-
widni się do reszty.
Towarzysz Laval długo, z niepokojem wpatrywał się
w rosnącą w oczach cielistą szparę.
- Spóźniliśmy się... - szepnął w zamyśleniu.
Po bokach płynęły szare, zarysowujące się już wyraźnie
brzegi, usiane pierwszemi odpryskami świateł.

280

View DjVu Page 279 of 322
Go To: < prev next >

Towarzysz Laval nie wiedział, ie z Tansorel, godzinę
temu, bocznemi, polnemi drożynami, wyjechał na rowerze
w stronę miasta mały, zgarbiony człowieczek.
Mały człowiek przybył do miasta, gdy szara roztaj na nie-
bie rozlała się już szeroko.
Po dziesięciu minutach elastyczne, gumowe słowo, jak
- piłka, toczyło się po drutach na wyścigi z zadyszanym holow-
nikiem. Słowo, przeskakując z drutu na drut, wyprzedziło
holownik i potoczyło się dalej, w las czerwonych, migocących
światełek.
W dwadzieścia minut później, w sztabie armji kordo-
nowej, w miękkim, nadymionym salonie starego pałacyku.
toczył się następujący dialog:
Porucznik: Czy będziemy ostrzeliwali ich holownik?
Kapitan: Oczywiście, wydałem już odpowiednie zarzą-
dzenia.
Porucznik: Właściwie... skoro już przejechali....
w dodatku, jak donosi depesza, nie przybijali wcale do brzegu
i zachowali wszelkie środki ostrożności... - coby nam
szkodziło przepuścić ich z tą żywnością do miasta? Prze-
cież w tej chwili nie stanowią już żadnego niebezpieczeń-
stwa i, topiąc ich, nic na tem właściwie nie zyskujemy.
Kapitan: Pan oszalał, Monteloup! Przepuścić ich bez-
karnie do miasta? Żeby jutro przedarł się kto inny? Od
czegóż w takim razie jest kordon? Czelność musi być ukarana
w sposób bezwzględny. W dodatku zapomniał pan chyba, że
to bolszewicy i że wiozą żywność dla swojej komuny? Może
mamy jeszcze żywić ich komunę? Dziękuję uprzejmie!
Porucznik: Ależ nie, ja bynajmniej... Tylko popro-
stu... myślałem... skoro już przejechali...

*

W Paryżu, koło mostu Bercy, od godziny trzeciej w nocy
gromadzić się jęły tłumy ciekawych, spoglądające niespo-

281

View DjVu Page 280 of 322
Go To: < prev next >

kojnie na wschód, gdzie między rozchylonemi wargami nieba
i ziemi przezierała już biała szrama brzasku.
O godzinie piątej biała szrama zajęła już połowę nieba.
Powrót wyprawy stawał się coraz mniej prawdopodobny.
Zawiedziony tłum zaczął pomału rozchodzić się do domów.
Wówczas to, od wschodu, rozległ się łoskot pierwszego
armatniego wystrzału. Tłum drgnął, zachybotał i całem
ciałem szarpnął się w tę stronę.
- Jadą! - przeleciał pogwar.
Armaty biły jedna przez drugą. Tłum wzbełtaną falą roz-
lał się wzdłuż brzegu. Jakaś kobieta zawodziła na cały
głos, łopocąc, jak ptak, na żelaznej poręczy mostu. Po
dziesięciu minutach kanonady, pomruk zamienił się w wycie.
Nagle ktoś z brzegu pierwszy ryknął:
- Jadą!
Zaległa cisza.
Na zakręcie rzeki ukazał się czarny holownik ze strzaska-
nym kominem. i zwisającemi bezsilnie szczątkami pokładu.
Holownik, dysząc ciężko, leżąc już prawie na boku, ostat-
kiem sił ciągnął za sobą dwa galary. Na miejscu trzeciego
czarna oderwana burta powłóczyła pletwami potrzaskanych
desek.
Holownik zwolna zbliżał się do mostu. Entuzjazm tłumu
dosięgnął szczytu:
- Laval! Niech żyje Laval!
Holownik z trudnością dobił do brzegu. Na piasek zesko-
czył przysadzisty, zakrwawiony marynarz.
- Laval! Gdzie jest Laval? - ryczał tłum.
Marynarz przewiązaną ręką wskazał na pokład.
Kilku czerwonogwardzistów wskoczyło na statek. Tłum
przycichł w oczekiwaniu.
Po paru minutach na pokładzie ukazali się dwaj czer-
wonogwardziści, niosący coś na rozpostartym, jak nosze,
płaszczu.
Tłum pochylił się naprzód.

282

View DjVu Page 281 of 322
Go To: < prev next >

Na płaszczu leżał czlowiek, z przymkniętemi oczyma, z od-
rzuconą wtył głową. W miejscu, gdzie powinny były znaj-
dować się nogi, miał ochłap skrwawionej galarety.
Tłum odsłonił głowy i rozstąpił się w milczeniu.
Przez improwizowany szpaler czefwonogwardziści prze-
nieśli towarzysza Lavala do narożnej apteki.
Zakotłowało.

*

W białym szpitalu, przejściem między łóżkami, szło
czterech ludzi w błękitnych płaszczach żołnierskich. Pro-
wadzący ich sanitarjusz zatrzymał się przy jednem z łóżek.
- To tu, towarzyszu dowodzący.
Towarzysz Lecoq pochylił się nad posłaniem.
Powieki rannego, na które padł cień, drgnęły, zatrzepo-
tały, jak płomik, co za chwilę uleci, i wielkie, szkliste oczy
rozwarły się, spoczęły na twarzy towarzysza Lecoq'a. W ze-
tknięciu ze znajomą twarzą szklane oczy zakwitły uśmie-
chem. Wargi poruszyły się bezwładnie, załopotały, jak
skrzydła, i przepuściły nieporadne, przedzierające z wysił-
kiem kokon ust, słowo:
- To wy, towarzyszu dowodzący?... Widzicie? Przy-
wiozłem... Jeden galar mi tylko zatopili, dranie... -
wyrzęził siniejącemi już wargami.
Towarzysz Lecoq pochylił się nad nim bez słowa i złożył
na tych wargach cichy braterski pocałunek.
Towarzysz Lecoq nie powiedział umierającemu ze szczę-
śliwym uśmiechem człowiekowi, że w czterystu przywiezio-
nych workach, zamiast mąki znaleziono - piasek...

*

W trzy dni później wygłodzona ludność komuny przy-
puściła szturm do barykad koncesji anglo-amerykańskiej.
Wystraszeni dżentelmeni do obrony zmobilizowali armję
z zamieszkujących terytorjum koncesji mieszczuchów fran-

283

View DjVu Page 282 of 322
Go To: < prev next >

cuskich. Walka na barykadach trwała kilka dni, a odznaczała
się szczególną zaciętością i okrucieństwem. Poległ w niej
towarzysz Lecoq, nie zdążywszy dopisać swej historji za-
dżumionego Paryża, a wraz z nim wielu innych wybitnych
przywódców komuny.
Nowy głównodowodzący topniejącemi wojskami republiki
radzieckiej Belleville postanowił sforsować barykady przy
pomocy ciężkiej artylerji, ustawiwszy baterje na Czerwonym
Pagórku. Wezwana do poddania się koncesja angielska odpo-
wiedziała odmownie,
I kto wie, widownią jakich nowych straszliwych scen, jakich
fantastycznych wojen stałby się jeszcze wielojezyczny, woju-
jący Paryż, gdyby dobrotliwa dżuma nie zdystansowała swego
współzawodnika - głodu.
Dnia 1 września, na terytorjum kilkunastu państewek,
oznaczonych na mapie jednym wspólnym krążkiem Paryża,
nie pozostało ani jednej żywej duszy.
Tegoż samego dnia, skonsumowawszy ostatniego paryża-
nina, dżuma opuściła Paryż równie nagle, jak się w nim
zjawiła.

View DjVu Page 283 of 322
Go To: < prev next >

CZĘŚĆ TRZECIA

View DjVu Page 284 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 285 of 322
Go To: < prev next >

I.

A jednak pozostał ktoś, kogo nie dojrzała przez grube,
szczelnie zasunięte mury.
Na zatopionych przypływem śmierci polach Paryża, w ci-
chej godzinie odpływu, wynurzone z opadających fal, jak
białe łysiny mielizn na martwej przestrzeni wód, kołysały
się trzy żywe wysepki ludzkie.
Były to, odcięte od reszty świata chłodnym golfstromem
prawa, wyspy robinsonów o golonych głowach.
Zagubione wśród delty ulic, odgrodzone wydzielającym
się z ich ścian, właściwym im fluidem izolacji, podległe
własnym wewnętrznym prawom samoistnych organizmów,
jakby w innej położone rzeczywistości, przetrwały one długie
tygodnie, nietknięte, obojętne, jak dziwne pływające domy,
zmyte w nocy powodzią i unoszące się rankiem na jej po-
wierzchni, pełne uśpionych, nie podejrzewających niczego
ludzi.
Ogłupiali dozorcy więzienni, w obawie przed odpowie-
dzialnością i w oczekiwaniu jakichś urojonych instrukcyj,
otoczyli je podwójną obręczą jak najściślejszego odosobnienia.
Obawa, by słuch o panujących nazewnątrz epidemji i roz-
przężeniu, wtargnąwszy do natłoczonych więzień, nie stał
się hasłem do buntu, paraliżowała im języki.
Korzystając z innych zbiorników wody, więzienia, zwy-
kłym zbiegiem okoliczności, ustrzegły się przed zakażeniem
śmiertelną bakterją pierwszego zaraz dnia. Zaopatrzone ob-
ficie własne składy żywnościowe w połączeniu z najsurow-
szą izolacją - dokonały reszty.

287

View DjVu Page 286 of 322
Go To: < prev next >

Tak zaszedł ten fakt, nieprawdopodobny, choć w gruncie
rzeczy prosty: w swych wędrówkach po mieście dżuma otarła
się wielokrotnie o wysokie średniowieczne mury, o zatrza-
śnięte hermetycznie bramy dziwnych wysepek i poszła dalej
w noc, w mrok, w gmatwaninę ulic i zaułków.
Wpośrodku i na krańcach zapowietrzonego miasta, ogro-
dzone groblami murów, pozostały trzy nietknięte wysepki,
zamicszkane przez tłumy stłoczonych na ciasnym kwadracie
ludzi o golonych głowach, pozbawionych oddawna kontaktu
ze światem zewnętrznym i przebierających swój monotonny
różaniec więziennych dni, nie domyślając się nawet, co się
święci w tej chwili po tamtej stronie ścian.
Od pierwszego zaraz dnia epidemji przez mury więzień
przestały przesączać się dzienniki, co wywołało protest i de-
monstrację uwięzionych. Gdy demonstracja nie odniosła
skutku, rozpoczęto głodówkę. Głodówka trwała cztery ty-
godnie i, nie dopiąwszy niczego, zakończyła się wreszcie ka-
pitulacją. Jednym realnym jej rezultatem było zaoszczę-
dzenie iywności, która dzięki temu starczyć mogła jeszcze
na kilka dni.
Po wstrzymaniu gazet nastąpiło zkolei pogorszenie
i uszczuplenie porcji strawy więziennej. Wyczerpani gło-
dówką aresztanci składali to na karb obostrzenia karnego
reżymu. Pogorszenie jadła stawało się jeszcze kilkakrotnie
powodem dłuższych lub krótszych głodówek. które. zaoszczę-
dzając zapasy, odsuwały tylko dzień ostatecznego rozwiązania.
Porcja jedzcnia stawała się z każdym dniem skąpsza.
W obawie odwetu ze strony więźniów mizerna grupka do-
zorców więziennych, zamkniętych wraz z nimi w tych mimo-
wolnych arkach Noego na falach powszechnego potopu, ska-
sowała samorzutnie przepisowe przechadzki, nie ważąc się
wypuszczać z cel tej rozjuszonej masy ludzkiej.
Pozbawiony swych elementarnych przywilejów tłum, stło-
czony w ciasnych antałkach cel, fermentował, grożąc lada
chwila ich rozsadzeniem. Przepełnione dziesięciokrotnie

288

View DjVu Page 287 of 322
Go To: < prev next >

ostatniemi represjami cele trzeszczały w swych kamiennych
spojeniach.
Struchlała służba więzienna z przerażeniem dostrzegała
dno, przeświecające w skrzyniach prowjantów. Pewność nie-
chybnej zagłady z rąk zrozpaczonych więźniów, gotowych
lada chwila wysadzić z zawiasów zaryglowane drzwi, pod-
szeptywała jej, jako jedyny ratunek, ucieczkę na miasto.
Lęk przed szalejącą poza obrębem murów zarazą przykuwał
ją do miejsca.
Rozwiązanie nadeszło samo.
Dnia 4 września, to jest na czwarty dzień po wymarszu
z Paryża dżumy z duszą ostatniego paryżanina, zagłodzony
tłum, internowany w więzieniu Fresnes, wywalił wraz
z odrzwiami furty cel i rozlał się po gmachu więziennym.
Poukrywanych na strychu dozorców wyrznięto. O godzinie
dziesiątej rano, przez odryglowaną bramę, wzburzony tłum
wychlusnął na plac.
Ku niemałemu jego zdziwieniu nie zagrodził mu drogi
kordon wojska ani policji. Raczej zaniepokojony tem, niż
podniesiony na duchu, tłum w milczeniu popłynął ku mia-
stu, nie napotykając nigdzie po drodze żywej duszy.
Ktoś rzucił hasło uwolnienia piętnastu tysięcy więźniów,
zamkniętych w więzieniu Santé. Podniecona masa ruszyła
w stronę bulwaru Arago. Brama więzienna została wzięta
szturmem, zanim zdążyły nadciągnąć ztyłu nowe posiłki.
Ogłupiałą służbę więzienną wycięto w pień.
Na wieść o niespodzianej odsieczy więźniowie wyważyli
drzwi cel, wysypując się na podwórza. Z ciasnych dzież
dziedzińców wezbrana masa wykipiała burem miesiwem na
bulwar Arago.
Na bulwarze Arago tłum utworzył pochód i parł wgórę
zwartym wałem. Ktoś pierwszy zaintonował "Międzynaro-
dówkę". Od samotnego, nicśmiałego głosu, jak od zapalonej
w ciżbie zapałki, buchnął płomieniem śpiewu alkohol dwu-
dziestu ośmiu tysięcy głosów. Nabrzmiały, jak ciężka, oło-

289

View DjVu Page 288 of 322
Go To: < prev next >

wiana chmura, tłum wyładował się nagle w deszczu pieśni.
Jak w skwarny, nasycony elektrycznością dzień, suchy, że aż
słychać, zda się, trzask iskier we włosach, pod orzeźwiają-
cemi strumieniami ulewy zapachniało nagle świeżą wilgocią
rozmokłej ziemi. Śpiew przeciągłym dreszczem elektrycznego
prądu przebiegł przez ciało olbrzymiego węża masy, od
głowy ku ogonowi, spajając po drodze rozproszone komórki
ludzkie w jeden sprężysty organizm, żywiony arterją jedno-
litego rytmu. Za każdym obrotem niewidzialnego koła roz-
pędowego dwadzieścia ośm tysięcy nóg uderzało w takt
w twardą skorupę bruku, i pod krótkim pocałunkiem stóp
ziemia tryskała iskrą.
W śmiertelnej ciszy wymarłego miasta, niemym parowem
bulwaru, posuwał się ten niezwykły pochód, demonstracja
wynędzniałych ludzi o golonych głowach, w szarych kaf-
tanach więziennych, bez transparentów, z wzniesionym wy-
soko nad głowami czerwonym sztandarem słońca, i w pu-
stych przesmykach ulic dziwnie groźnie brzmiała ta pieśń
odwetu, pieśń boju ostatniego, dobijając się refrenem, jak
kolbą, do pustych, zatrzaśniętych okien.
U wylotu bulwaru Montparnasse czoło pochodu niespo-
dziewanie zakłębiło się na miejscu i cały wąż, osadzony
w marszu, zafalował tysiącem pierścieni.
Na widok, jaki roztoczył się tu przed jego oczyma, tłum
wzdrygnął się, jakgdyby jego obnażonego serca dotknęła
zimna łapa przerażenia.
Na werandach bistros, w plecionych krzesłach, na chod-
nikach i jezdni, w pokracznych, niezrozumiałych pozach, tak,
jak zastała je śmierć, leżały zaczynające już cuchnąć zwłoki
ludzkie.
Ogarnięty zgrozą pochód posuwał się dalej w milczeniu.
Z rozplakatowanych po murach różnojęzycznych odezw
i dekretów mijanych kolejno dzielnic-państewek, przed
oczyma zdumionego tłumu zwolna jęła się wyłaniać w całej
swej groteskowej grozie historja ostatnich sześciu tygodni.

290

View DjVu Page 289 of 322
Go To: < prev next >

Pochód skręcił na Wielkie Bulwary, spotykając wszędzie
ten sam obraz nieprzejrzanej trupiarni, wpatrzonej w gołe
niebo szkliwem miljona oczu.
U wylotu bulwaru Hausmanna. tłum rozdzielił się na
dwie odnogi, z których jedna popłynęła w stronę więzienia
Saint-Lazare. Zamknięte bramy więzienne spotkały demon-
strantów głuchem milczeniem: Wyważono je z trudnością
przy pomocy przyniesionych z dworca żelaznych szyn. Nikt
z wewnątrz nie usiłował stawiać oporu. Jak się okazało,
służba więzienna, w obawie przed zemstą, uciekła cztery
dni temu na miasto, pozostawiając w celach trzy tysiące
kobiet, skazanych na śmierć głodową. Uwięzione kobiety od
dziesięciu dni nie miały nic w ustach.
Przetrząsając dworzec Saint-Lazare, niespodziewanie od-
kryto w jego magazynach i remizach dobrze zaopatrzone
składy żywności, nagromadzonej tam przez najbardziej za-
pobiegliwą z republik, koncesję anglo-amerykailską. Wyło-
niony samorzutnie komitet aprowizacyjny zajął się doraźną
akcją żywnościową.
Z placu Saint-Lazare spontaniczne patrole rozpełzły się
po mieście na inspekcję pozostałych więzień. Przed wie-
czorem patrole, jeden po drugim, powróciły z niczem. Wię-
zienia znaleziono otwarte, pełne gnijących zwłok zadżumio-
nych. Na calym obszarze Paryża nie pozostało więcej ani
jednej żyjącej istoty.
W międzyczasie zapadła noc, i trzydziestodwutysięczny
tłum, nie korzystając z mieszkań, pełnych cuchnących tru-
pów, rozłożył się biwakiem na jezdniach, wysunąwszy w noc
bezsenne macki szyldwachów.

291

View DjVu Page 290 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 291 of 322
Go To: < prev next >

II.

Nazajutrz rano, w wielkiej sali byłego ministerstwa
wojny, zebrał się naprędce ukonstytuowany na nowo
KC. partji.
dzień był słoneczny i z wiosenna soczysty. Przy długim
stole, zielonym, jak murawa, zmięta po niedawnej majówce
z rozrzuconemi tu i tam, jak skorupy od jaj, skrawkami
notatek, siedziało trzynastu ludzi w szarych więziennych
bluzach. Przez otwarte naoścież okna, wychodzące na plac
Zgody, wtargało bezceremonjalnie słońce i przytłumiony roz-
gwar mas, mityngujących na placu przed gmachem. Atmo-
sfera tej pseudo-wiosennej błogości, przetykana odległemi
pogrzmotami zgiełku i gęstą, chluszczącą ulewą oklasków,
zrywającą się raptem, by po chwili ustać, nawiewała kwiet-
niowe reminiscencje.
Mówił sekretarz KC., towarzysz Courreau:
- Nie możemy być pewni, czy dżuma nie zdołała już
rozszerzyć się poza obręb Paryża. Sądząc jednak z dotych-
czasowych danych, wszystko zdaje się wskazywać na to, że
Paryż otaczają po dawnemu szczelne kordony wojsk, których
zadaniem jest całkowite odizolowanie go od reszty Europy.
Swiadczyłoby to o tem, że dżumę udało się umiejscowić. Nie
ulega wątpliwości, że z chwilą, gdy tylko rząd i otaczające
nas wojska dowiedzą się, że epidemja w stolicy wygasła, na-
stępnego dnia wkroczą do Paryża i wtrącą napowrót do
więzień uwolniony kosztem tylu cierpień proletarjat. Do
tego pod żadnym pozorem dopuścić nie możemy. Skoro,

293

View DjVu Page 292 of 322
Go To: < prev next >

zbiegiem tragicznych okoliczności, Paryż znalazł się w na-
szych rękach, nie mamy prawa oddać go zpowrotem w ręce
kapitalistów i wyzyskiwaczy.
- W jakiż to sposób, jeżeli wolno zapytać, zamierzacie
się w nim utrzymać? - przerwał, skubiąc nerwowo rzadką
bródkę, towarzysz Majoie. - Z trzydziestotysięczną, wy-
czerpaną głodem masą robotniczą nie możemy chyba nawet
marzyć o stawieniu czoła regularnej armji, otaczającej Paryż
ze wszystkich stron. Nie mamy prawa oddawać na rzeź tych
wynędzniałych resztek proletarjatu paryskiego.
- Pozwólcie mi skończyć, towarzyszu. Utrzymać Paryż
w swoich rękach możemy w sposób bardzo prosty, nie ucie-
kając się wcale do zbrojnego oporu, który przerasta nasze
nikłe siły. Należy jedynie utrzymać za wszelką cenę świat
i Francję możliwie jak najdłużej w przeświadczeniu, że
dżuma w Paryżu sroży się po dawnemu i nie zamierza by-
najmniej wygasać. Wystarczy najzupełniej obsadzić w tym
celu naszymi ludźmi radjostację Eiffla i wysyłać stamtąd
co rana na cztery strony świata biuletyny o nieustannych
spustoszeniach, jakich nie przestaje, jakoby, dokonywać
w zamkniętym Paryżu mór. Dopóki rząd i wojska przekonane
będą o tem, że epidemja w stolicy szerzy się z dawną siłą,
dopóty nie odważą się zbliżyć do miasta ani na krok.
- Zapominacie, zdaje się, towarzyszu, o tem, że ludność
Paryża jest niestety liczebnie ograniczona i że jedni i ci
sami ludzie nie umierają po dwa razy - uśmiechnął się
towarzysz Majoie, - Prosty rachunek arytmetyczny każe im
się domyślić, że w Paryżu oddawna nie powinnoby było już
zostać żywej duszy.
- Nie sądzę. Stopniując wiadomości umiejętnie i z umia-
rem, będziemy mogli w każdym razie utrzymać Europę w tem
przeświadczeniu przez czas bardzo długi. Musimy, kropla
po kropli, zaszczepić w kraju przekonanie, że przez długie
jeszcze miesiące, a kto wie, może i lata, Paryż pozostanie
jedynie niebezpiecznem ogniskiem zarazy, że wszystkie jego

294

View DjVu Page 293 of 322
Go To: < prev next >

instalacje uległy zniszczeniu i przywrócenie go do poprzed-
niego stanu wymagałoby miljardowych wkladów i lat pracy.
Zapewniam was, że nic nie działa tak przekonywająco, jak
przyzwyczajenie. Ludzie, którzy w pierwszych dniach wojny
światowej nie mogli wyobrazić sobie, aby wojna mogła
potrwać dłużej nad cztery tygodnie, pod koniec czwartego
roku przestali już wierzyć, że może się ona wogóle kiedy-
kolwiek skończyć, przywykłszy uważać ten stan rzeczy za
zupełnie naturalny, jeżeli nie jedynie możliwy.
- Chcecie zatem, jak widzę, zrobić z nas coś w rodzaju
Robinsonów na bezludnej wyspie, skazanych przez całe lata
na łowienie ryb w Sekwanie i polowanie na małpy w Lasku
Bulońskim - żartował towarzysz Majoie. - Nie widzę celu
tej całej mistyfikacji.
- Pozwólcie, towarzyszu, - odezwał się nagle towarzysz
Marac, płaski, kościsty mężczyzna, o twarzy zapadłej i kan-
ciastej, szampjon głodówek więziennych, mogący dać tydzień
"for" każdemu zawodowemu głodomorowi.
Wszyscy zwrócili się w jego stronę.
- Zdaje mi się, że rozumiem myśl towarzysza Courreau.
Badając dzisiaj stan radjostacji na Eifflu, potknąłem się o tę
samą myśl: utrzymać Europę jak najdłużej w przekonaniu,
że dżuma w Paryżu nie ustała. W międzyczasie, objąwszy
miasto, zorganizować w niem wzorową komunę. W środku
Francji, w sercu Europy, metropolję świata zamienić na
olbrzymie miasto komunistyczne, ognisko i komórkę, z któ-
rej ustrój nasz rozpromieniuje na cały kontynent. W chwili,
gdy będziemy już dostatecznie zorganizowani, nie cze-
kając na wykrycie naszej mistyfikacji, - pierwsi zwrócić się
ponad głowami otaczających nas wojsk z apelem do robot-
ników i chłopów Francji i całego świata. Nie zapominajmy,
że na tyłach blokującej nas armji stoją masy proletarjatu
francuskiego i że zew, który nie docierał do nich ze wschodu,
zagłuszony świstem, rykiem i jazz-bandem orkiestry kapi-
talistycznej, rzucony stąd, z Paryża, wstrząśnie całą Europą.

295

View DjVu Page 294 of 322
Go To: < prev next >

Czy dobrze zrozumiałem waszą myśl, towarzyszu Cour-
reau?
Towarzysz Courreau skłonił głowę.
Po chwili milczenia, zabrał głos towarzysz Durail, trzy-
mający się dotychczas na uboczu:
- Plan towarzyszy Courreau i Maraca jest bardzo piękny,
obawiam się jednak, że niewykonalny. Towarzysze Courreau
i Marac nie biorą pod uwagę jednej prawdy, przykrej, lecz
realnej: poto, żeby wytrwać przez długie miesiące w pierście-
niu kordonu, nie wystarczy, by Europa zostawiła nas w spo-
koju. Trzeba jeszcze mieć co włożyć do gęby. Trzeba na-
karmić trzydzieści dwa tysiące ludzi, którzy wygłodowali
się już dosyta w więzieniach i którzy dłużej głodować nie
są zdolni. Towarzysz Duffy, który przeprowadzał dziś
ewidencję składów żywnościowych, wykrytych na terytorjum
miasta, będzie nas mógł poinformować najlepiej o stanie za-
pasów i o tem, jak długo mogą one starczyć na wyżywienie
naszej komuny.
Zkolei wszystkie oczy zwróciły się w stronę towarzysza
Duffy.
Towarzysz Duffy, bawiac się ołówkiem i wystukując
nim takt po stole, zaczął mówić monotonnym, pedantycznym
głosem, jakgdyby recytował wykuty napamięć raport:
- Ewidencji wszystkich zapasów przeprowadzić w ciągu
dzisiejszego dnia nie zdołaliśmy. Na dworcu Saint-
Lazare znaleźliśmy większe zapasy mąki i cukru. Ogółem
około czterystu tonn. W elewatorach wykryto tysiąc dwieście
tonn pszenicy. Większe lub mniejsze zapasy prowjantów,
przeważnie konserw i makaronu, znaleziono w piwnicach
fabryk artykułów spożywczych i przetworów mięsnych,
W piwnicach wielu domów prywatnych dzielnic: Etoile,
Wielkie Bulwary, Saint-Germain i Passy natrafiono na
większe ilości mąki, ryżu i cukru. Widocznie nagromadzili
je tam mieszkańcy w obawie przed głodem. Dokładną sumę
tych produktów ustalić będzie mogła dopiero szczegółowa

296

View DjVu Page 295 of 322
Go To: < prev next >

rewizja. W przybliżeniu, ogólną cyfrę wykrytej w ciągu dzi-
siejszego dnia żywności określić można zgrubsza na dwa
tysiące tonn. Licząc, że przeciętny organizm ludzki dla utrzy-
mania się przy życiu wymaga dziennie: 82 gr. białka, 100 gr.
tłuszczów, 310 gr. węglowodanów i 26 gr. witamin, co,
przełożone na cyfry aprowizacyjne, daje przeciętnie, samego
tylko chleba, w braku innych substancyj, conajmniej 350 gr.
dziennie, - zapasów dotychczas odkrytych starczyć może na
wyżywienie trzydziestu dwóch tysięcy ludzi najwyżej na
cztery do pięciu miesięcy. Oczywiście niepodobna przewidzieć
ile żywności znajdziemy jeszcze w piwnicach fabryk i do-
mów mieszkalnych. Dobrać się do niej zdoła jedynie skrupu-
latna rewizja...
Przez okna, zagłuszając słowa, bryznął nowy chlust
oklasków.
Towarzysz Majoie zapalił papierosa, przeszedł się w za-
myśleniu po sali i przystanął w oknie. Wdole nieprzejrzany
plac roił się mrowiem głów. Tłum mityngował. Okoliczno-
ściowi mówcy wdrapywali się zwinnie na strome postumenty
ośmiu symbolicznych dziewic-miast, rzucając stamtąd w ciż-
bę, w otwarte od natężonej uwagi usta, pełnemi garściami
pastylki mocnych, zamaszystych słów, od których łechce
w nosie i głowa kręci się, jak pijana.
Z piedestału dziewicy, przedstawiającej Strasburg, mówił
bezręki wąsal:
- Ja, towarzysze, chciałem rzec słowo względem tych
towarzyszy, co to z branży kryminalnej. Będzie między
nami, towarzysze, ze trzy tysiące towarzyszy-kanciarzy, wy-
puszczonych z więzień razem z pozostałym proletarjatem.
My, towarzysze, po sądach ich ciągnąć nie będziemy. Choć
to niby i przestępcy, jak to mówią, ale przestępcy, można
powiedzieć, przeciwko dawnemu państwu burżuazyjnemu,
a kogóż to wtedy nie uważali za przestępcę? Niejeden z głodu,
z nędzy, z bezrobocia świsnął gdzie funt kiełbasy, albo
jenszą szynkę, nie? Takiego zaraz pański, klasowy sąd -

297

View DjVu Page 296 of 322
Go To: < prev next >

bach do ula! Złodziej i tyle. My tam, towarzysze, w tych
drobiazgach grzebać się nie będziem. Jak rewolucja, to
rewolucja, znakiem tego - wolność dla całego proletarjatu
bez różnicy i wyjątku, nie? Innem słowem: starym grze-
chom, jakieby tam nie były - można powiedzieć, amne-
stja i koniec. Od dzisiaj wszystko na nowo, po naszemu. Co
było, a nie jest - nie pisze się w rejestr, nie?
Ale, towarzysze, kiedy już towarzyszom-kanciarzom od-
tąd, jak to mówią, wszystkie prawa obywatelskie i tak dalej,
niech i oni pokażą nam teraz swoje proletarjackie pocho-
dzenie. Były tam u nas z burżuazją różne porachunki i nie-
małośmy się od nich krzywdy najedli - wyrównało się
wszystko na glanc. Teraz żeśmy wszyscy jednacy robo-
ciarze, proletarjat i kropka. Kraść dobytek ludowy - wara!
My, towarzysze, na bawienie się z nimi czasu nie mamy.
Władza proletarjacka każdy zamach na dobytek komunalny
karać będzie bez ceregieli. Niech towarzysze-złodzieje to
sobie dobrze zapamiętają. Co było, to było, a od dzisiaj -
ani mru-mru! U nas, towarzysze, sądów ani procesów nie
trzeba. Złapiemy złodzieja - grabił nasz komunalny majątek
- i pod murek go! Nam w policję bawić się nie pilno!
- Dobrze mówi!
- Mało roboty, jeszcze ich doglądaj!
- Myśmy się do nich za policjantów nie zgadzali!
- Chcą po dobroci, - roboty huk, a jakże, każdemu
starczy. Nie chcą, - wolna wola. Pod murek i po krzyku.
- Właśnie, towarzysze, to chciałem powiedzieć. To już,
towarzysze, nasza, jak to mówią, sprawa familijna. KC. w to
mieszać nie trzeba, oni swojej roboty mają dosyć. A ogło-
szeń drukować, ani powtarzać dwa razy nie będziemy. Po-
wiedziane i dosyć, nie?
Wąsaty mówca zeskoczył z piedestału, żegnany oklaskami.
Towarzysz Majoie uśmiechnął się i, rozweselony, odszedł
od okna. Nowy wybuch oklasków i grzmiące "rracja!"
pociągnęły go mimowoli ku ostatniemu oknu. Towarzysz

298

View DjVu Page 297 of 322
Go To: < prev next >

Majoie rzucił ukradkiem spojrzenie w stronę stołu. Duffy
wciąż jeszcze recytował swoje sprawozdanie. Majoie na
palcach zbliżył się do ostatniego okna, oparł się o parapet
i nastawił ucha.
Wdole, z zabłąkanej tu, niewiadomo skąd, drewnianej
skrzyni, grzmiał barczysty parobczak z zadartym nosem:
- Towarzysze! W tej chwili towarzysze z KC. zastana-
wiają się nad sposobami i możliwościami, jakby utrzymać
Paryż w naszych rękach i nie oddawać go więcej w ręce
burżujów i kapitalistów. Główny sęk, towarzysze, - z pro-
wjantem. Gąb do karmienia, naturalnie, mamy do djabła
i trochę, a z prowjantem, powiadają, całkiem gorzej. Ja,
towarzysze, myślę, że niech to towarzyszy z KC. nie turbuje.
Głodowaliśmy, towarzysze, naturalnie dla burżujów, dla
ich zysku, pogłodujemy i dla siebie, dla naszej własnej ro-
botniczej władzy radzieckiej. A Paryża burżujom nie od-
damy!
Dobrze gada!
- Nie poto nam się dostał, żeby go oddawać!
- A my co? Zpowrotem do ula? Niema głupich! Ma
się wiedzieć - przetrzymamy!
- Narodowi głodowanie nie pierwszyzna!
- Towarzysze, Rosja Radziecka gorzej głodowała w pier-
ścieniu blokady imperjalistycznej, a przetrzymała, wybu-
dowała naturalnie pierwszą republikę socjalistyczną. Czemże
francuski proletarjat gorszy jest od rosyjskiego?
- Ma się wiedzieć, żołądek każden ma jednaki.
- A Komuna nie głodowała? Szczury jedli, a nie poddali
się.
- Racja!
- Co tu dużo gadać, towarzysze. Wytrzymamy naturalnie
i koniec. Tylko patrzeć, ruszy się proletarjat na tyłach, jak
się dowie, że Paryż trzymamy w garści, i pójdzie nam na
pomoc. Miesiąc, czy rok czekać wypadnie - poczekamy.
Prowjantu, jeżeli go oszczędzać, na miesiąc jeden albo drugi

299

View DjVu Page 298 of 322
Go To: < prev next >

jako tako starczy. Będzie trzeba - przetrzymamy się i dłu-
żej. W elewatorach, towarzysze, sam widziałem, przechowali
dla nas naturalnie burżuje krztynę pszenicy. Jakby tak
wyśpekulować i odjąć sobie tę pszenicę od ust, a dociągnąć
jako tako do wiosny, to potem już bagatela. W mieście -
miejsca wolnego, ile chce. Ziema także samo niezgorsza.
Jak zasieje pszenicę na wiosnę - pod koniec lata, ani chybi,
mielibyśmy już zboże z nowego zbioru. Nie jeden rok można
przetrzymać takim sposobem, a ile zechce. Ruszyć nas bur-
żuje nie ruszą, - stchórzą, furt myślą - dżuma, A my im
tu tymczasem takiego piwa nawarzymy, że, nie pijąc go,
syci będą. Główna rzecz, towarzysze - przetrzymać.
- Przetrzymamy, co nie mielibyśmy przetrzymać?
- Na więziennym wikcie wyżyliśmy, wyżyjemy na
własnym.
- Musowo, wyżyjemy!
- Nie poto jedni gospodarze powyzdychali, żeby drugich
wołać!
Towarzysz Majoie odwrócił się od okna. Do uszu jego
doleciał spokojny głos towarzysza Courreau:
- ...przed interwencją Europy, pewniej od wszystkich
armij, broni nas pancerz zarazy. Żadne promienie Roentgena
nie są w stanie odgadnąć na odległość, czy dżuma w Paryżu
wygasła, czy też sroży się w nim po dawnemu...
Wdole plac huczał dziesiątkiem tysięcy zapalczywych
głosów.
Towarzysz Majoie rzucił papierosa i pośpieszył na swoje
miejsce, do stołu. Po skupionych twarzach komitetowców
odgadł, że zdążył na ostatni akt. Twarzy mówiącego, obróco-
nego doń plecami, nie widział, po szorstkim głosie poznał
jednak Maraca.
- Towarzysze, za chwilę wniosek towarzysza Courreau
będzie oddany pod głosowanie. Od wyniku tego głosowania
zależą, być może, losy proletarjatu Francji, losy całej Europy.
Niechaj każdy z was poradzi się własnego sumienia. Czy

300

View DjVu Page 299 of 322
Go To: < prev next >

mamy prawo, dla ratowania własnego życia i życia trzy-
dziestu tysięcy naszych towarzyszy, w oczekiwaniu łaski
i amnestji, wydać ich w ręce rządu fabrykantów i impe-
rjalistów? Czy mamy prawo przepuścić moment jedynego
w dziejach ludzkości kataklizmu, który oddał w nasze ręce
Paryż, oczyszczony miotłą zarazy z burżuazji i bogaczy?
Czy mamy prawo, w obawie przed głodem, niedostatkiem
i izolacją w kleszczach blokady, wyrzec się możności wznie-
sienia w pośrodku Europy, na miejscu jej dawnej stolicy,
stolicy bankierów i prostytutek, podwalin wielkiej wzorowej
komuny, która, jak słup ognia, rozświeci drogę proletarja-
towi wszystkich krajów, stanie się zarzewiem, pierwszą
głownią rewolucji światowej? Czy mamy prawo wyrzec
się tej historycznej misji, którą narzucają nam same oko-
liczności? Towarzyszu przewodniczący, proszę postawić
wniosek Courreau pod głosowanie.
Towarzysz Gaillard równym głosem wybił:
- Towarzysze, stawiam pod głosowanie wniosek towa-
rzyszy Courreau i Maraca. Kto - za? Proszę podnieść
rękę.
Podniosło się dwanaście rąk.
Towarzysz Duffy powstrzymał się od głosu.
- Wniosek towarzysza Courreau przeszedł - ogłosił
lakonicznie Gaillard.
Przystąpiono do kolejnych punktów porządku dziennego.

301

View DjVu Page 300 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 301 of 322
Go To: < prev next >

III.

Na placu wciąż jeszcze bulgotał niemilknący tłum, kiedy
w drzwiach ministerstwa ukazali się pierwsi komite-
towcy. Ktoś z brzegu ryknął przeciągle:
- Idą!
Tłum zamilkł, zachybotal, pękł zygzakiem szczeliny i, po-
chłonąwszy wychodzących z gmachu ludzi, zamknął się za
nimi napowrót. Przez chwilę, jak kręgi od rzuconych w wodę
kamieni, kołysały się dokoła tego miejsca kępy głów. Nie-
bawem pochłonięci ludzie wypływać zaczęli pojedyńczo na
wysterczające nad powierzchnię masy rafy postumentów.
Nie było słychać słów, jedynie gwałtowne ruchy rąk roz-
cinały powietrze, jakgdyby dwunastu obłąkanych dyrygentów
zapragnęło ująć w harmonijne karby partycji chaotyczną
wrzawę wielogłosego morza.
Z cokołu symbolicznej dziewicy-Strasburga mówił ko-
ścisty mężczyzna, na którego twarzy wielkiemi kroplami
potu osiadała natarczywa ulewa oklasków:
- W miejsce dżumy, co zalać miała cały świat, a oczy-
ściła tylko plac pod naszą budowlę, wzniecimy wielką za-
razę idei, która morzem oczyszczającego ognia rozleje się
po starym kontynencie, drwiąc z armij, kordonów i granic.
Paryż, który pierwszy pokazał Europie pierwszą Komunę,
pierwszy rozdmucha jej ustrój na całą Europę!...
Rozsadzany drożdżami entuzjazmu, tłum wykipiał wez-
branym refrenem "Międzynarodówki". Chudy, kolczasty
człowiek, jak korek, porwany wirem, spłynął na wartkie
ramiona, poniesiony gdzieś naprzód, bez celu.

303

View DjVu Page 302 of 322
Go To: < prev next >

Długo rozhuśtane fale ludzkie przelewały się w buch-
tach placów i cieśninach zaułków.
Aby wyrwać łatwozapalny tłum z tego stanu rozkiełza-
nego uniesienia i skierować go w łożysko konkretnej akcji,
należało przedewszystkiem rozpruć jego szwy, poćwiartować
go nożycami organizacji.
Do południa, rozczłonkowana masa, sprzęgnięta na nowo
klamrami dyscypliny, stanowiła już zdolny do działania
systemat sił.
Pierwszem zadaniem chwili było oczyszczenie ulic z gni-
jących trupów, zagrażających miastu powrotną falą zarazy.
O grzebaniu takiej ilości zwłok, ani o spaleniu ich w cia-
snych, prowizorycznych krematorjach, nie mogło być nawet
mowy. Postanowiono spalić je pod gołem niebem.
Przez trzy dni na wszystkich wielkich placach Paryża
rozbita na ekipy, karna armja ludzi o golonych głowach
wznosiła olbrzymie stosy z mebli i makulatury, na które
zwalano trupy. Na czwarty dzień praca była ukończona.
Stosy oblano benzyną i naftą i podpalono.
Dzień był zupełnie bezwietrzny, i sąsiadującym budyn-
kom nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Ogień czarną spi-
ralą dymu uderzył w niebo, i podpalone niebo, jak dymiąca
strzecha, runęło, nakrywając miasto burą kosmatą czapą.
8 września dzienniki całego świata doniosły o pożarze
Paryża. Na wzniesienia i wzgórza Francji wyległy tłumy
Francuzów oglądać go gołem okiem. Czarny gejzer dymu
bił na setki metrów w niebo. Był to widok niezapomniany.
Odważny lotnik francuski, który na własne ryzyko umyślił
przelecieć nad płonącym Paryżem, zmuszony był zawrócić
w kębach gryzącego dymu, i nie potrafił opowiedzieć nic
nad to, że Paryż płonie od końca do końca.
Łatwo rozczulająca się babcia-Europa roztkliwiła się
tego dnia nad losem nieszczęsnego miasta do prawdziwych,
nieglicerynowych łez. Starsi panowie całego świata wspomi-

304

View DjVu Page 303 of 322
Go To: < prev next >

nali z rozrzewnieniem lata młodości, "Moulin Rouge",
"Maxim'a", manekiny i midinetki. Księża z ambon napomy-
kali mglisto o karze bożej i nawoływali do pokuty. W izbie
deputowanych siwy, nieśmiertelny Briand napadał na komu-
nistów.
Nazajutrz stacje odbiorcze kontynentu pochwyciły po
długiej przerwie pierwsze radjo z Paryża. Depesza donosiła
o pożarze, o rozprzężeniu i o dalszych postępach epidemji.
Wypadki następnych miesięcy odwróciły, siłą rzeczy, na
długo uwagę Francuzów od ich nieszczęsnej stolicy, z której
otrzymywane systematycznie wiadomości były po dawnemu
mało pocieszające.
Korzystając z ciężkiego położenia Francji, Niemcy od-
mówiły kategorycznie dalszych spłat według planu Dawesa,
wymawiając się trudnościami natury gospodarczej. Za-
pachniało wojną. Gazety burżuazyjne, z socjalistami na
czele, wzywały do okupacji Berlina i rozprawienia się
z krnąbrną sąsiadką. Marynarze floty śródziemnomorskiej
odpowiedzieli rewoltą, wyhisowawszy na maszty czerwony
sztandar. Garnizon Lionu sympatyzował z nimi wyraźnie,
demonstrując w szeregach robotniczych przeciwko wojnie.
Nadzwyczajne posiedzenie Ligi Narodów zapisało dwa
wagony firmowego papieru, usiłując za wszelką cenę za-
łagodzić nabrzmialy konflikt. Pod naciskiem mas robotni-
czych rząd francuski zmuszony był pójść na ustępstwa, które
pogwalciły dziewictwo traktatu wersalskiego. Bezpośrednia
groźba wojny zdawała się być zażegnaną.
Radjostacja Paryża głosiła po dawnemu o wzmaganiu się
zarazy i o wybuchłych w zapowietrzonem mieście roz-
ruchach. Według ostatnich wiadomości wschodniemi dziel-
nicami Paryża zawładnęła sekta anarchistów-nihilistów, która
postawiła sobie za cel zburzenie miasta. Trzej rządowi
lotnicy, którzy spróbowali przelecieć nad Paryżem, zostali
strąceni wystrzałami domniemanych sekciarzy. Ten pożałowa-
nia godny incydent ostatecznie odebrał rządowi ochotę do

305

View DjVu Page 304 of 322
Go To: < prev next >

wtrącania się w sprawy zadżumionego miasta, które pozo-
stawiono odtąd jego opłakanemu losowi.
Minęły miesiące. Łatwo zapominająca wietrznica-Francja
pomału pogodziła się z utratą ulubionej stolicy. Dotkliwiej
od tej utraty dawał jej się we znaki brak wypchanych do-
larami turystów, których zwabić zpowrotem było niezmiernie
trudno. Należało za wszelką cenę zaopatrzyć się jak naj prę-
dzej w nową stolicę, która nie ustępowałaby poprzedniej pod
względem komfortu i rozmaitości pikantnych wabików.
Powstało specjalne konsorcjum dla rozszerzenia i eksplo-
atacji Lionu.
Po obu stronach lionskich bulwarów z błyskawiczną
szybkością drapały się wgórę zbytkowne, ośmiopiętrowe ho-
tele, otwierały się teatry, dancingi i kabarety, wyrastały
luksusowe domy publiczne, męskie i kobiece. Z wszystkich
zakątków Francji zwożono pośpiesznie zabytki historyczne.
Sensacyjną wieść o nowej olśniewającej stolicy telegraf
w okamgnieniu roztrąbił na wszystkie strony świata.
Niebywała nowina spotkała się z gorącym oddźwiękiem
na całej kuli ziemskiej; każde państwo śpieszyło ofiarować
zaludniającymu się Lionowi swój wdowi grosz w naturze.
Z usłużnej sojuszniczki-Ameryki, która w imię zyskownej
transakcji przemogła nawet strach przed niezlikwidowanem
jeszcze ogniskiem zarazy, dzień w dzień odchodziły do
Francji olbrzymie "Majestic'i", naładowane aż po czubek
najwyższego komina armjami jazz-bandów, girls, maitre
d'hôtel'i, stewartów i groomów. Co odważniejsi Amerykanie
pakowali już walizy, aby z pierwszą wycieczką Cooka pierwsi
postawić stopę na odzyskanym centymetrze Europy.
Ze wszystkich stron świata serpentynami szyn zjeżdżały
nad Rodan w karkołomnym wyścigu kokoty, rajfurki
i zwykłe prostytutki, żywy towar wszystkich narodów i ras,
dla którego zapobiegliwy rząd francuski zmuszony był wpro-
wadzić pociągi nadliczbowe.
W cieniu nowiuteńkich domów, jak grzyby, wyrosłe

306

View DjVu Page 305 of 322
Go To: < prev next >

z ziemi, zroszonej obfitym deszczem dolarów, zjawili się
niezniszczalni, brzuchaci hotelarze.
Nad całem miastem zawisł stukot przybijanych reklam
i szyldów.
Dniem i nocą, z ulic i zaułków, mamiąc przcchodniów,
migotały bez ustanku znajome napisy nocnych hotelików.
Owego zaś wieczora, gdy pod jazgot jawajskiej orkiestry,
po raz pierwszy po długiej przerwie, zatoczył swój od-
wieczny krąg, odbudowany w Lionie, gorejący wiatrak
"Moulin Rouge'u", cała Europa odetchnęła z ulgą, jakgdyby
chciała powiedzieć: "A jednak się obraca."
Perlistą, wszystko zmywającą strugą, rynsztokami nowego
Montmartre'u, popłynął szampan, i z pustoszejących wsi do
fabryk czarną strugą popłynęli wychudli, obdarci robotnicy.
Drugiej jesieni czterdziesty szósty z rzędu gabinet sta-
bilizował franka. We Francji, z racji kiepskiej konjunktury,
ludzie przestali kupować samochody. Fabrykom groziło
zamknięcie. Wszędzie redukowano do połowy personel. Celem
uniknięcia zaburzeń usuwano po kilku ludzi, o różnych
porach dnia, z różnych oddziałów. O przyjmowaniu nowych
robotników nie mogło być mowy.
W izbie deputowanych białogrzywy socjalista Paul Bon-
court referował projekt o zwiększeniu w dwójnasób kadr
policji.
Pewnego pięknego sierpniowego wieczora, kiedy po
zmierzchających ulicach Lyonu oscylował ten przypadkowy,
niezgrany tłum statystów, jaki na ekran bulwarów lioń-
skich wyrzucał co wieczora zepsuty aparat projekcyjny
Europy, na rogu ulicy Vivienne i bulwaru Montmartre
Jeannette oświadczyła Pierrowi, że potrzeba jej nicodzownie
wieczorowych pantofelków.

307

View DjVu Page 306 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 307 of 322
Go To: < prev next >

IV.

Bure mgły londyńskie oparem wilgotnych gazów trują-
cych pomału rozsnuwały się nad Europą.
W te lata uczeni stwierdzali wyraźną zmianę klimatu
europejskiego. Zimą, w Nicei leżał grząski śnieg, i zdumione
palmy, siwe, z zaondulowanemi przez przymrozki liśćmi, jak
dziwne płaskopierśne "garsonki", balansowały w widmowem
tangu.
W Londynie, jak, zawsze, była mgła, i we dnie, we mgle,
paliły się latarnie, i w mętnawej, mlecznej galarecie prze-
mykali się zjeżeni ludzie - oślepłe podwodne łódki z dzi-
wacznie krótkiemi peryskopami fajek.
Londyńczycy zamiast płuc mają prawdopodobnie gąbki,
aby wchłaniać niemi mgłę i, wchłonąwszy, wydychać ją
zpowrotem, jak fabryki - dym śpiczastemi mordami ko-
minów.
W południe, we mgle, zadarte ku niebu śpiczaste mordy
kominów wyły przejmująco, jak psy, wietrzące trupa, i wtedy
z fabryk, z biur, z urzędów państwowych, wysypywały się
miljony ludzkich gąbek - wsysać mgłę, aby ponieść ją
napowrót do sześciopiętrowych mrowisk urzędów i biur.
W czarnych, jak kopalnie, portach, codzień o jednej i tej
samej porze huczały brzuchate okręty, i na okrętach odpły-
wały do angielskich dominjów transporty żołnierzy, urzęd-
ników i zwykłych obywateli Brytyjskiego Imperjum, aby
tam, pod skwarnem niebem Indyj, wytchnąć ze siebie trochę
mgły, która ołowianym oparem rozściele się po ziemi,

309

View DjVu Page 308 of 322
Go To: < prev next >

bowiem dla przepalonego słońcem Hindusa londyńska mgła
jadowitsza jest od trującego gazu.
Tego lata w Europie padał bez przerwy drobny, kłu-
jący deszcz i w sierpniu od brzegów Brytanji tchnęło mgłą.
Mgła ciężkim woalem przepłynęła nad La Manchem, otuliła
zielone wybrzeża Normandji i pociągnęła dalej, oblekając
przedmioty i miasta szarym, mięciutkim zamszem. Szare
kosmate kłęby pelzły równinami, jak dym. Uczeni przepo-
wiadali słotną jesień i nie wyciągali z tego dalszych wróżb,
jak to czynili chłopi, którzy, pamiętając o tem, że dym ściele
się po ziemi przed burzą, przebąkiwali o nieszczęściu.
Na La Manche przeciągłym krzykiem syren nawoływały się
zabłąkane we mgle parowce.
W Dauville mgła zdmuchnęła z plaży przybylych roz-
koszować się słońcem letników, i morze łasemi językami
chłeptało biały piasek, jak zapomniane na talerzu, wystygłe
purée z kartofli. Po tarasach hoteli wałęsali się nastroszeni,
jakby niewyspani ludzie, z flanelowemi szalami, omotanemi
dokoła szyj.
W restauracjach, w kawiarniach, w holach hoteli, od rana
skowytał już jazz, i niefortunne, półnagie letniczki, ociekające
żółtem, trupiem światłem żyrandoli, w sukniach, przypomina-
jących do złudzenia kostjumy kąpielowe, drgały w synkopach
rozkoszy, wczepione, jak kraby, w piersi otrząsających się
nurków-tancerzy.
Rankiem z szarego obłoku mgły zygzakiem błyskawicy
wyskoczył pociąg pośpieszny i po piorunochronie szyn spadł
na stację. Na peronie oczekiwali go dwaj panowie w czar-
nych cylindrach, ze dwadzieścia sztuk fotografów i niespo-
kojny tłum dziennikarzy. Z wagonu pierwszej klasy wyszedł
wygolony, szpakowaty dżentelmen w kepi, w towarzystwie
kilku młodszych dżentelmenów. Panowie w cylindrach cere-
monjalnie pośpieszyli na jego spotkanie. Zaterkotały aparaty.
Panowie, uchylając uprzejmie cylindrów, odezwali się po
angielsku. Przy wyjściu oczekiwały dwa samochody, i samo-

310

View DjVu Page 309 of 322
Go To: < prev next >

chody, pod cięzarem opuszczających się na ich siedzenia
dżentelmenów, zakołysały się przymilnie i odpłynęły we
mgłę. Reporterzy na pierwszych z brzegu taksówkach po-
mknęli wślad za nimi, trawieni słodką nadzieją wywiadu.
Przybyły dżentelmen był angielskim premjerem ministrów.
W godzinę później do obleganego przez dziennikarzy
holu hotelu, zszedł sekretarz premjera, przebrany w malowni-
czo-dyskretny pull-over i luźny angielski garnitur, i z miną
grzecznie znudzoną oświadczył natrętnym reporterom, że
premjer przybył do Dauville, nie kierując się żadnemi pla-
nami natury politycznej, poto jedynie, aby odpocząć kilka
dni po trudach państwowych, i że żałuje niezmiernie, iż
pogoda tak bardzo niedopisała.
Reporterzy przykładnie stenografowali. Wiedzieli dosko-
nale, że, niedalej, jak wczoraj, do Dauville przybył z Lionu
prezes rady ministrów, którego spotykali na dworcu i odpro-
wadzali do tego samego hotelu, usłyszawszy od niego prawie
identyczne oświadczenie. Wiedzieli również i o tem, że dwa
dni temu pociągiem od granicy belgijskiej przybył do Dau-
ville poseł państwa *** aczkolwiek witać go na dwo-
rzec chodził tylko jeden pan w cylindrze i na peronie nie
było ani fotografów, ani dziennikarzy.
Dlatego, zapisawszy pilnie oświadczenie sekretarza, po-
biegli zadepeszować do swych redakcyj wiadomość o ważnej
konferencji politycznej przedstawicieli trzech mocarstw. Na-
stępnie powrócili co tchu czatować na małomównych dy-
plomatów.
Przez całe rano obaj dyplomaci pozostawali w swych
apartamentach. Kazali sobie tam podać śniadanie, które obaj
spożyli z apetytem. O godzinie czwartej po południu reporetr,
przebrany za lokaja, zauważył, że premjer angielski osobiście
udał się do W. C., gdzie pozostawał przez czas dłuższy,
poczem wrócił do swego gabinetu.
Dopiero około godziny szóstej wieczór, ku uciesze wszyst-
kich reporterów, wartujących cierpliwie za portjerami, pre-

311

View DjVu Page 310 of 322
Go To: < prev next >

mjer francuski w towarzystwie sekretarza opuścił swe aparta-
menty w lewem skrzydle hotelu i bez żadnych wybiegów
udał się wprost na prawe skrzydło, do apartamentów pre-
mjera angielskiego. Na twarzy jego, jakkolwiek dziennikarze
wytężali oczy, niepodobna było dopatrzeć się żadnego okre-
ślonego wyrazu. Jeden z reporterów zauważył jedynie, że,
przechodząc obok jego portjery, premjer zcicha pogwizdywał
popularną piosenkę.
Wizyta przewlekała się. Trzy razy reporter, przebrany za
garsona, podawał do apartamentu Nr. 6 koktajle i długo,
bez szmeru krzątał się koło szklanek. Przez cały czas jego
obecności obaj dyplomaci mówili przeważnie o pogodzie,
skarżyli się na marne urodzaje w państwie, wymieniali zdania
na temat ostatnich wyścigów w Wembley. Reporter ostatecz-
nie nie wskórał nic, upuściwszy tylko w zasłuchaniu i z braku
wprawy jedną szklankę.
Około godziny ósmej wieczór po kogoś posyłano. W dzie-
sięć minut później do drzwi apartamentu Nr. 6 zapukał
poseł państwa ***. Wygląd miał arystokratyczny i sty-
lizowanie niedbały, a staranny przedział, wytyczony między
rzadkiemi kępkami włosków, zbiegał mu do samego koł-
nierzyka.
Podawano jeszcze raz koktajle. Rozmowa toczyła się po
angielsku. Mówiono o zaletach różnych gatunków cygar.
Poseł państwa *** w roztargnieniu strzepywał pyłki
z rękawa.
Reporterzy za portjerami niecierpliwie otwierali i składali
kieszonkowe aparaty fotograficzne. Pragnęli za wszelką cenę
utrwalić wyrazy twarzy wychodzących po konferencji dy-
plomatów i denerwowali się, że ten dokument historyczny
może z łatwością zginąć wskutek niedostatecznego oświetlcnia
korytarza.
Wreszcic, okolo godziny dziewiątej, drzwi aparlamentu
Nr. 6 otwarły się i wyszedł poseł państwa *** niedbale
poprawiając swe nieskazitelnie śnieżne mankiety. Twarz jego,

312

View DjVu Page 311 of 322
Go To: < prev next >

jak przystoi twarzom dyplomatów, była całkowicie pozba-
wiona jakiegokolwiek wyrazu. Poseł państwa *** od-
jechał windą do swego apartamentu.
- Dopiero w dobre pół godziny po jego odejściu, w drzwiach
apartamentu Nr. 6 ukazał się premjer francuski, odprowa-
dzany do progu przez swego angielskiego kolegę. Twarz miał
zlekka obrzmiałą i różową, jak ludzie, którzy napalili się
cygar. Niektórzy z mniej doświadczonych reporterów wzięli
to za oznakę podniecenia. Niestety oświetlenie korytarza
okazało się istotnie niewystarczającem; gorliwym reporterom
naj widoczniej nie było sądzone utrwalić, jak się należy, dla
potomności wyrazów twarzy, jakie mieli dyplomaci tego
znamiennego wieczora.
Odprowadziwszy premjera francuskiego do jego aparta-
mentów, dziennikarze rozsypali się: jedni na pocztę, drudzy
do restauracji - pałaszować kotlety po wiedeńsku i pisać
artykuliki, inni wreszcie na dancing - rozprostować nogi po
pracowitym dniu. Obaj premjerzy odprawili służbę i naj-
prawdopodobniej udali się na spoczynek. Dzień polityczny
zakończył się. Nic ciekawego nie mogło zajść do następnego
rana. Ostatni reporter, pragnąc nazajutrz od świtu być
pierwszy na posterunku, opuścił hotel.
A szkoda. Gdyby był doczekał do dwunastej, uwagi jego
z pewnością nie uszedłby niepozbawiony znaczenia wy-
padek. Za dziesięć dwunasta, przed bramę hotelu zajechał
samochód. Ze schodów zszedł poseł państwa ***; po-
przedzał go boy, niosący walizkę. Poseł i walizka zniknęłi
w drzwiczkach samochodu. Auto odjechało w stronę dworca.

313

View DjVu Page 312 of 322
Go To: < prev next >

View DjVu Page 313 of 322
Go To: < prev next >

V.

W tydzień potem, w porannych dziennikach, gdzieś na
niedostrzegalnym szarym końcu, po raz pierwszy
nonparelem wypłynęło imię państwa ***. Pod koniec
tygodnia, kwestja ***, podnosząc się z błyskawiczną szyb-
kością, jak rtęć w rurkach szpalt, zapełniła całe kolumny.
podpełzła ku nagłówkom. Wiadomości stawały się coraz kon-
kretniejsze.
Na terytorjum państwa *** nie wiedzieć skąd, zjawił
się nagle nowy, naprędce spreparowany hetman, który za-
myślił pochód na Ukrainę, w celu wyzwolenia jej z pod
jarzma bolszewickiego.

. . . . . . . . . . .

315

View DjVu Page 314 of 322
Go To: < prev next >

Nastąpiła ostra wymiana ultimatów.
W Lionie tego dnia od rana powiał gwałtowny wiatr
północno-zachodni, i na wietrze, jak niewysuszona bielizna,
rozwieszona na niewidzialnych sznurach, łopotały postrzę-
pione łachmany mgły. Wicher z furją pędził ulicami, zwa-
lając z nóg nieopatrznych przechodni. W powietrzu, jak
ociężałe ptaki, poszybowały zdmuchnięte kapelusze i wślad
za niemi w dziwacznych podskokach, jak gumowe piłki, po-
gnali bezgłowi ludzie.
Około szóstej wieczór na ulicach ukazały się dodatki nad-
zwyczajne. Na skrzyżowaniach ulic przechodnie kręcili się,
jak bąki, przytrzymując uciekające im z rąk płachty. Pod
nieprzeniknioną siatką mgły ludzie, jak schwytane motyle,
trzepotali niezgrabnie rozpostartemi skrzydłami gazet.
Za grubemi szybami kawiarni opaśli, zadomowieni. by-
walcy grali w preferansa i, z namaszczeniem dobierając
maści, ciskali z rozmachem w serca kierów ostremi pika-
mi pik.
- Wist.
- I owszem.
- A my go - atucikiem.
- Tak, m'sje, to już nie żarty. Ci bandyci sprowokowali
wojska *** do przekroczenia ich granicy. Zagrażają
jawnie integralności naszej wiernej sojuszniczki ***.
Francja tej prowokacji nie ścierpi.
- Pas.
- Jeszcze jak!
- Poślemy przyjaciołom *** w sukurs wojska i amu-
nicję. Bolszewików wytępimy.
- A my mu zajedziemy kierem! Tak, m'sje, tylko tą
drogą możemy zaprowadzić nareszcie w Europie dawny,
przedwojenny porządek. Mówiłem to zawsze mojemu depu-

316

View DjVu Page 315 of 322
Go To: < prev next >

towanemu, Juliet. Nigdy nie skończymy z drożyzną, me
skończywszy wprzód z Sowietami.
- Damulka pik.

Na dworze pędził wiatr, smagał grube szyby, wzbijał się
wgórę, koziołkował po dachach, utknął, zaplątał się w paję-
czynie anten, wywikławszy się z niej. gnał dalej, i roz-
huśtane anteny huczały żałośnie, długo.

W klubie przemysłowym tego wieczora, jak codzień,
goście grali w bakarata i suto wieczerzali w bufccie, żując
powoli i zakrapiając "Chablis" tłuste portugalskie ostrygi.
W palarni, w wygodnych, skórzanych fotelach, wysmokin-
gowani panowie palili cygara i papierosy, rozprawiając
z ożywieniem.
Wtedy wszedł zarządzający z dwoma lokajami. niosącymi
długi zwitek. Zwitek, jak się okazało po rozwinięciu, był
mapą Europy. Lokaje powiesili ją na ścianie.
Zarządzający, zwracając się do szpakowatych panów, roz-
partych wygodnie na kanapie, objaśnił z uśmiechem:
- Ile razy jest wojna - panowie lubią mieć pod ręką
mapę. Ostatniej wojny trzeba było ze sześć razy zmieniać
mapy. Całkiem podziurawili je szpilkami.
Panowie otoczyli mapę kołem.
W rogu, na kanapie, łysy jegomość w monoklu mówił
do siwego pana z bokobrodami:
- Podobno wczoraj wieczór eskadra angielska odpły-
nęła w kierunku Potersburga?...
Pan z bokobrodami nachylił się ku sąsiadowi konfiden-
cjonalnie:
- Mój przyjaciel, sekretarz ministerstwa spraw we-
wnętrznych, mówił mi wczoraj, - oczywiście między nami,
- że rząd zamierza jutro ogłosić mobilizację. Tworzy się

317

View DjVu Page 316 of 322
Go To: < prev next >

koalicja całego świata kulturalncgo, coś w rodzaju nowej
krucjaty, przeciwko tym łajdakom komunistom. W ciągu
trzech tygodni bolszewicy zostaną zmieceni i w Rosji przy-
wrócona będzie władza legalna. W Londynie, za wiedzą
rządów angielskiego i francuskiego, ukonstytuował się już
rząd tymczasowy z poważnych mężów stanu emigracji
rosyjskiej. Przebąkują nawet, jakoby... - pan z boko-
brodami nachylił się niżej i dokończył już niedosłyszalnym
szeptem.
- Co pan mówi! - zainteresował się łysy. - Tak, to
bardzo rozumne. Zresztą, oddawiendawna byłem tego
zdania. Nigdy przemysł francuski nie pozbędzie się tego
fermentu, dopóki tam, na wschodzie, będą istniały Sowiety.
Zlikwidowanie Sowietów, zaprowadzenie porządku w Rosji,
to decydujący cios dla naszego rodzimego komunizmu, to
zwycięstwo na naszym wewnętrznym, przemysłowym froncie.
W imię jego, cała rozumnie myśląca Francja nie cofnie się
przed żadnemi ofiarami...

Na dworze, opustoszałemi ulicami, na wyścigi z samotnym
motocyklem, pędził wiatr, i w wietrze olbrzymiemi płatami
monstrualnego śniegu wirowały strzępy nadzwyczajnych do-
datków. Na rogach ulic, jak widma, w czarnych ceratowych
kapturach tańcowali niezdarnie policjanci.

W drukarni gazety robotniczej jasno płonęła elektrycz-
ność, terkotały linotypy i usmoleni zecerzy, jak dziwni wir-
tuozi, z rękami w odciskach, cwałowali rozsypanym tabunem
palców po maleńkich brukowcach klawiszy. Miarowo to pod-
skakiwały, to opadały dźwignie, i zgapione litery, jak żoł-
nierze, skrzyknięci na zbiórkę, błyskawicznie ustawiały się
w rząd. Potem czcionki, jak pływacy z odskoczni, rzucały
się wdól, do basenu z płynnym ołowiem, aby po chwili
wypłynąć stamtąd spoistą linijką zdania:

318

View DjVu Page 317 of 322
Go To: < prev next >

"Dziś, o godz. 12 w południe, pierwszy trans-
Znowu litery gonią litery, aby, rozpalone biegiem, po
chwili wynurzyć się nowym smukłym wierszem:
port broni i amunicji wysłany z Lionu do ***,
I dalej:
utknął w odległości 80 km od granicy niemieckiej, na-
skutek gremjalnego strajku kolejarzy, którzy odmówili
przepuszczenia jakiegokolwiek transportu przeznaczonego
do walki z robotniczym Związkiem Republik Radzieckich."
Kropka.
- Zuchy chłopaki! - uśmiecha się zecer.
Znów migają palce po schodkach klawiszy. Znów, jedna
za drugą, po linach, po rusztowaniach dźwigni, jak akro-
batki, drapią się czcionki, aby po chwili rzucić się głową
wdół w bulgocący basen i wypłynąć stam ląd nowym nie-
rozerwalnym łańcuchem wiersza:
"O godz. 3 po południu na mieście ukazał się dekret
o mobilizacji kolei żelaznych."
I zaraz następne:
"Centralny Komitet Zjednoczcniowych Związków Za-
wodowych proklamował na jutro strajk generalny."
- Towarzyszu, złóżcie cycerem odezwę KC. partji do
mas robotniczych.
Znowu klekocą klawisze:
"Towarzysze! Burżuazyjny rząd francuski pod dyktando
angielskich kapitalistów..."
U wejścia do drukarni rozległ się gwar głosów, tupot
nóg i szczęk karabinów. Na schodach, prowadzących wdół,
zaroiło się od granatowych ludzi.
Policja.

319

View DjVu Page 318 of 322
Go To: < prev next >

Pod wieczór na mury domów wystąpiły czerwone plamy
plakatów: odezwa Komitetu Centralnego Kompartji do
robotników i żołnierzy.
Około siódmej na bulwarach wszystkich miast Europy
ukazały się nowe dodatki nadzwyczajne, przynoszące sensa-
cyjną wiadomość.
Samolot angielski, w drodze z Londynu do Lionu, zabłą-
dziwszy w gęstej mgle nad La Manchem i zmyliwszy kie-
runek, nieoczekiwanie znalazł się nad Paryżem i, cudem
uchodząc przed obstrzałem, zdołał, mimo złamanego skrzy-
dła, wylądować szczęśliwie poza obrębem kordonu.
To, co lotnik angielski zobaczył i opowiadał, było tak nie-
wiarygodne, tak fantastyczne, że nawet nie odznaczająca
się zbytniemi skrupułami prasa bulwarowa podawała jego
relacje z dużą rezerwą.
Pragnąc stwierdzić, gdzie się znajduje, pilot leciał na
wysokości zaledwie stu metrów nad ziemią. Gdy się zorjen-
tował, że jest nad Paryżem, było już za późno; ciekawość
przemogła w nim obawę.
Leciał od strony Lasku Bulońskiego. Dzięki południo-
wemu wiatrowi, który rozwiał nad miastem mgłę, mógł
wszystko widzieć, jak na dłoni. Paryż, który odsłonił się
jego oczom, nie był bynajmniej spalony. Gmachy, pałace
i posągi - wszystko napozór stało na swojem miejscu,
a jednak wszędzie dawała się zauważyć bijąca w oczy
zmiana. Pierwszą rzeczą, która uderzyła lotnika, była nie-
przeliczona ilość wznoszących się nad miastem olbrzymich
masztów radjostacji. Powietrze we wszystkich kierunkach
przecinały rozpięte w nieskończoność druty anten.
Minąwszy Łuk Triumfalny, pilot leciał dalej, wzdłuż
alei Pól Elizejskich. To, co ujrzał tutaj, przekraczało już
wszelkie granice prawdopodobieństwa.
Gdzie niegdyś niezmierzoną taflą wyślizganego asfaltu
rozpościerał się plac Zgody, od Madeleine do Izby Deputo-

320

View DjVu Page 319 of 322
Go To: < prev next >

VI.

Wypadki dnia następnego potoczyły się już z prawdzi-
wie zawrotną szybkością.
O godzinie dziesiątej rano w Lionie ukazał się dekret
o powszechnej mobilizacji. Pomimo stanu wojennego i za-
kazu zbiegowisk, ulice pęczniały wzburzonym tłumem, wy-
lewającym się w pochody z wrogiemi okrzykami przeciwko
wojnie. Zorganizowana napoczekaniu patrjotyczna milicja
faszystowska starała się dopomóc policji utrzymać miasto
w ryzach posłuszeństwa. Spędzani stadami rezerwiści. prze-
cinali ulice ze śpiewem "Międzynarodówki". Trzy pancerniki,
stacjonowane w Tulonie, wypłynęły na morze pod czerwo-
nemi banderami. W miastach panował ferment i rozruch.
Pułk, który otrzymał rozkaz wymarszu, zabarykadował się
w koszarach, wywieszając z okien czerwone chustki.
O godzinie dwunastej w południe dzienniki przyniosły
wiadomość o odpłynięciu eskadr angielskich w kierunku Le-
ningrodu. Rząd niemiecki oświadczał, iż w wybuchłym kon-
flikcie zachowywać będzie jak najściślejszą neutralność.
Wieczorne wydania gazet nie wyszły już w całej Europie
z powodu strajku generalnego. Rozgorączkowane tłumy,
chciwe wiadomości, oblegać zaczęły około godziny ósmej
wieczór uliczne głośniki domów handlowych, parków i re-
dakcyj, w oczekiwaniu ostatnich depesz. Punktualnie o trzy
kwadranse na ósmą głośniki wykasłały pierwsze sygnały re-
gulacyjne oczekiwanych stacyj.
Wtedy to, niespodziewanie, poprzez minorowy akompa-
njament miarowo odliczanych cyfr, zagłuszając go, jak mie-

323

View DjVu Page 320 of 322
Go To: < prev next >

dziany ryk trąby. rozgrzmiały nagle w grającej z tłumikiem
orkiestrze smyczkowej, przedarł się tubalny głos:
- Hallo! Hallo! Mówi Paryż!
Słowa te były tak nieoczekiwane, że tłumy w podnieceniu
zakotłowały i umilkly, niepewne, czy nie padły ofiarą złu-
dzenia słuchowego.
Przez chwilę słychać było w głośniku jedynie niewyraźne
echo. doliczające: "ośm, dziewięć, dziesięć..." Rozgorącz-
kowane oczekiwaniem tłumy pochyliły się bliżej. Wtedy, po-
przez dżwięk odliczanych cyfr, po raz drugi rozległ się
dónośny. metaliczny bas:
- Hallo! Mówi Paryż!
Teraz nie mogło już być wątpliwości. Gniotąc się i prąc,
ludzie z ciekawością cisnęli się ku głośnikom. Akompa-
njament umilkł. Po chwili ten sam głos ozwał się po raz
trzeci:
- Mówi Paryż!
Po niewiarygodnych rewelacjach lotnika angielskiego
brzmiało to, jak klucz do niepokojącej zagadki. Po chwili
głos rozległ się znowu, dobitny i ogłuszający:
- Mówi Paryż! W chwili obecnej miasto Paryż posiada
siedem wybudowanych przez ostatnie dwa lata radjostacyj
o średniej mocy 500 kilowatów każda. Nastawiliśmy nasze
maszyny -na długość fal wszystkich popularnych stacyj konty-
nentu. Łącząc się z którąkolwiek bądź z nich, musicie nie-
uchronnie słyszeć nasz głos. przewyższający wiele razy moc
ich anten...
Słowa umilkły. Przez chwilę dał się słyszeć głos zagłu-
szonej stacji, donoszącej w lakonicznej depeszy- o wypowie-
dzeniu przez Japonję wojny Sowietom. Po chwili ten sam
głos znowu pokrył wszystko:
- Robolnicy! Żołnierze! Chłopi! Mówi do was rewolu-
cyjny rząd Paryża. Paryż, który uważaliście za wymarły, -
żyje. Słuchy, jakie dochodziły was o szalejącej w nim epi-
demji, - kłamią. Epidemja w Paryżu wygasła dwa lata temu.

324

View DjVu Page 321 of 322
Go To: < prev next >

Ocalał od niej jedynie, wtrącony do więzień w czasie majo-
wych represyj, wielotysięczny proletarjat paryski. Na rui-
nach starego Paryża, ocalały dzięki izolacji w więzieniach,
proletarjat wzniósł przez te lala nowy Paryż, - wolnej
robotniczej komuny. Pragnąc zy... na cza... zaczę...
Poprzez splątaną pajęczynę słów przedarły się naraz
figlarne akordy fortepianu:
... Magdalenko, Magdalenko!
Wzrusz się, skrusz się, wierz mej łzie!
Brnąc po ciemku pod sukienką,
Zabłądziłem bóg wie gdzie.
Skroś koronek: twoich gąszcz
Bzykam, miotam się jak chrząszcz
I znaleźć drogi znanej już
Nie mogę ani rusz!
Ach, pomóż mi, o, Magdalenko...
ryczała tenorem zagłuszona stacja.
- ... wojna imperjalistyczna, sprowokowana przez wasze
burżuazyjne rządy przeciw pierwszemu robotniczo-chłop-
skiemu państwu świata, Związkowi Socjalistycznych Re-
publik Radzieckich, skierowana ostrzem w pierś rewolucyj-
nego proletarjatu wszystkich krajów, zmusza nas po raz
pierwszy do przerwania łańcucha sztucznej izolacji i zwró-
cenia się... bezpo...

... Próżno wciąż do celu zmierzam.
Stukam, pukam, padam z nóg.
Otwórz, otwórz mi twój sezam,
Magdalenko, puk, puk, puk!...
wydzierał się uparty tenor.
- Mówi Paryż robotniczy. Robotnicy! Chłopi! Ludy
ujarzmione! Wojna z ZSRR, to wojna przeciwko wam,
to wojna przeciw naszej komunie, której będziecie bronić,

325

View DjVu Page 322 of 322
Go To: < prev

jako międzynarodowego rewolucyjnego bastjonu w morzu
kapitalistycznej Europy. Wszyscy do broni! Wszyscy na
stronę rewolucyjnego Paryża! O niez... pok... z Związ...
...Magdalenko, Magdalenko!...
- ...żyje... towa rewolucja robot... nierzy i chło-
pów! Precz z woj... listyczną ... żyje ...na domowa!
Niech żyje Paryż, stolica Francuskiej Socjalistycznej Re-
publiki Rad!
Czarne paszcze głośników zagrzmiały mosiężną fanfarą
"Międzynarodówki".
Tłumy. zdawało się, ogarnął jakiś szał. Ludzie biegli,
gniotąc i tratując się nawzajem. Tysiące rozwartych po-
dziwem ust podchwyciły cichnący refren "Międzynarodówki".
I pod wzdętemi żaglami pieśni masy drgnęły, jak tyta-
niczne okręty, trzeszcząc w spojeniach, zakołysały się na
mieliznach jezdni i ciężko ruszyły.

KONIEC